Rodzina
'W chwili, w której dowiedziałam się, że noszę w sobie uszkodzony płód, byłam pewna, że chcę przerwać ciążę' (fot: Shutterstock.com)
'W chwili, w której dowiedziałam się, że noszę w sobie uszkodzony płód, byłam pewna, że chcę przerwać ciążę' (fot: Shutterstock.com)

Tekst został opublikowany w listopadzie 2020 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych w minionym roku artykułów Weekendu Rozdział I: Zła wiadomość

Katarzyna, 42 lata:

Kobiety, które zdecydowały się przerwać ciążę z powodu wad płodu, to w Polsce temat tabu. Zrobiłam to 11 lat temu i nigdy o tym publicznie nie opowiadałam, ponieważ chciałam uniknąć osądu moralnego ze strony otoczenia. Nie chciałam, aby ktoś mnie pytał, co by było, gdyby. Albo aby podawano mi przykłady "cudów", które mają polegać na tym, że po strasznej diagnozie jednak dziecko urodziło się zdrowe albo nie-aż-tak-bardzo-chore. Fora internetowe są pełne takich opowieści. Mimo że zabieg był wtedy w Polsce legalny, nie zdecydowałam się poddać mu się w kraju. Nie chciałam, aby w szpitalu przychodził do mnie ksiądz i namawiał, żebym zmieniła zdanie. Ale najbardziej bałam się, że nie będę w stanie znaleźć na czas lekarza, który przeprowadzi zabieg i że będę musiała urodzić.

O tym, czy chcemy mieć dzieci, rozmawialiśmy z partnerem przez wiele lat. W końcu zdecydowaliśmy się spróbować. Byłam już po trzydziestce i wiedziałam, że w moim wieku nawet co czwarta ciąża kończy się poronieniem. I o ile zakładałam, że mogę poronić, to nigdy w życiu nie spodziewałam się, że sama znajdę się w sytuacji, w której będę przerywać ciążę.

'O tym, że płód ma poważne wady, dowiedzieliśmy się z partnerem, gdy byłam w 11. tygodniu ciąży, podczas USG' (fot: Shutterstock.com)

O tym, że płód ma poważne wady, dowiedzieliśmy się z partnerem, gdy byłam w 11. tygodniu ciąży, podczas USG. Poczułam się jak w surrealistycznym śnie. Takie rzeczy zdarzały się komuś innemu, nie miały zdarzyć się nam. Byłam zdezorientowana. Bałam się. Moja lekarka zaproponowała, żebym poddała się amniopunkcji genetycznej [badanie polega na pobraniu próbki płynu owodniowego w celu zdiagnozowania metabolicznych i genetycznych chorób płodu - przyp. red.]. Uprzedziła jednak, że badanie nie jest pełne, bo pozwoli wykryć przede wszystkim aberracje chromosomowe [trisomię 21., czyli zespół Downa, trisomię 8., czyli zespół Edwardsa, i trisomię 13., czyli zespół Patau - przyp. red.], a nie inne wady genetyczne. Powiedziała też, że może się zdarzyć, że samoistnie poronię w ciągu najbliższych tygodni.

W chwili, w której dowiedziałam się, że noszę w sobie uszkodzony płód, byłam pewna, że chcę przerwać ciążę. Największym problemem był czas - na amniopunkcję musiałabym czekać jeszcze trzy tygodnie, potem kolejne trzy na wyniki. Byłabym już przynajmniej w 17. tygodniu. Bałam się, że mogę nie zdążyć przerwać ciąży legalnie. Z drugiej strony chciałam zadbać o swoją psychikę - w zaawansowanej ciąży z wadami płodu nie przerywa się ciąży farmakologicznie, ale konieczne jest wywołanie porodu, co dla kobiety może być traumatycznym doświadczeniem. Po trzecie, w 17. tygodniu ciąża mogłaby być już widoczna. Gdyby nagle "zniknęła", musiałabym tłumaczyć postronnym osobom, co się stało. W tych okolicznościach stwierdzenie, jaką konkretnie wadę ma płód, przestało być dla mnie najistotniejsze. Zaczął się wyścig z czasem. Czułam się, jak gdybym nosiła w sobie bombę zegarową. Chciałam tę ciążę przerwać jak najszybciej.

