
Jeszcze niedawno wściekłe czerwcowe burze szarpały parasolami sezonowych piwiarni, a zmoknięci kibice wlewali w siebie piwo z plastykowych kubków. W mieście największą furorę zrobili Peruwiańczycy. Rozigranym korowodem przetoczyli się przez ulice i fanzony. Dudnili na bębnach, tańczyli, śpiewali, cykali sobie fotki. Bratali się z miejscowymi kibicami Uralu Jekaterynburg, wpadali im w objęcia, radośnie pokrzykując "E viva Rusia, e viva Putin!". Pojawili się i zniknęli jak intensywny czerwcowy deszcz.*
Potem nad miastem zawisł parny lipcowy smog. Do zakończenia piłkarskich mistrzostw świata zostało jeszcze kilka dni, ale jekaterynburski stadion opustoszał. Nad aleją Lenina wciąż górowało kolorowe logo "FIFA World Cup Russia 2018". Tuż obok trzej Tadżycy rozlepiali nowy outdoorowy afisz. Spod wałków ubabranych klejem powoli wyłonił się napis: "Stulecie zwycięskiego czynu świętej carskiej rodziny".
Wreszcie ostatni papierowy rulon rozwinął się do końca. Tu i ówdzie ciekła szarobiała kleista maź, ale wielkoformatowy plakat dokładnie przywierał do powierzchni billboardu. Teraz widać było cały program Międzynarodowego Festiwalu Kultury Prawosławnej "Carskie Dni". Prawie dwa tygodnie koncertów, odczytów, okolicznościowych nabożeństw, spotkań modlitewnych, wieczorków poetyckich i promocji książek.
Na noc z 16 na 17 lipca zaplanowano masową procesję. Miała wyruszyć z centrum Jekaterynburga, dokładnie w stulecie historycznego mordu na Romanowach.
Miasto pełne sprzeczności**
Tadżycy zapalili papierosy. Przez chwilę przyglądali się efektom swojej pracy. W końcu jeden z nich sięgnął po telefon i sfotografował billboard. Dwaj pozostali zabrali się do składania wiader i drabin. Ten z telefonem poszedł w kierunku skrzyżowania alei Lenina z ulicą Czerwonoarmiejską. Strzelił fotkę wiszącej od ponad godziny ogromnej reprodukcji fotografii rodzinnej Romanowów. Na moment podniósł głowę znad telefonu i wbił wzrok w nienagannie umundurowanego Mikołaja Romanowa.
Jego Wysokość siedział w wygodnym fotelu. O jego ramię opierała się cesarzowa Aleksandra. Wokół rodziców uśmiechała się gromadka dzieci, cztery córki i synek. Wyglądało to całkiem nieźle. Tadżyk przeniósł wzrok na kolejny billboard. Sfotografował reklamę atrakcyjnych sprzętów gospodarskich oferowanych w promocyjnych cenach przez sieć sklepów AGD "Eldorado". Fachowym wzrokiem taksował to Romanowów, to wiszące obok nich żelazka. Wreszcie zaczął stukać palcami w ekran telefonu.
Najwyraźniej wysyłał zdjęcia w dowód skończonej roboty. Romanowowie nie zwracali uwagi na zadowolonego Tadżyka. Nie obchodziły ich ani supertanie żelazka, ani jedyne w swoim rodzaju wielofunkcyjne miksery. Dostojnie trwali z nieruchomymi uśmiechami. To nawet lepiej, że nie rozglądali się na boki.
Gdyby jakimś cudem mogli spojrzeć w prawo, to z pewnością dojrzeliby monumentalną sylwetkę Jakowa Swierdłowa, przewodniczącego bolszewickiego Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego.
Przed stu laty to właśnie Swierdłow miał przekazać informację, że los Mikołaja II i jego najbliższych zależy od decyzji miejscowych czekistów. Trudno przypuszczać, żeby centrala pozwoliła prowincjonalnym czekistowskim watażkom decydować samodzielnie o życiu i śmierci ostatniego rosyjskiego cara. Uralscy towarzysze pojęli bez najmniejszych wątpliwości, co oznacza owa zawoalowana wiadomość. Kilka dni później Romanowowie już nie żyli.
Zastygły na kamiennym cokole Swierdłow nie patrzył na Romanowów. Spojrzenie kierował daleko przed siebie, w głąb alei Lenina. Wytężając wzrok, mógłby sięgnąć aż do tamy na rzece Iset. A kto wie, może nawet do znajdującego się nieco dalej placu 1905 Roku i stojącego w jego centrum spiżowego Włodzimierza Iljicza. Przed oczami miał jednak sznur samochodów, zakorkowanych w centralnej śródmiejskiej arterii.
Cisnących po klaksonach, spoconych kierowców nie interesowały ani carska rodzina, ani supertanie sprzęty kuchenne. Swierdłow tym bardziej nie robił na nich wrażenia. Tkwił tu już wystarczająco długo, żeby do niego przywyknąć. A nawet go polubić. Wyglądał przecież całkiem sympatycznie. Jak dobry wujaszek, który wyprowadził psa na spacer i przystanął na skwerku między reprezentacyjnym gmachem Jekaterynburskiego Państwowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu a przyciężkim, neoklasycystycznym budynkiem Instytutu Nauk Humanistycznych i Sztuki Uralskiego Uniwersytetu Federalnego.
Kilka lat temu z okazji końca roku akademickiego jekaterynburscy studenci przebrali go w płócienną togę i włożyli mu na głowę uniwersytecki biret. Prezentował się w nim naprawdę uroczo, jak stary kochany profesor. Może trochę zwariowany, ale zarażający studentów entuzjazmem. Trudno uwierzyć, że ów przemiły człowiek w drucianych okularach na nosie i z wiatrem we włosach w rzeczywistości był zamkniętym w sobie fanatykiem. Kimś, kto zdobywał posłuch nie ujmującym charakterem, tylko tępą przemocą i brakiem skrupułów wobec każdego, kogo uznał za przeszkodę w drodze do celu.
Pomniki morderców obok ich ofiar
Współczesny Jekaterynburg to miasto sklecone z niepasujących do siebie elementów, z puzzli wyjętych z różnych zestawów. Pełne sprzeczności, porozrywane głębokimi szczelinami. Teoretycznie niemożliwe. A jednak owe nieprzystające fragmenty na co dzień tworzą spójną całość. Jak to możliwe?
Długo rozmawiałem na ten temat z Aleksiejem Iwanowem, pisarzem mocno osadzonym w tutejszych klimatach. Aleksiej wychował się w Permie, ale przedreptał niemal wszystkie zakątki Uralu, Powołża i zachodniej Syberii. Opisuje je realistycznie, reportersko, to znów wymyśla dla nich fantastyczne, baśniowe fabuły. Jakiekolwiek formy i gatunki by stosował, to zazwyczaj nie oddala się zbyt daleko od uralskiego "kręgosłupa Rosji", regionu znaczącego wyimaginowaną, nieistniejącą poza atlasami geograficznymi granicę między Europą Wschodnią i północno-zachodnią Azją.
- Wiesz, wielu ludzi interesuje się tym, jak to możliwie, że obok pomników morderców mogą znajdować się miejsca upamiętniające ich ofiary - Aleksiej wyraźnie ożywił się, mówiąc o przestrzeni i krajobrazie Jekaterynburga, miasta, któremu niedawno poświęcił jedną ze swoich książek. - Mnie też długo to zastanawiało. Tymczasem sprawa wydaje się dość prosta. Wbrew pozorom w Rosji mało kto zastanawia się nad sensem tego, co robi. Potem ktoś usiłuje nadawać temu jakieś znaczenie, coś uzasadniać. Najczęściej tylko po to, by doraźnie na tym zyskać. Właśnie z tego rodzi się nie tylko dzisiejsza ideologia, ale w ogóle rzeczywistość. Z uzasadniania spraw, które pierwotnie nie miały żadnego przemyślanego sensu, z nadawania banalnej głupocie pozorów głębokiego zamysłu, jakiegoś strategicznego planu, który rzekomo leży u jej podstaw.
- Na przykład tutaj w Jekaterynburgu była ulica Kraula. To, skąd wzięła się jej nazwa, bardzo wiele wyjaśnia - Aleksiej mówił dalej. - Ludzie oczywiście nie wiedzą, co to za jeden, ten cały Kraul. Co tam ludzie, tego nie wiedzieli nawet historycy i krajoznawcy. Nikt nie miał pojęcia, cóż takiego zrobił ów Kraul, że aż uczczono jego pamięć nazwą ulicy. No i w końcu ktoś zorientował się, że kiedyś ta ulica nazywała się Krasnaja Ulica. Na starym planie miasta zmieścił się tylko skrót nazwy, Kra. Ul. Kiedy w latach dwudziestych ubiegłego wieku powstawał kolejny plan miasta, jakiś mało rozgarnięty kartograf napisał po prostu KraUl. Już bez kropek. No i poszło. Do ulicy przylgnęło imię jakiegoś nikomu nieznanego Kraula, który tak naprawdę nigdy nie istniał. Tyle że to i tak nie ma znaczenia, bo ludzi to nie interesuje. Co za różnica kim był jakiś tam Kraul? Albo Jurowski czy Swierdłow? Dlatego ulica Carska może w tym mieście łączyć się z ulicą Dzierżyńskiego. Ludzie mają to gdzieś.
- Tu nie ma jakiejś szczególnej, bardzo przemyślanej intencji, jakiegoś z góry przyjętego planu - rozkręcał się Aleksiej. - To bałagan w głowach ludzi, którym wszystko zwisa. Bałagan w umysłach władzy, która nie chce się na nic zdecydować. Nawet na to, do jakiego porządku chce się odwoływać. Do Imperium Rosyjskiego? Do Związku Radzieckiego? Do rynkowej fali, która poniosła ludzi władzy w latach dziewięćdziesiątych? Te wszystkie nazwy ulic, placów, stojące tu pomniki., cały ten bajzel nie jest efektem jakiegoś strategicznego działania czy genialnej ponowoczesnej kreacji. Oczywiście władza lubi dawać do zrozumienia, że wszystko zależy od niej, że nad wszystkim ma kontrolę, wszystko jest wynikiem jej tajemniczych działań. Bo wtedy ludzie zaczynają ją uważać za wszechpotężną. Ale to raczej nieprawda. W gruncie rzeczy oni sami nie mają pojęcia, jak ten tworzony przez nich świat miałby wyglądać. Widzą tylko to, co mają przed nosem i nic więcej. A z tym na razie radzą sobie znakomicie - zakończył Aleksiej.
KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>
* Fragmenty książki "Miasto biesów" Alberta Jawłowskiego ** Śródtytuły pochodzą od redakcji