
" Wybieraj wystarczająco dobrze", czyli jak?
- Bardziej świadomie? Z większą uwagą? Z lepszym zrozumieniem dla tego, co i jak wybieram?
Podobnie jak dwie poprzednie książki, czyli "Kochaj wystarczająco dobrze" i "Żyj wystarczająco dobrze", "Wybieraj..." nie jest zestawem prawd objawionych. To nie jest poradnik, w którym czytelnik odnajdzie "Pięć złotych rad dotyczących podejmowania dobrych decyzji". To raczej lustro, w którym można się przejrzeć i zobaczyć, dlaczego na przykład za wszelką cenę staramy się dokonać najlepszego wyboru z możliwych - ile to nas kosztuje emocji, ile frustracji i dlaczego nie przynosi satysfakcji. Na ile nasze wybory są świadome, a na ile nie? Na ile wynikają z naszych wcześniejszych doświadczeń, kiedy na przykład wybieramy przyjaciół, albo jak traktujemy nasze ciała? Czy rzeczywiście nasze relacje z rodzicami czy dorosłym rodzeństwem są nie do ruszenia, nie mamy na nie wpływu?
W naszej kulturze sfera dotycząca rodziny wydaje mi się szczególnie trudna do dotknięcia. Wciąż jednak pokutuje przekonanie, że "rodzina jest święta". Jaka by nie była, nie można mówić o niej źle. "Rodzicom należy się tylko i wyłącznie szacunek, brudów nie pierze się na zewnątrz" itd. Oczywiście, rodzina może być wielkim oparciem, źródłem siły i wartości, ale bywa, że więzi, podcina skrzydła, a czasem nawet niszczy, z taką samą mocą, jak wtedy, kiedy byliśmy mali. A przecież dziś mamy już 30, 40 czy 50 lat. Są jednak ludzie, którzy tkwią w takich wyniszczających układach. Twierdzą, że nie mają wyboru, niczego już nie mogą zmienić. Wychodzą z założenia, że wobec rodziny trzeba być lojalnym, nawet kosztem siebie. Kilku moich rozmówców - jak psychoterapeutka Ewa Chalimoniuk czy Zofia Milska-Wrzosińska - mówi o tym, że i tu jest jakiś margines ruchu.
I co można zrobić?
- Sama świadomość, że jednak coś od nas zależy, że jednak mamy jakiś wpływ w tych relacjach jako dorośli ludzie, już może być przełomowa. Sięgnięcie po pomoc - co jest jakimś ważnym wyborem - może odmienić życie. Nauczenie się stawiania granic, mówienia "nie", kiedy ktoś bliski nas krzywdzi - to są pozornie niewielkie, a jednak ogromne zmiany, które leżą w zasięgu naszych możliwości. Nie chodzi o to, żeby zrywać te bliskie relacje, chociaż i tak się zdarza, jeśli nie ma innej możliwości.
Ten wybór między byciem lojalnym wobec siebie a wobec najbliższych, kiedy już dojdzie do sytuacji, że człowiek musi wybierać, bywa piekielnie trudny. Nie zawsze się udaje, czasem trzeba próbować po kilka razy. Wie to każdy, kto w takiej sytuacji się znalazł.
Kilka lat temu znajoma, po trzydziestce, po doświadczeniu koszmarnego dzieciństwa z agresywnym ojcem alkoholikiem, po kilku nieudanych związkach, z bardzo niskim poczuciem własnej wartości, wreszcie zdecydowała się pójść na terapię DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików) . Stanęła przed wyborem - albo wybierze swój spokój, swoje życie, albo nadal będzie wciągnięta w problemy ojca, który terroryzował całą rodzinę. Ona, jako najstarsza z dzieci, pozornie najsilniejsza, chroniła przed ojcem swoją matkę i dwójkę młodszego rodzeństwa. To do niej dzwonili, kiedy ojciec znów wpadał w ciąg i np. demolował mieszkanie, albo wydawał ostatnie pieniądze.