Anna, 36 lat:

21 kwietnia 2016 roku. Data zakończenia ciąży. Jeszcze przez następne dwa lata, gdy nadchodził ten dzień, czułam się nieswojo. Nie dlatego, że żałowałam decyzji o przerwaniu ciąży, samo doświadczenie było trudne, nawet pomimo że wszystko odbyło się bez większych problemów.

O dziecko staraliśmy się przez cztery lata. Szanse, że zajdę w ciążę naturalnie, były bardzo małe - jeden z moich jajników wskutek zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego stał się niedrożny, nasienie mojego partnera również nie było najlepszej jakości. W pewnym sensie obydwoje byliśmy "winni", że nam się nie udaje. Zdecydowaliśmy się na terapię hormonalną i inseminację. Udało się za drugim razem. Ale od początku z ciążą coś było nie tak. Dostałam leki na jej podtrzymanie, od razu poszłam na zwolnienie lekarskie. Teraz mam wątpliwości, czy sztuczne podtrzymywanie ciąży ma sens, czasem może lepiej zdać się na matkę naturę, która pozbywa się wadliwych płodów.

12. tydzień ciąży. Badanie USG. Widzę, jak mój lekarz poci się, stęka, długo ogląda płód z każdej strony. Sugeruje spacer po słodki batonik, żeby rozruszać płód. W końcu mówi: coś jest nie tak. Brak kości nosowej wskazywałby na trisomię 21. chromosomu, czyli Zespół Downa. Zamieram. Ale czekają mnie kolejne badania, między innymi test PAPP-A [test nieinwazyjny z krwi matki, pozwala na ocenę stężenia białka PAPP-A, przeznaczony jest do wykrywania ryzyka wystąpienia u płodu trisomii - przyp. red.], który jest w pakiecie z badaniem USG. Nie daje on jednak jednoznacznych wyników. Zanim go wykonam, decyduję się zrobić na własną rękę test NIFTY [za pomocą testu izoluje się materiał genetyczny dziecka, który występuje w krwi obwodowej matki, i poddaje analizie - przyp. red.]. Kosztuje dwa tysiące złotych. To najlepiej wydane pieniądze w moim życiu. Wyniki są jednoznaczne - ryzyko trisomii - 1:1. Kilka dni później odbieram wyniki PAPP-Y - ryzyko trisomii - 1:80. Mój lekarz interpretuje wynik testu PAPP-A: są szanse, że dziecko urodzi się zdrowe. Ja wiem, że nie ma.

To jednak za mało, żeby zakwalifikowano mnie do zabiegu przerwania ciąży. Muszę jeszcze zrobić amniopunkcję. I znów dzięki wyłożonej gotówce udaje się wszystko przyspieszyć. A na czasie zależy mi najbardziej. Słyszałam o kobietach, którym nie chcieli wykonać zabiegu przerwania ciąży, bo były już na granicy legalności. Albo ktoś pojechał na urlop i zabieg musiał zostać przełożony, a to wyniki badań dostarczone zostały z kilkudniowym opóźnieniem. Mija kilka dni od badania i już wiem na pewno, że ciąża kwalifikuje się do przerwania.

