Świat
Widok na wieże World Trade Center w 1998 roku (Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Wyborcza.pl)
Widok na wieże World Trade Center w 1998 roku (Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Wyborcza.pl)

Dwadzieścia pięć minut po starcie, kiedy lot numer 11 American Airlines był jeszcze w powietrzu, samolot United Airlines dotarł do granicy stanu Nowy Jork. Niebo było przejrzyste i błękitne.*

Po tym czasie i pokonaniu sporego obszaru kontrolerzy lotów z Bostonu przekazali pieczę nad lotem numer 175 swoim kolegom z Nowego Jorku, pracującym na spokojnych przedmieściach Long Island. Radary nowojorskiego centrum kontroli lotów monitorowały jeden z najbardziej zatłoczonych fragmentów przestrzeni powietrznej świata – niebo nad obszarem metropolitarnym Nowego Jorku i częścią Pensylwanii.

Za zmianą kontrolerów szła też zmiana częstotliwości radiowej. O 8.41, kilka minut po tym, jak polecono im oddalić się od lotu numer 11, użyli nowej częstotliwości, by donieść o niepokojącej wypowiedzi, którą usłyszeli wcześniej przez radio.

– Tak. Uznaliśmy, że poczekamy z tym na was – powiedział kapitan Victor Saracini. – Słyszeliśmy coś podejrzanego, wylatując z Bostonu. Eee, ktoś, eee, brzmiało to tak, jakby włączył mikrofon i powiedział, eee: "Nie ruszajcie się ze swoich miejsc".

Saracini nie powiedział, o której to usłyszał, nie wiedział też, o który samolot chodziło. Tej częstotliwości używało wiele załóg. Słowa, które przytoczył, trochę się różniły od tego, co zostało puszczone w świat, prawdopodobnie przez Muhammada Atę, z kokpitu lotu numer 11.

 

Być może chodziło o drugą wiadomość Aty: "Nie ruszać się. Wszystko będzie dobrze. Jeśli będziecie czegoś próbować, wam i samolotowi stanie się krzywda. Macie być cicho". Ale skoro Saracini usłyszał tylko jedną wiadomość, najprawdopodobniej była to trzecia i ostatnia transmisja. Gdyby było inaczej, kapitan lotu numer 175 wspomniałby zapewne o wcześniejszych. Trzecie połączenie zaczęło się sekundę przed 8.34. "Proszę się nie ruszać. Wracamy na lotnisko. Nie róbcie nic głupiego".

Saracini nie wyjaśnił, dlaczego zwlekał z przekazaniem tej informacji. Być może logicznie założył, że skoro kontrolerzy z Bostonu używali tej samej częstotliwości, sami wszystko słyszeli. Przechodząc w ręce kontrolerów z Nowego Jorku, pilot mógł się chcieć upewnić, że i oni wiedzą o wszystkim. Jeśli tak było, wykazał się sporą przenikliwością. Mężczyzna zajmujący się lotem numer 175, Dave Bottiglia, nie słyszał jeszcze o wydarzeniach na pokładzie zmierzającego w stronę Nowego Jorku lotu numer 11 American Airlines.

- Ach, w porządku – odparł. – Przekażę to dalej.

W normalnych okolicznościach pracownik FAA powinien poinformować przedstawiciela linii, w tym wypadku kogoś z Centrum Operacyjnego United Airlines, znajdującego się w pobliżu Chicago, o nietypowej transmisji z kokpitu. Jednak ani kontrolerzy bostońscy, ani ich nowojorscy koledzy tego nie zrobili. Dave Bottiglia miał szansę nadrobić to niedopatrzenie, ale jego uwagę nagle odciągnęły inne zmartwienia.

Zakończył właśnie rozmowę z Saracinim, kiedy podszedł do niego kolega i pokazał mu "cel", czyli kropkę na radarze.

- Widzisz ten cel? – spytał. – To American jedenaście. Boston Center uważa, że to porwanie.

Dave Bottiglia odpowiadał teraz zarówno za lot numer 11 American Airlines, jak i za lot numer 175 United. Dowiedziawszy się, że lot numer 11 zmierza w stronę Manhattanu, gwałtownie traci wysokość, ma wyłączony transponder, a ktoś w kokpicie grozi pasażerom, Bottiglia mógł tylko starać się nie zgubić go z oczu.

Plac okalający miejsce, w którym stały wieże, 2002 r. (Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta)

Pierwszy widoczny zwiastun problemów na pokładzie lotu numer 175 United Airlines pojawił się o 8.47, minutę po tym, jak lot numer 11 uderzył w północną wieżę World Trade Center.