Poszła na tę terapię i po dwóch miesiącach zrezygnowała. Tłumaczyła, że czuła się nielojalna wobec ojca. Pomagając sobie, miała poczucie, że go krzywdzi. Nie oceniam takich wyborów. Na to trzeba mieć mnóstwo siły, ale warto zrozumieć, dlaczego tak się wybiera i co się przez to traci.
Piszesz też o tym, że nawet w sytuacji, która wydaje się bez wyjścia, mamy jakiś wybór.
- Są sytuacje, kiedy naprawdę wybór jest niewielki. Na przykład wtedy, kiedy człowiekowi rodzi się chore dziecko, samemu zapada się na poważną chorobę, traci się najważniejszą osobę w życiu. Chociaż, jak przyglądam się ludziom, których los potraktował okrutnie, to sposoby, w jakie sobie z tym radzą, są bardzo różne, wiele mówiące o odporności człowieka - o tym też jest rozmowa w książce. I w tym sensie, może są jakieś niewielkie rzeczy, które możemy zmienić, żeby nam i naszym bliskim żyło się choć odrobinę lepiej.
W książce rozmawiam z Wojciechem Eichelbergerem na przykład o tym, jak się czuje człowiek obciążony dużym kredytem, kiedy sytuacja na rynku pracy jest niepewna, a gospodarka się chwieje. Rada: "Nie martw się, jakoś to będzie!" w takim kontekście brzmi absurdalnie. "Poszukaj lepszej pracy" - jeszcze gorzej. Wydaje się, że niewielkie jest tu spektrum ruchu - mieszkania obciążonego kredytem często nie ma jak sprzedać, ciąży odpowiedzialność za bliskich, dzieci. No pat.
W takim klinczu, w potwornym lęku o przyszłość, żyje dzisiaj wielu ludzi, nie tylko w Polsce. Eichelberger podpowiada, co można zrobić, żeby ta sytuacja nie wykańczała nas psychicznie. Podsuwa też pomysł, w jaką stronę w ogóle warto myśleć o społeczeństwie, żeby kredyt nie był praktycznie jedyną możliwością posiadania własnego dachu nad głową. Czasem te pozornie niewielkie zmiany, jak umiejętność zatrzymania się na chwilę, bycia tu i teraz, zamiast ciągłego snucia czarnych scenariuszy, powodują, że robi się nieco lżej.
Dlaczego dokonujemy nietrafionych wyborów w życiu?
- To są bardzo indywidualne sprawy i nie mnie to oceniać. Gdybym miała mówić za siebie, to powiedziałabym, że moje "nietrafione" wybory (w cudzysłowie, bo czasem się okazuje, że tzw. zły wybór okazał się zbawienny i czegoś cennego nas nauczył) wynikały ze słabej znajomości siebie. Z braku wglądu, czego tak naprawdę potrzebuję. Z lęku przed oceną też. Z potrzeby "wpasowania się".
Badania na świecie pokazują, że coraz więcej młodych dziewczyn decyduje się na operacje plastyczne. Chcą mieć nos taki jak X, uszy takie jak Y, pośladki takie jakie Z. Pewnie, jakby je o to zapytać, powiedziałyby, że istnieje taka możliwość, mają wybór, więc skoro mogą, to dlaczego nie? Pewnie niewiele z nich zastanawia się nad tym, jak na ich wyborze zaważyła kultura, w której żyją, środowisko, w jakim się obracają, presja rówieśnicza i że w wielu przypadkach to nie są wcale świadome decyzje.
Podobnej presji ulegają dzisiaj również niektóre 60-latki, które uważają, że powinny wyglądać jak 40-latki, i 40-latki, które uważają, że powinny wyglądać jak 20-latki. Nie jesteśmy zawieszeni w próżni, podświadomie ulegamy różnym wpływom. Dobrze jest im się czasem przyjrzeć. O tym jest rozmowa z Agnieszką Iwaszkiewicz.