'Słyszałam o kobietach, którym nie chcieli wykonać zabiegu przerwania ciąży, bo były już na granicy legalności' (fot: Shutterstock.com)

Małgorzata, 35 lat:

Mieszkam we Włoszech. Tu aborcja jest legalna i w przypadku wad płodu - bezpłatna dla wszystkich, nieważne, czy jesteś obywatelem Włoch, czy nie, czy opłacasz składki, czy nie. Jedyny warunek, jaki musisz spełnić, żeby zaklasyfikowano cię do zabiegu, to rozmowa z psychologiem, która jest czystą formalnością. To, co odróżnia Włochy od innych krajów, to to, że prowadzi się tu rejestr lekarzy sprzeciwiających się aborcji - około 70 procent lekarzy korzysta z klauzuli sumienia. Dotyczy to jednak przede wszystkim aborcji na życzenie, a nie z powodu wad płodu. Ponadto słowo "aborcja" w języku włoskim nie jest nacechowane pejoratywnie. "Aborto" to aborcja, ale również poronienie. Jest "aborto spontaneo", czyli poronienie samoistne, i "aborto indotto", czyli wywołane farmakologicznie.

Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byłam przeszczęśliwa. Staraliśmy się z mężem około roku. Nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że cokolwiek będzie nie tak. Badanie USG wykazało zwiększoną przezierność karkową [ocena przezierności karkowej to badanie nieinwazyjne wykonywane w ciąży pomiędzy pierwszym a drugim trymestrem, służy do wykrywania wad wrodzonych u płodu - przyp. red.]. Wysłano mnie na biopsję kosmówki [inwazyjne badanie prenatalne, które polega na pobraniu fragmentu błony płodowej, może wykryć nieprawidłowości takie jak zespół Downa, Turnera, Edwardsa, Patau, Duchenne'a czy Tay-Sachsa - przyp. red.]. Pięć dni oczekiwania na wyniki to był jakiś koszmar. O przezierności karkowej wiedziałam chyba wszystko. Wyniki były jednoznaczne - Zespół Downa, wada serca, możliwe inne wady.

Nie miałam żadnych wątpliwości, że jak najszybciej chcę się położyć do szpitala i przerwać ciążę. Tym bardziej że zaczęłam mieć dziwne skurcze, podejrzewałam, że może mój organizm sam chce się pozbyć wadliwego płodu, miałam lęki, że nagle, w nocy, obudzę się w kałuży krwi, że coś mi się stanie. Mój partner nie był tak przekonany do zabiegu jak ja - mówił, że nieważne, czy chore, czy zdrowe, będzie je kochać tak samo mocno. Jego postawa wynika z katolickiego wychowania, ja jestem osobą niewierzącą. Ale wsparł mnie w decyzji, podobnie jak cała rodzina, przyjaciele. Prędzej bym popełniła samobójstwo niż urodziła.

Rozdział II: Przerwanie

Katarzyna:

Zaczęłam sprawdzać, jak w poszczególnych krajach wygląda procedura aborcji. Zdecydowałam się na Niemcy. Zadzwoniłam bezpośrednio do lekarza, którego numer znalazłam na stronie z informacjami dla kobiet, które chcą się poddać zabiegowi. Podczas rozmowy dowiedziałam się, że zabieg kosztuje 450 euro i że kilka dni wcześniej muszę odbyć obowiązkową, bezpłatną rozmowę z psychologiem. Umówiłam się, spakowałam dokumentację medyczną i pojechaliśmy z partnerem do Niemiec.

Rozmowa odbyła się po angielsku i przebiegła w atmosferze wsparcia. Psycholożka zapytała mnie, dlaczego chcę przerwać ciążę, wysłuchała uważnie. Moje powody były dla niej całkowicie zrozumiałe, nie próbowała przekonywać mnie do zmiany zdania. Wykazała ogromne zrozumienie i życzyła mi, żeby następna ciąża przebiegła pomyślnie. W zaświadczeniu, które mi wystawiła, nie było nic na temat powodów, dla których przerywam ciążę, jedynie informacja, że rozmowa się odbyła.