Dwa razy w ciągu jednej minuty ktoś zmienił kod transpondera. Bottiglia tego nie zauważył, bo rozpaczliwie szukał samolotu American Airlines, który przestał już istnieć.

(…)

O 8.52 w Easton w Connecticut, w przytulnej kuchni Lee i Eunice Hansonów zadzwonił telefon. Lee odebrał i usłyszał poważny, przyciszony głos swojego syna:

- Tato, jesteśmy w samolocie. Zostaliśmy porwani – powiedział Peter.

Lee miał problem z przyswojeniem tej wiadomości. Liczył, że to tylko dowcip, podobny do psikusa, który przed laty Peter zrobił Eunice, kiedy pracowała w agencji ochrony środowiska.

- O czym ty mówisz? – zapytał. – Weź, przestań wszystkich straszyć.

- Mówię prawdę – odparł Peter. Mówił cicho i wyraźnie. Z każdym jego słowem ojciec czuł coraz mocniejszy ucisk w żołądku. Było jasne, że Peter nie żartował.

- Wydaje mi się, że weszli do kokpitu… Stewardesa dostała nożem… A ktoś z przodu chyba nie żyje. Samolot leci bardzo dziwnie. Zadzwoń do United Airlines… Powiedz im, że chodzi o lot numer 175, z Bostonu do Los Angeles.

Lee zapytał o Christine i Sue. Peter odpowiedział, że nic im nie jest. Wszyscy pasażerowie zostali stłoczeni na tyle samolotu.

- Trochę tu ciasno, tato – dodał. – Rozłączę się teraz. Zadzwoń do United Airlines.

Lee raz za razem wybierał numer linii lotniczych, ale telefon był zajęty. W końcu zadzwonił na policję w Easton, przekazał dyżurnemu wszystko, co wiedział, i poprosił go o przekazanie tego liniom United i naczelnikowi policji. Chwilę później zadzwonił ponownie, żeby sprawdzić, czy policji udało się połączyć z United. Tym razem funkcjonariusz powiedział:

- Rany, panie Hanson, samolot właśnie uderzył w World Trade Center. Niech pan włączy telewizor.

Lee i Eunice włączyli CNN.

 

Starszy pan wciąż słyszał słowa syna. Przekazał wszystko żonie, która nie mogła prawie złapać tchu. Pragnął zadzwonić do Petera, ale się powstrzymał, w obawie, że dzwonek telefonu sprowadzi niebezpieczeństwo na pasażerów. Zrozpaczeni, zszokowani i niedowierzający własnym oczom Lee i Eunice wpatrywali się w koszmarne sceny, widoczne na ekranie telewizyjnym.

Na chwilę przed 8.49 prezenterka CNN, Carol Lin, przerwała poranną audycję. Ekran wypełniły przerażające zdjęcia wieży północnej, której najwyższe piętra spowijał dym i płomienie.

- Z ostatniej chwili – powiedziała. – Patrzycie państwo na niewątpliwie bardzo niepokojące ujęcia na żywo. To World Trade Center, mamy niepotwierdzoną wiadomość, że w jedną z wież uderzył samolot. W CNN właśnie zaczynamy nad tym pracować, dzwonimy do naszych informatorów i próbujemy sprawdzić, co dokładnie się wydarzyło. Najwyraźniej na południowym krańcu Manhattanu dzieje się coś raczej wstrząsającego.

(…)

Lot numer 175 wszedł w szeroki zakręt nad Allentown w Pensylwanii, odbijając w lewo i tracąc wysokość. Wrócił nad New Jersey i skierował się w stronę Nowego Jorku. Prawie na pewno za sterami siedział Marwan asz-Szihhi, towarzysz Muhammada Aty i jedyny z pięciu zamachowców na pokładzie, który przeszedł kurs pilotażu.

Nie obrał bezpiecznego kursu. Kontroler z Nowego Jorku patrzył, jak United leci na boeinga 737 Delta Air Lines, zmierzającego na południe na wysokości ośmiu i pół tysiąca metrów.

- Ruch na drugiej. Szesnaście kilometrów – ostrzegł pilotów Delty. – Sądzę, że został porwany. Nie wiem, co zamierza. Zróbcie wszystko, żeby go uniknąć.

Samolot Delty oddalił się od lotu numer 175, ale ten chwilę później wszedł na kurs kolizyjny z maszyną US Airways. W kokpicie tego ostatniego rozległ się alarm, a piloci zanurkowali, żeby uniknąć zderzenia w powietrzu.

Po odwiezieniu męża, Briana "Moose’a" Sweeneya, na lotnisko Hyannis Julie Sweeney zaczęła się szykować do pracy. Miał to być jej piąty dzień w roli nauczycielki w liceum na Cape Cod. Zdążyła już wyjść, kiedy w domu, w którym mieszkała z byłym pilotem F-14, instruktorem Top Gun i futbolistą nazywanym jedną z "Dwóch Wież", czasem przebierającym się za wikinga, zadzwonił telefon.

Dochodziła 8.59. Brian nagrał się na sekretarkę.

Mówił spokojnym, poważnym tonem, a w jego wiadomości pobrzmiewały echa tego, co powiedział Julie przed paroma tygodniami – że chce, by "cieszyła się życiem", jeśli coś mu się stanie. - Jules, tu Brian. Słuchaj, jestem w samolocie, który został porwany. Jeśli nie skończy się to dobrze, a w tej chwili wygląda to kiepsko, chcę, żebyś wiedziała, że ogromnie cię kocham. Chcę, żebyś miała dobre życie, musisz się nim cieszyć. Tak samo moi rodzice i wszyscy. I po prostu bardzo cię kocham i [z wiarą w życie po śmierci lub raj] będę na ciebie czekał, kiedy tam dotrzesz. Do zobaczenia, kochanie. Mam nadzieję, że jeszcze do ciebie zadzwonię.

Brian się rozłączył, po czym wybrał kolejny numer.

Nowy Jork, kilka dni po ataku (Fot. Karolina Sikorska / Agencja Gazeta)

Louise Sweeney miała właśnie wyjść i załatwić parę spraw, kiedy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i usłyszała głos syna:

- Mamo, mówi Brian. Jestem w porwanym samolocie, nie wygląda to dobrze. Dzwonię, żeby powiedzieć, że cię kocham i kocham całą rodzinę.

Powiedział, że nie wie, gdzie są porywacze. Dzwonił z tylnej części samolotu i przypuszczał, że mogą tam jeszcze wrócić. Uprzedził, że wtedy będzie się musiał od razu rozłączyć. Stwierdził, że chyba są gdzieś nad Ohio, i zdradził, że może spróbować zaatakować kokpit wraz z innymi pasażerami.

Louise znała swojego syna, wiedziała, jak brzmi, kiedy jest "wkurzony". Mówił właśnie takim tonem. Przed zakończeniem rozmowy Brian dodał: Pamiętaj o Crossing Over. Nie zapomnij.

Louise pamiętała i nie zamierzała zapomnieć. Lot numer 175 zbliżał się do Nowego Jorku, błyskawicznie tracąc wysokość i kołysząc się, oryginalni piloci najprawdopodobniej nie żyli, a stewardesa została ranna, zaś Brian próbował pocieszyć matkę. Crossing Over było tytułem książki i programu telewizyjnego, w którym występował John Edward, samozwańcze medium i człowiek, który twierdził, że rozmawia z nieżyjącymi. Brian chciał, żeby matka wiedziała, iż w jakiś sposób jeszcze się kiedyś spotkają.

Teraz musiał się rozłączyć.

- Wracają tu – powiedział. Pożegnał się i odłożył telefon. Louise Sweeney włączyła telewizor.

O dziewiątej Peter Hanson ponownie zadzwonił do rodziców.

- Jest coraz gorzej, tato – powiedział. – Stewardesa dostała nożem. Wydaje mi się, że mają noże i gaz łzawiący. Mówią, że mają bombę. Zrobiło się tu kiepsko. Pasażerowie wymiotują i mają mdłości. Samolot robi gwałtowne ruchy. Nie wiem, czy ktoś nim steruje. Wydaje mi się, że spadamy. Myślę, że chcą lecieć do Chicago albo gdzie indziej i rozbić się o jakiś budynek.

Jego opis broni, słów i taktyki porywaczy był odbiciem wcześniejszych relacji Betty Ong i Amy Sweeney.

Na koniec Peter Hanson próbował pocieszyć ojca, tak jak Brian Sweeney chciał dodać otuchy żonie i matce.

- Nie martw się, tato. Jeśli do tego dojdzie, stanie się to szybko.

 * Fragmenty książki Mitchela Zuckoffa "11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat", tłumaczenie: Paulina Surniak, Adrian Stachowski