Może problemem jest też to, że za wszelką cenę chcemy wybrać najlepszą opcję?
- Gdyby zapytać o to profesora Barry'ego Schwartza, autora popularnej książki pt. "Paradoks wyboru", to pewnie by przytaknął. Z jednej strony dobrze, że dziś w wielu sferach mamy duży wybór, bo dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie. Z drugiej ten duży wybór może stać się przekleństwem, bo co wybrać? I tak jak codzienne, błahe decyzje - który szampon, sos czy oliwę wybrać - poza tym, że zabiorą nam czas, to raczej nie wpłyną znacząco na nasz los, to przy wyborze studiów, ścieżki kariery czy partnerów na życie sprawa się komplikuje.
Wystarczy zobaczyć, co z ludzkimi wyborami, jeśli chodzi o życiowych partnerów, porobiły na przykład serwisy randkowe czy choćby Tinder. Tysiące możliwości, tysiące decyzji. Na co się zdecydować? Podobnie jest z kierunkami studiów, z zawodami. Dzisiaj istnieją zawody, o jakich jeszcze 10, 20 lat temu nam się nie śniło. Można je sobie nawet samemu wymyślić. To wspaniale, ale okazuje się, że nie zawsze i nie dla wszystkich. Jeśli podliczymy, ile codziennie musimy podejmować decyzji - od tych błahych, jak choćby ta, którą ikonką najlepiej wyrazić to, co czuję na Facebooku, po te poważniejsze, to okazuje się, że jest jakaś masa krytyczna, która powoduje, że ludzie głupieją. I na przykład przestają podejmować decyzje w ogóle. Są jak sparaliżowani.
Czy ktoś zmierzył, ile czasu tracimy codziennie przez nadmiar wyborów?
- Nie wiem. Ale to chyba byłoby świetne ćwiczenie - żeby każdy sam zmierzył sobie, ile czasu traci codziennie na kontemplowanie tak naprawdę nieistotnych wyborów. I ile czasu mógłby zyskać na przykład na decyzje, które są znaczące.
Albo po prostu na przyjemności.
- Lub na odpuszczenie sobie decydowania tam, gdzie już raz wybrał to, co "wystarczająco dobre". Profesor Barry Schwartz dzieli ludzi na maksymalistów i satysfakcjonalistów. Twierdzi, że tych pierwszych jest dzisiaj więcej i są to ludzie, którzy zawsze chcą wybrać jak najlepiej, wobec czego intensywnie szukają, zastanawiają się, rozważają wszystkie za i przeciw. Kiedy na przykład planują wakacje, najpierw spędzają kilka tygodni w Internecie, czytając recenzje hoteli, robiąc tzw. pogłębiony research. To nic złego, pod warunkiem że nie wpada się w przesadę.
Maksymaliści, często, kiedy w końcu się na coś zdecydują, i tak są niezadowoleni, bo problem z wyborem polega na tym, że jeśli z tysiąca opcji z wysiłkiem wreszcie wybrało się tę jedną, to zostaje się z poczuciem, że pozostałych dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ofert też coś w sobie miało i że może jednak decydując się na tę, straciło się coś lepszego. Takie podejście to prosta droga do frustracji. Poza tym maksymaliści często za "złe" wybory obwiniają siebie, bo przecież świat dał im tyle możliwości, a oni jednak słabo wybrali. To może coś z nimi jest nie tak...?
A satysfakcjonaliści?
- Satysfakcjonaliści nie poświęcają na wybory aż tyle czasu i uwagi. Jeśli znajdą coś wystarczająco dobrego, to po prostu się na to decydują i idą dalej. Nie zaprzątają sobie już tym głowy.
To znaczy, że mój mąż jest satysfakcjonalistą. Mamy ulubioną restaurację, do której często chodzimy i on za każdym razem zamawia dokładnie to samo. Zapytałam go, czemu nie chce jeść innych dań, a on odpowiedział, że skoro znalazł coś, co mu smakuje, to po co ma szukać dalej? Ja za każdym razem, gdy tam jesteśmy, muszę zapytać o danie miesiąca i chwilę się zastanowić...
- Ja też jestem satysfakcjonalistką, choć to wcale nie jest proste. Czuję, że w świecie tylu możliwości powinnam bronić swoich decyzji tam, gdzie już wybrałam. Na przykład, co roku na wakacje jeżdżę w to samo miejsce. Czasem słyszę zarzut, dlaczego ciągle tam? Nie chcesz eksplorować, zobaczyć czegoś nowego? Jest tyle pięknych miejsc na świecie. To prawda. Ale ja już znalazłam swoje. I na razie nie jestem zainteresowana tym, czy gdzie indziej będzie mi lepiej.
Pogodziłam się z tym, że i tak wszystkich miejsc na świecie nie zobaczę. Wszystkich książek nie przeczytam. Chociaż z tym akurat jest trudniej.
My co jakiś czas jeździmy na wyspę, którą można objechać samochodem pewnie w dwie-trzy godziny, a w mieścinie, w której się zatrzymujemy, nie ma właściwie nic. Jedna restauracja, jeden supermarket, ale jajka i chleb można też kupić w kiosku. Po którymś wyjeździe usłyszałam, że jesteśmy nieambitni.
- Ale czy trzeba być ambitnym? Dziś jest ogromne ciśnienie na to, żeby mierzyć wysoko, "coś" osiągnąć, najlepiej tzw. sukces. Zaistnieć. Pokazać się. Wystarczy zajrzeć na YouTube'a, ile osób próbuje tym oczekiwaniom sprostać. W książce rozmawiam z Zofią Milską-Wrzosińską o tym, kiedy ambicja nas buduje, a kiedy niszczy. Wydaje mi się, że ważne jest, żeby przyjrzeć się, czy nasz pęd, żeby to "coś" osiągnąć, jest naszym własnym pragnieniem, czy jest to np. wewnętrzny głos naszych rodziców, którzy oczekiwali, że będziemy kimś ważnym, cokolwiek to znaczy, albo zrealizujemy ich własne ambicje, których im nie udało się zrealizować.
Jeśli w górę pcha nas cudza potrzeba, to warto się czasem zatrzymać i poszukać w tym siebie, swoich potrzeb. Rezygnując z życia pod presją niekończących się wyborów i oczekiwań, zyskuje się więcej spokoju. I czasu. Każdy, kto się jakoś interesuje psychologią wie, jakie mogą być skutki budowania swojego wizerunku w oparciu o to, ile się osiąga, co się posiada, jakimi "wpływowymi" ludźmi się otacza.
Jakie?
- Takie, że na zewnątrz, być może, dobrze to wygląda, bo pokazujemy, że świetnie wybraliśmy. Ale w środku często ma się uczucie pustki, bo taki człowiek nie wie, kim tak naprawdę jest. Kiedy zajrzy się na media społecznościowe - Facebooka, Instagram, Twittera - widać całe mnóstwo ludzi, którzy prezentują te wycinki swojego życia, którymi mogą się pochwalić. To jest ta nieznośna narracja o sukcesie, o tym, że im się udało.
Dzisiaj już nie porównujemy się tylko do naszych sąsiadów czy kolegów z klasy - jak powiedział mi prof. Schwartz - ale do niemal całego świata. I jeżeli zaczniemy porównywać nasze wybory do tych ludzi, którym się udało - jakkolwiek jest to iluzoryczne - to przeważnie te porównania wypadną na naszą niekorzyść. Bo my wiemy, jakie nasze życie jest w całości - z jego fajnymi i niefajnymi kawałkami - a życie innych znamy z jakichś fragmentarycznych, czasem podkolorowanych opowieści.
Może trzeba po prostu obniżyć swoje oczekiwania?
- Tylko że obniżanie oczekiwań w dzisiejszym świecie wydaje się czymś niemal wywrotowym. Trzeba mieć dużo wewnętrznej siły i odwagi, żeby zatrzymać się i zastanowić, co tak naprawdę jest mi potrzebne, czy chcę być w takich relacjach, w jakich jestem, co mogę zmienić w swojej pracy, bo może wystarczy, że zmienię swoje nastawienie? Choć to jest czasem najtrudniejsze.
Często łatwiej jest rzucić papierami i wyjść, niż przestawić małe elementy w całej układance. I czy kiedy mówię, że nie mam wyjścia, to naprawdę go nie mam, czy jednak mogę coś zrobić?
Na przykład znaleźć sens w tym, co robię.
- Wiele osób mówi, że łatwo tak powiedzieć, kiedy się jest prawnikiem w bardzo dobrze prosperującej kancelarii albo zarabiającym miliony prezesem. A Barry Schwartz przytacza świetny przykład badań przeprowadzonych przez jego współpracowniczkę Amy Wrzesniewski, która badała podejście do pracy salowych w jednym z dużych, amerykańskich szpitali. Salowe mało zarabiają, mają mało wdzięczną pracę, która polega na zmianie pościeli, myciu podłóg, schodów, przynoszeniu jedzenia, zabieraniu brudnych naczyń. W hierarchii szpitala często stawiane są na końcu.
Okazało się, że w tej grupie zawodowej funkcjonuje bardzo różne nastawienie do pracy, choć wszyscy mieli taką samą (niską) pensję i listę żmudnych czynności do wykonania. Ale niektóre osoby postrzegały swoją rolę w szpitalu jako niezwykle ważną, a to, co nadawało sens ich pracy, w ogóle nie było wyszczególnione na liście służbowych zadań. Zaliczały się do tego rozmowy z rodzinami chorych, rozśmieszanie i zabawianie pacjentów, informowanie osób, które przyszły na oddział i nie mogły się tam odnaleźć. Sensem była uważność na innych.
Pewien salowy potrafił dwa razy z rzędu zamieść podłogę tylko dlatego, że ojciec chorego pacjenta specjalnie go o to poprosił. Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, kiedy salowy mówi: "Przed chwilą zamiotłem, nie będę robił tego jeszcze raz". A ten wiedział, że syn mężczyzny, który go o to poprosił, od pół roku leży w śpiączce, cała rodzina pogrążona jest w depresji, i zrobił to, bo rozumiał, że to jest dla tego człowieka ważne; żeby jego syn miał czysto. Okazuje się, że nawet w takiej pracy, pozornie pozbawionej decyzyjności, można wybrać, jakim człowiekiem chce się być - przyzwoitym, uczynnym, wrażliwym na innych.
A jeśli ktoś naprawdę nie może wytrzymać w pracy i uważa, że nie ma żadnego wyboru?
- W książce mówi o tym amerykański psycholog Allan Bernstein - w rozmowie o tym, jak zrezygnować z tego, co nam szkodzi. On to nazywa "sztuką rzucania". Ten proces składa się z serii małych kroków, które pozwalają nam wcielić zmiany. W wielkim skrócie, rzecz nie w tym, żeby wywrócić życie do góry nogami z dnia na dzień, tylko żeby powoli oswajać się ze zmianą i nowym celem. Bernstein radzi, żeby wpierw uważnie przyjrzeć się, dlaczego jakaś sytuacja nam nie służy.
Może nie musimy rzucać pracy, której nie znosimy, tylko wystarczy zmienić sposób komunikowania się z toksycznym szefem albo trudnymi dla nas współpracownikami? I to już może zmienić atmosferę. Chodzi też o to, żeby myśleć o zmianie realistycznie, a nie życzeniowo. Na co możemy sobie pozwolić? Co jest dla nas ważne, czego potrzebujemy?
Załóżmy, że potrzebujemy nowej pracy albo w ogóle zmienić branżę.
- To sprawdźmy, jak funkcjonują w niej inni ludzie, jak to tak naprawdę wygląda. Mamy wiele wyobrażeń na temat tego, jak żyją inni ludzie, jak bardzo są szczęśliwi, jak im się dobrze wiedzie, często nie mając ku temu żadnych danych.
Allan Bernstein sam ma na swoim koncie doświadczenie dużej, życiowej zmiany. Mając około trzydziestki robił doktorat na jednej z prestiżowych amerykańskich uczelni, gdzie wykładał literaturę. Do końca został mu rok, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że bycie uniwersyteckim profesorem to wcale nie jest to, czym chce się w życiu zajmować. Że owszem, spotkania ze studentami, rozmowy, niekoniecznie na temat bohatera romantycznego, sprawiają mu ogromną satysfakcję, ale cała reszta, czyli przygotowywanie się do zajęć, rady wydziału, sprawdzanie prac, to dla niego znój i on się w takim świecie nie odnajduje. I w momencie kiedy tak niewiele zostało mu do końca, zaczął się zastanawiać, co nadałoby jego życiu sens, w czym jest dobry? I doszedł do wniosku, że to by była psychoterapia, że chce, jak to nazwał, "nieść ludziom ulgę w cierpieniu".
Zanim jednak rzucił studia i zaczął nowe, to najpierw bardzo dobrze się rozejrzał, popytał znajomych psychoterapeutów, jak naprawdę ta praca wygląda, jakie ma plusy, z czym się borykają, na co musi być przygotowany i ile czasu i nauki musi włożyć w to, żeby móc swój nowy zawód uprawiać.
Bernstein musiał się zmierzyć z chwilowym uczuciem żalu i porażki, które go dopadły, kiedy w wieku 30 lat znalazł się na pierwszym roku studiów z ludźmi o dekadę od siebie młodszymi. Musiał stawić czoła reakcjom otoczenia na swoją decyzję, bo wszyscy pukali się w głowę, mówiąc, że chyba oszalał. Na szczęście jego żona bardzo go w tej decyzji wspierała. Prawdopodobnie gdyby nie jej wsparcie, nie zdecydowałby się na tę zmianę. Akceptacja bliskich to ważny aspekt naszych wyborów. Bez niej jest znacznie trudniej.
A co z cedowaniem wyborów na innych?
- Z zainteresowaniem przyglądam się, jak w tzw. zachodnim świecie rozwija się biznes związany z szeroko rozumianym poradnictwem. Pojawiają się nowi "przewodnicy" po życiu, nie psychologowie, nie terapeuci, ani nie coachowie, tylko samozwańczy guru, którzy czerpią tylko i wyłącznie z własnych doświadczeń i są gotowi uczyć innych, jak mają żyć. Czasem ci ludzie mają dwadzieścia kilka lat...
Co ciekawe, przyciągają tłumy. Widać, że jest na nich ogromne zapotrzebowanie, że ludzie, być może właśnie zmęczeni podejmowaniem ciągłych decyzji, pragną, żeby wreszcie ktoś ich od tego uwolnił. Dokonał wyboru za nich. Dzisiaj mamy doradców, którzy mówią nam, jak mamy się ubierać, jak inwestować pieniądze, jak kupować, jak się odżywiać etc. Tylko że takie porady kosztują i lądujemy w błędnym kole - musimy coraz więcej pracować, żeby móc za te wszelkie porady zapłacić.
Ale może niektóre decyzje dobrze jest na kogoś przerzucić?
- Wydaje mi się, że lepiej nie przerzucać na innych tych, które dotyczą najważniejszych obszarów naszego życia. Inne, mniej istotne, może warto czasem delegować, na przykład na przyjaciół, którzy są ekspertami w jakiejś dziedzinie - na przykład świetnie się znają na komputerach. O tym, jak to zrobić, mówi w książce prof. Schwartz.
A z jakich powodów ludzie nie podejmują wyborów, co oczywiście też jest jakimś wyborem?
- Ale nierzadko nieświadomym i wynikającym z lęku. Psychologowie często o tym mówią, że wielu ludzi ma przekonanie, iż tkwienie w sytuacji, która jest dla nich szkodliwa, jest paradoksalnie lepsze niż krok w nieznane. Boją się, że każdy inny wybór będzie gorszy od tego, co jest, bo przynajmniej w tym, co jest, jakoś nauczyli się poruszać.
Każda dekada ma swoje wybory. Teraz jesteśmy zalani masą informacji i w związku z tym masą wyborów, których musimy dokonać - od kompletnie błahych po istotne. Niemniej one są nieważkie, w porównaniu z wyborami, których dokonywali ludzie czy za komuny, czy w czasie wojny - to były decyzje, w których ważyło się wartość życia - czy mam ryzykować własne, pomagając innym, czy chronić siebie i wystawiać innych na prześladowania albo śmierć.
- To bardzo ważne, co mówisz. I myślę, że warto sobie o tym od czasu do czasu przypominać. Kiedy czasem pomyślę o swoich babciach - jedna poszła walczyć, zostawiając dwójkę dzieci w domu pod opieką rodziny, druga była łączniczką w Powstaniu - jakich one musiały dokonywać wyborów w porównaniu z tym, z czym ja się borykam, to robi mi się wstyd. A przecież to się działo całkiem niedawno... Może warto czasem poczuć się wdzięcznym za to, że dziś nie musimy już takich wyborów dokonywać? Chociaż mamy inne. I one też powodują realne cierpienie.
Dzisiaj wokół siebie widzę sporo ludzi, którzy bardzo wysoko stawiają sobie poprzeczkę. Wydaje im się, że wszystko od nich zależy, wszystko jest w ich rękach. To jest takie przesłanie, mówiąc umownie, rodem z "amerykańskiego snu", o własnej omnipotencji. Nie chciałabym odbierać ludziom ambicji, ale skoro czasem płacą za to tak wysoką cenę - zdrowiem psychicznym, fizycznym, relacjami - to może nie ma sensu tak pędzić do ideału, który w rzeczywistości nie istnieje?
Z drugiej strony mówimy sobie: "Niewiele mogę, na niewiele rzeczy mam wpływ". Myślę, że prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku. "Mogę. Mam wpływ na więcej rzeczy, niż mi się wydaje, ale na pewno nie na wszystko". Ta książka jest adresowana i do tych, którzy uważają, że ich los leży wyłącznie w ich rękach, i do tych, którym wewnętrzny krytyk podszeptuje, że powinni jeszcze bardziej się starać, chociaż ledwie zipią. I do tych, którzy czują, że utknęli, obwiniają się za to i nie widzą wyjścia. Jeśli uda im się zobaczyć choćby szparę w drzwiach, będę się bardzo cieszyć.
Książka "Wybieraj wystarczająco dobrze" dostępna w promocyjnej cenie w Publio.pl >>
Do nabycia również w Kulturalnysklep.pl>>
Agnieszka Jucewicz (ur.1976) . Od 2004 r. dziennikarka "Wysokich Obcasów". Najbardziej lubi rozmowy z psychologami o tym, co gra w ludzkiej duszy oraz o tym, co w niej nie gra. Autorka książki "Wybieraj wystarczająco dobrze".
Nina Harbuz-Karczmarewicz . Dziennikarka Polskiego Radia. Reporterka, wydawca, prowadząca audycję "Problem z głowy" w radiowej Jedynce. Publikowała w "National Geographic Traveler" i "Magazynie Coaching". Absolwentka Gender Studies w IBL PAN. Po godzinach, w garażu na Saskiej Kępie, przeprowadza renowację starych mebli. Efekty można oglądać tutaj .