Trzy dni później, w 13. tygodniu, stawiłam się w klinice z zaświadczeniem. Zabieg odbył się metodą aspiracji próżniowej, pod narkozą. Byłam zachwycona opieką i wsparciem, jakie otrzymałam. Pielęgniarka tuż przed zabiegiem gładziła mnie ręką po twarzy i uspokajała. Zabieg trwał pół godziny, a cały pobyt w szpitalu około czterech godzin. Tego samego dnia wróciłam do domu, a nazajutrz poszłam do pracy. Nie pamiętam, żebym nawet szczególnie krwawiła, nie miałam żadnych dolegliwości. Wszystko odbyło się bezboleśnie. Po zabiegu odczułam ogromną ulgę i miałam poczucie, że mogę znów zacząć żyć. Po tym wszystkim urodziłam dwójkę zdrowych dzieci. Ani przez moment nie żałowałam decyzji, jaką podjęłam 11 lat temu.

'Po trzeciej dawce, nagle, w nocy, obudziłam się z uczuciem, jakbym musiała natychmiast się wypróżnić. Pobiegłam do toalety. I było po wszystkim' (fot: Andrzej Michalik/ Agencja Gazeta)

Anna: Mój lekarz zrobił wszystko, żebym trafiła do szpitala już następnego dnia. Wchodzę na izbę przyjęć, do punktu ginekologicznego. Kogo tam spotykam? 30-letniego ginekologa, którego poznałam dwa tygodnie wcześniej na grillu u znajomych. Robię się cała czerwona ze wstydu. On to zauważa i mówi: Nie przejmuj się, takich kobiet jak ty przyjęliśmy już dzisiaj trzy.

Dostałam pokój jednoosobowy z łazienką. Poszliśmy tam z moim mężem, którego wsparcie przez cały ten proces było nieocenione. Przez cały czas byłam przekonana, że zaraz zabiorą mnie na salę operacyjną na zabieg chirurgiczny. Byłam już w końcu w 17. tygodniu ciąży. Na salę nie pojechałam. Przyszedł lekarz i podał mi dopochwowo cztery tabletki. Powiedział, że po 12 godzinach poda mi kolejną dawkę. Pobyt w szpitalu wspominam bardzo dobrze, z jednym wyjątkiem.

Przychodzi do mnie pielęgniarka i zaczyna mnie wypytywać, czy chciałabym wypełnić metryczkę dziecka, nazwać je, odprawić mu pogrzeb. Nie rozumiałam, co się dzieje, miałam wrażenie, że chce we mnie wzbudzić poczucie winy. Lekarz potem mnie za nią przepraszał.

Przez cały proces przerwania ciąży właściwie nic nie czułam, delikatne skurcze. Po trzeciej dawce, nagle, w nocy, obudziłam się z uczuciem, jakbym musiała natychmiast się wypróżnić. Pobiegłam do toalety. I było po wszystkim. Potraktowałam to jako poronienie. Potem zawieźli mnie na salę zabiegową na USG, żeby sprawdzić, czy wymagane jest łyżeczkowanie. Było. Pod znieczuleniem miejscowym dokładnie mnie wyczyścili.

Wszystko odbyło się w nocy, na oddziale wszyscy spali, było ciemno. Cieszyłam się, że nie było nikogo, kto mógłby spojrzeć na mnie krzywo, osądzić mnie.

Cały proces trwał pięć tygodni. Za długo. To było psychicznie wyczerpujące. Ale nie pamiętam, żebym na jakimś etapie się zawahała. Byłam zdecydowana jak nigdy. Bardzo podobała mi się moja postawa. Nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z decyzji, jaką podjęłam, ale to była dobra decyzja. Rok później urodziłam zdrową córeczkę, co tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że wtedy postąpiłam słusznie.

Kilka tygodni temu zaszłam naturalnie w kolejną ciążę. Byłam zaskoczona, że się udało. I szczęśliwa. Tym razem nie dostałam leków podtrzymujących i bardzo się z tego cieszę, bo nie odwlekałam czegoś, co prawdopodobnie było nieuniknione. W ósmym tygodniu okazało się, że płód jest obumarły i nie przypomina niczego. Stanęłam przed decyzją, czy skorzystać ze wsparcia farmakologicznego, czy czekać, aż samoistnie poronię. Czekanie nie wchodziło w grę - a co, jakbym poroniła w pracy albo na jakimś spotkaniu? Krwawienie może być bardzo intensywne. Poprosiłam o tabletki. Lekarz wysłał mnie do konkretnej, dobrze zaopatrzonej apteki, gdzie pracują młodzi farmaceuci, którzy na pewno nie będą krzywo na mnie patrzeć przy wydawaniu leku.

'Mój partner nie był tak przekonany do zabiegu jak ja - mówił, że nieważne, czy chore, czy zdrowe, będzie je kochać tak samo mocno' (fot: Shutterstock.com)

W opakowaniu było 20 tabletek, skorzystałam zaledwie z ośmiu - dwóch dawek. Poronienie nastąpiło po kilku godzinach, przypominało zwykłą miesiączkę. Byłam przekonana, że będę musiała jechać jeszcze do szpitala na łyżeczkowanie, ale w USG wyszło, że nie ma takiej potrzeby. Może to zabrzmi dziwnie, ale naprawdę można się cieszyć z poronienia. Cały czas się zastanawiam, czy walka o płód za wszelką cenę w pierwszych tygodniach ciąży ma sens.

Małgorzata:

Gdy trafiłam do szpitala, byłam w 13. tygodniu ciąży. Nic nie bolało mnie tak bardzo jak procedura przerwania ciąży. Najgorszemu wrogowi tego nie życzę. Tabletki zaczęły działać już po godzinie, ale cała procedura trwała 18. Byłam na najmocniejszych lekach przeciwbólowych. Mimo to płakałam z bólu, krzyczałam, że nigdy więcej. Ale gdy to wszystko się skończyło, poczułam ogromną ulgę. Ani przez chwilę nie żałowałam decyzji, jaką podjęłam. Teraz wiem, że gdyby sytuacja się powtórzyła, postąpiłabym tak samo.

Zobacz wideo Oto do czego prowadzi całkowity zakaz aborcji. Salwador powinien być dla Polaków ostrzeżeniem

Rozdział III: Bunt

Katarzyna:

Najtrudniejsze w tym całym doświadczeniu było nie to, że miałam wątpliwości, co zrobić. Jeszcze zanim zdecydowałam się na dziecko, wiedziałam, że jeśli płód będzie miał wady, będę chciała przerwać ciążę. Najtrudniejsze było to, że ciąża, która miała zakończyć się pojawieniem się w naszym życiu upragnionego dziecka, okazała się ślepym zaułkiem. A to wszystko przy obciążającej świadomości, że w moim kraju mogę doświadczyć trudności z tym, aby z godnością i bez moralnego pręgierza zakończyć tę trudną ciążę.

Anna:

12 tabletek, które mi zostały, zamierzałam przekazać jednej z organizacji prokobiecych, a nuż się komuś przydadzą. Kiedy ogłoszono wyrok Trybunału Konstytucyjnego, postanowiłam zachować je dla siebie - na wszelki wypadek.

Małgorzata:

Gdy zaczęłam opowiadać koleżankom o tym, czego doświadczyłam, okazało się, że wiele ma za sobą dokładnie to samo. Poczułam, że nie jestem sama. Najbardziej nie podoba mi się stwierdzenie, że kobieta, która decyduje się na urodzenie chorego dziecka, wykazuje się heroizmem. Dla mnie nie ma w tym nic heroicznego, to po prostu decyzja - ktoś albo chce obdarzyć takie dziecko opieką i miłością, albo nie. Dla mnie sprowadzanie takiego dziecka na świat to skazywanie i jego, i matki na cierpienie. Zmuszanie ludzi do czegokolwiek rodzi jedno - bunt.

Ewa Jankowska. Dziennikarka magazynu Weekend.Gazeta.pl, była redaktor naczelna serwisu Metrowarszawa.pl. Wcześniej pracowała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała w serwisie Ksiazki.wp.pl, magazynie Vice.com. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu.