
Tekst został opublikowany w lipcu 2020 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych w minionym roku artykułów Weekendu
Ania, 36 lat, Monterotondo
Jej przygoda z Włochami zaczęła się w Irlandii. Był rok 2014, koleżanka z pracy zaproponowała, by pojechały razem na maraton do Connemary w zachodniej części wyspy. - Zaczęłam się śmiać, bo nawet nie biegałam - wspomina Ania. To była impreza charytatywna, w hołdzie chłopakowi, który zmarł na raka. Jak się okazało, był znajomym przyszłego męża Ani.
Z Mauro poznali się po biegu, poprosił, by zrobiła mu zdjęcie. Potem wracali razem pociągiem do Dublina, mieli obok siebie miejscówki. - Mauro nie znał angielskiego, ja nie mówiłam po włosku. Gadaliśmy przez translator, ale "kliknęło" - opowiada Ania. Na wakacje pojechała do Włoch. Była randka, teatr. A po powrocie okazało się, że jest bezrobotna, bo nagle padła firma, w której pracowała. Przez rok domykała swoje sprawy na Zielonej Wyspie, głównie związane z Polskim Teatrem w Irlandii, który założyła w 2008 roku. I kursowała pomiędzy Dublinem a Rzymem. Mauro szlifował angielski, ona włoski. W maju pięć lat temu postanowiła przenieść się do Włoch na stałe.
- Prowadzenie teatru i praca na wysokich obrotach chyba mnie wypaliły. Stwierdziłam, że skoro mam wymyślić się na nowo, to chciałabym pracować z dziećmi. A w tamtym czasie powstawało wiele przedszkoli dwujęzycznych - mówi. Pierwszy rok poświęciła na naukę włoskiego, zrobiła też kurs pedagogiczny, zdała egzaminy. Dostała pracę w żłobku. Teraz pracuje z nieco starszymi dziećmi, w wieku od trzech do sześciu lat.
Mieszkają z Mauro pod Rzymem, w 40-tysięcznej miejscowości Monterotondo, mają widok na miasto i góry. I duży taras, ale bez kwiatów, bo Ania ma czarny kciuk. Tak mówi się we Włoszech na tych, którzy nie mają ręki do roślin.
Chwali włoską architekturę. - Rzym jest bezdyskusyjny pod tym względem, ale nawet w Monterotondo bloki nie są monotonne - zlewają się z naturą, stanowią dodatek do krajobrazu. To w ogóle bardzo przyjazne miasteczko - stwierdza. - Jest dużo małych sklepów. Kiedy robię zakupy u rzeźnika i w warzywniaku, zawsze jest pełno ludzi. Włosi lubią kupować produkty, których pochodzenie znają. Zwracają uwagę na jakość. Tu nawet najprostsza potrawa smakuje wyjątkowo.
Śniadanie je się na słodko, to zwykle croissant z cappuccino. - Rok temu zrezygnowałam z tego zwyczaju, bo nawet jeśli wybierze się wersję light rogalika, to tam i tak jest mnóstwo masła - mówi Ania. Pizza to nie tylko szlagier wśród turystów, Włosi również ją kochają. A spaghetti carbonara uznają tylko w wersji bez śmietany. Obiady je się zwykle dwudaniowe, przy czym pierwszego wcale nie stanowi zupa. Jest nim makaron albo inne mączne danie. Na drugie - białko, np. kawałek mozzarelli z pomidorem czy kurczaka. Zupy jada się raczej na północy kraju, mają kremową konsystencję i dużo ciecierzycy albo soczewicy.
Pory posiłków są ściśle ustalone. Między 8.00 a 9.00 jest śniadanie, lunch to 12.30-14.00, a kolacja po 20.00. - Włosi sztywno się tego trzymają, w mniejszych miejscowościach o 15.00 wszystkie knajpy są pozamykane. Na nowo otwierają się dopiero na kolację - mówi Ania i dodaje, że sjesta to czas zastoju, nie tylko w biznesie restauracyjnym. - Kiedyś chciałam o 13.00 pojechać do Rzymu, ale nie można było kupić biletu w kasie. Nie wszyscy przewoźnicy oferują możliwość rezerwacji online. Włosi są dość zacofani, jeśli chodzi o technologię.
Ania narzeka też na biurokrację. Gdy przeprowadziła się z Irlandii, chciała - zgodnie z prawem Unii Europejskiej - przenieść do Włoch swój zasiłek dla bezrobotnych. Urzędniczka się upierała, że to niemożliwe. Sprawa ciągnęła się przez dwa tygodnie. - W trakcie pandemii biurokracja się potroiła. Na otrzymanie pomocy finansowej od rządu w związku z koronawirusem czekałam od 9 marca do 26 czerwca - mówi.
W kontrze do skostniałych urzędów stoi życie towarzyskie. - Włosi są bardzo ekspresyjni, również w sferze niewerbalnej. Są też bardzo gościnni, ale jednocześnie dość zamknięci na inne kultury. I wszystkie filmy oglądają z dubbingiem. Jest włoska aktorka, która zawsze podkłada głos pod Meryl Streep, swojego włoskiego odpowiednika ma też Jack Nicholson - opowiada Ania.
Włosi bardzo lubią się spotykać na mieście. - Kiedy w czasie łagodzenia obostrzeń związanych z koronawirusem przywrócono możliwość zamawiania potraw na wynos, niewiele osób z tego korzystało, bo dla nich w chodzeniu do restauracji ważne jest nie to, żeby się najeść, ale żeby spędzić czas - mówi i dodaje: - W Polsce, jak wychodzisz wieczorem, to wracasz o 2.00-3.00 w nocy. A tu zwykle ludzie rozchodzą się przed północą. Na weselach nie ma zabawy do 5.00 rano. W menu są przystawka, główne danie, deser, kawa, potem jakiś likierek, w międzyczasie tańce i wszyscy do domu.
Piotr, 49 lat, Rzym
Do Rzymu przywiodła go miłość do Polki, która, gdy się poznali, mieszkała tu już od 13 lat. Piotr z zawodu jest kelnerem, ale zaczął pracować w budowlance. Przez ponad dekadę na czarno, bo jak mówi, nie opłacało mu się iść na samozatrudnienie i odprowadzać składek. Teraz prowadzi jednoosobową działalność, zajmuje się wykończeniem wnętrz. Z wizyt we włoskich domach ma takie obserwacje: - Włoszki są wyniosłe i nie dbają o porządek. Przykład? Małżeństwo prawników, piękny apartament. A pokój nastoletniej córki wyglądał tak, jakby ktoś się włamał. Podobnie jest w wielu domach. Albo kuchnia - smalec można by nożem ściągać z blatów. A na zewnątrz - paznokietki i włoski zrobione, do tego pół litra perfum - mówi Piotr.
Utrzymuje poprawne relacje z Włochami, ale bliższych znajomych wśród nich nie ma wielu. Często brakuje tematów do rozmów. - Tylko piłka nożna i kobiety - opowiada. - Zmieniło się też ich nastawienie. Kiedyś, jak pytałem Włocha, co słychać, był cały w skowronkach. Teraz słyszę dużo narzekania.
Piotr też trochę narzeka, na przykład na ceny podręczników. Ma dwie córki w wieku szkolnym. Książki do nauki tylko dla jednej z nich kosztowały 300 euro na rok. Ale od razu dodaje z dumą, że starsza - 14-latka - na koniec gimnazjum miała tylko najwyższe stopnie i była najlepsza w klasie z włoskiego.
Piotrowi brakuje polskiej zieleni, świeżego powietrza i świergotu ptaków. Brud na ulicach to jedna z rzeczy, które w Rzymie przeszkadzają mu najbardziej. - Włoch, jak przechodzi koło kosza, nie wrzuci do niego śmieci, tylko zostawi je gdzie popadnie. Nawet jak kontenery przed naszym blokiem są puste, dookoła pełno worków. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie nie wyrzucają śmieci do pojemnika. Nie chce im się podnieść pokrywy? To chyba jedyne wytłumaczenie. Ale jej nawet nie trzeba dotykać, wystarczy nacisnąć nogą na dole, żeby się otworzyła - narzeka.
Twierdzi, że to kraj, w którym świetnie mógłby zarobić dobry akwizytor. - Włosi są naiwni i lubią nowości. Przywiązują też wagę do marek, choć z drugiej strony - dobrze prosperują tu chińskie sklepy. Mam dwa koło domu, ruch jest cały czas - mówi.
Anna, 48 lat, Monterotondo
Przyjechała do Włoch, żeby zarobić na studia. Miała zostać na rok, właśnie minęło 28 lat. - Włosi mają dobre charaktery, są ludźmi o wielkich sercach, niczym się nie martwią, żyją chwilą - mówi Anna.
Jej przygoda z tym krajem zaczęła się dość burzliwie. Kiedy dotarła do Rzymu autokarem 7 czerwca 1992 roku o 18.00 (bardzo dokładnie pamięta ten dzień), miała na nią czekać znajoma kolegi. Ale się nie pojawiła. Polacy, których poznała po drodze, zaoferowali, by zatrzymała się u nich. A potem ukradli jej paszport i 500 dolarów, które dostała na wyjazd od babci.
Trzy tygodnie później przeglądała ogłoszenia wywieszone przed polskim kościołem. W pewnym momencie podjechała elegancka kobieta, powiedziała, że potrzebuje opiekunki do pięciu owczarków i trzech kotów. - Pojechałam z nią - opowiada Anna. - Okazało się, że jest profesorką włoskiego, mieszka pod Rzymem, w zamykanej rezydencji. Jej mąż budował domy. Wyrobili mi wszystkie dokumenty, a w każdą niedzielę i czwartek zawozili do Rzymu, żebym mogła pozwiedzać, dawali pieniądze na autobus powrotny. Ale po roku stwierdziłam, że nie mogę żyć dłużej w takim zamknięciu.
Janka, przyszłego męża, też poznała w polskim kościele. Kiedy zrezygnowała z pracy w rezydencji, zamieszkała u niego, potem urodziła się ich córka. Dziś nie są już razem, on wrócił do Polski, Ania od 15 lat tworzy szczęśliwy związek z Włochem.
Wykonywała różne prace. Zaczynała od sprzątania domów, była kelnerką, babysitterką, teraz opiekuje się osobami starszymi. Pracuje na własną rękę, ma kilkoro podopiecznych, którym pomaga w domu, w zakupach, albo po prostu towarzyszy w rozmowie.
Z Włochami ma same dobre doświadczenia. Podobają jej się też niektóre tutejsze zwyczaje. - Na przykład jak w niedzielę ktoś cię zaprasza na obiad, to obowiązkowo powinnaś przynieść tacę ciasteczek z kremem, nazywają się minion. Gospodarze o deser się nie martwią - mówi.
Anna we Włoszech zrobiła prawo jazdy, ale przyznaje, że jazda autem może być ciężkim przeżyciem. - Ludziom zdarza się jeździć pod prąd, na pasach się nie zatrzymują. Piesi muszą uważać. Jest też dużo wypadków na hulajnogach elektrycznych - wylicza.
Zachwyca ją włoska architektura. - W Rzymie jest tyle kościołów, że możesz je zwiedzać przez cały rok. Wiele mieści się w starych uliczkach, czasem na pierwszy rzut oka nawet nie wiadomo, że to kościoły. Każdy powinien zobaczyć Rzym. To krok do przodu, by zwiedzać potem inne kraje - mówi.
Jurek, 50 lat, Rzym
We Włoszech mieszka od 30 lat. Przyjechał z mamą, która była pracownikiem Polskiej Akademii Nauk, a kiedy w 1995 roku zakończyła pracę, Jurek stanął przed dylematem: dorosłe, samodzielne życie rozpocząć w Rzymie czy w Warszawie. Zdecydował, że zostaje. Jego dalsza historia to seria przypadków.
- Jak mama wyjechała, zostałem kątem u przyjaciela, ale okazało się, że nie płacił za wynajem i pewnego dnia po powrocie do domu zastaliśmy łańcuch na drzwiach. Drugą część bagażu trzymałem u innego kolegi. Poszedłem odebrać. Znalazłem jego mamę, która właśnie popełniła samobójstwo. Przyjechała policja, wszystko zablokowała. Zostałem bez ubrań i z małą sumą pieniędzy. Była zima - opowiada.
Po dziadku - prekursorze informatyki w Polsce - odziedziczył tę samą pasję. Pojechał na targi informatyczne, zebrał mnóstwo broszur, wśród nich - katalog pierwszego importera kompatybilnych pamięci komputerowych. - Jak wróciłem, okazało się, że na wydziale biologii, z którym współpracowałem, był popsuty komputer i poproszono mnie, bym na niego spojrzał. Na kredyt zamówiłem kartę pamięci i zadziałał. W oczach Włochów byłem magikiem - mówi.
W 1996 roku założył własną firmę - całodobowe pogotowie komputerowe. Stać go było na wynajęcie własnego mieszkania. Infohelp prowadził do 2005 roku. Zajmował się też reżyserią dźwięku, bo to dziedzina, która pozwalała mu wykorzystać zdolności informatyczne i wykształcenie muzyczne - Jurek jest również trębaczem. Zawsze jednak ciągnęło go do fotografii.
- Któregoś dnia, jeszcze na początku lat 90. Jerzy Ambroziewicz - wieloletni korespondent TVP poprosił, żebym mu towarzyszył jako operator kamery. Chodziło tylko o jej włączenie i wyłączenie w odpowiednim momencie. Ale od tego czasu zacząłem się przy nim pałętać. Zafascynowało mnie, że dziennikarze mają legitymacje, które otwierają im drzwi. Zapytałem Ambroziewicza, czy pomógłby mi w otrzymaniu akredytacji fotografa. Wziął ode mnie zdjęcia, ale polskim redakcjom się nie spodobały. Powiedzieli, że takich marnych to nawet ciocia na wakacjach nie robi. Zmotywowało mnie to - stwierdza Jurek. Po kilku miesiącach pokazał kolejne fotografie i wtedy już skończyło się publikacją. Bez honorarium, ale za to z akredytacją. - O to mi chodziło.
Potem poznał Roberto Rocco - znanego włoskiego fotografa, który szukał asystenta. Po raz pierwszy wszedł do prawdziwego studia i zaczął się uczyć, o co chodzi ze światłem. Wciąż jednak ciągnęło go do fotoreporterki. W 2005 roku miał swój złoty strzał. Gdy umarł Jan Paweł II, zrobił ujęcie, na którym widać polską flagę na wietrze, a za nią okno papieskiej sypialni z zasłoniętymi żaluzjami. - Wiedziałem już, bywając często w Watykanie, że są zasłonięte tylko wtedy, gdy papież nie żyje - wyjaśnia Jurek. - To niepowtarzalne ujęcie, drugiego takiego prawdopodobnie nie będzie. Zdjęcie poszło wtedy do "Newsweeka". Dziś współpracuję z mediami.
Prawdziwie włoską karierę zaczął rok później. Roberto Rocco był fotografem na ślubie popularnej aktorki i prezenterki telewizyjnej Mary Venier. Jurek poszedł razem z nim i - jako asystent - też robił zdjęcia. W prasie pojawiły się potem jego ujęcia, bo Rocco specjalizował się w pozowanych fotografiach, a Jurkowi lepiej wychodziły te reporterskie.
Ślub Mary Venier stworzył jeszcze inną okazję - poznał jej menedżerkę. - Długo za nią chodziłem, chciałem móc fotografować aktorów, którymi się zajmowała. Stwierdziła, że jestem za młody i za mało znany. Ale los chciał, że akurat zepsuł jej się komputer. Naprawiałem go cztery godziny, doceniła poświęcenie. Co prawda nadal nie pozwoliła fotografować swoich gwiazd, ale poleciła mnie agentowi, który otworzył kolejne drzwi - opowiada Jurek i dodaje, że we Włoszech nepotyzm jest wszechobecny. Jak kogoś chcesz gdzieś wprowadzić, mówisz: "to mój brat, szwagier, kuzyn". - W moim przypadku zwykle używano metody "na kuzyna", choć Włoch z kuzynem Polakiem trochę zgrzyta - śmieje się. - Tu nie działa to tak, jak w innych krajach, że ktoś uwierzy w twój talent i da ci szansę. We Włoszech firmy są rodzinne, starsi przekazują je dzieciom, potem wnukom. Niechętnie oddają biznes w cudze ręce. Nigdy też nie dadzą ci satysfakcji, chwaląc, że coś dobrze robisz.
Podczas spotkań biznesowych Jurek zauważył, że kiedy mówił, że jest z Polski, zapalonym na początku do jakiegoś pomysłu włoskim rozmówcom nagle spadał entuzjazm. Postanowił więc nauczyć się perfekcyjnie włoskiego. Tak, żeby nie od razu poznali, że jest cudzoziemcem. Akcent to niejedyna trudność w polsko-włoskich interesach. - U Włochów wiele rzeczy jest na oko, łącznie z płaceniem. Mówią: "przyjdź, zrobisz, to przecież tylko parę zdjęć". I sami lubią wyceniać zamawianą pracę.
Jurek dodaje, że gdy poprosisz Włocha, by coś dla ciebie sprawdził, to prawdopodobnie zapomni i trzeba będzie się kilka razy przypomnieć. Ale to nie wynika ze złej woli czy ignorancji, raczej z luźnego stylu życia i przekonania, że "mam czas".
Włosi o wiele szybciej niż Polacy skracają dystans. Obejmują się, dotykają i całują podczas rozmowy. Nie ma nic dziwnego w tym, że po kilku godzinach imprezy żegnasz się z nowo poznanymi znajomymi buziakiem w policzek. Kiedyś Jurek nieświadomie przeniósł ten styl bycia na polski grunt i dostał zimny prysznic. - Byłem w pracowni u koleżanki fotografki. Zaprosiła mnie na sesję, była też jej asystentka. Rozmawialiśmy na luzie, siedzieliśmy biodro w biodro, nagle atmosfera się zepsuła. Nie wiedziałem, o co chodzi. Gdy dziewczyna wyszła, spytałem, co się stało. A koleżanka mówi, że zachowuję się w sposób, który w Polsce jest nieakceptowalny - opowiada Jurek.
Jak wygląda włoska rodzina? Jurek zauważa, że Włosi późno decydują się na dziecko. Włoszki szukają partnerów, którzy już mają jakąś pozycję. A dojście do czegoś w życiu zajmuje tu sporo czasu. - Sytuacja ekonomiczna kraju jest trudna. Mamy ponad 8-procentowe bezrobocie, ludzie po studiach trafiają na darmowe staże, żeby się gdzieś zahaczyć. Wielu młodych nie ma szans na to, by szybko się usamodzielnić. O Włochach mówi się czasem jako o maminsynkach, bo długo mieszkają z rodzicami. Ale to w wielu przypadkach nie wynika z wygodnictwa, tylko z braku innych możliwości - tłumaczy Jurek.
Uważa jednak, że mimo kryzysu psychiczny komfort życia jest tu inny, a wady Włochów stają się jednocześnie ich zaletami. - Robienie wszystkiego z pewną nonszalancją daje poczucie luzu w relacjach. Przykładem takiego lżejszego podejścia do codzienności jest prawie obowiązkowy przystanek w barze na croissanta i kawę, i na dwa słowa przed rozpoczęciem pracy. To też kraj ludzi niesamowicie kreatywnych. Ma wspaniałych grafików, muzyków, animatorów. Trudniej za to Włochom pracować w zespole. Tu wspólnota nie jest siłą, wśród pięciu-sześciu osób zawsze wyłania się ktoś, kto chce dominować. W tym kraju żadna forma socjalizmu w praktyce nie mogłaby zadziałać - stwierdza Jurek.
Iwona, 46 lat, Rzym
- Rzym trzeba smakować łyżeczkami. Jak się go weźmie na raz, można dostać zawrotu głowy - twierdzi Iwona, we Włoszech od 20 lat. Ona zawrotu głowy dostała z powodu Marco, którego poznała na weselu koleżanki z liceum. W Warszawie zostawiła mieszkanie i pracę pilotki wycieczek. - Początki w Rzymie były trudne, bo z osoby aktywnej zawodowo stałam się żoną przy mężu. Trwało to trzy lata - mówi. Gdy zaczęła rozglądać się za pracą, wszędzie słyszała, że jej nie znajdzie, bo nie ma znajomości. Zdziwiła się więc, gdy dostała telefon z agencji pośrednictwa pracy, która zaoferowała jej stanowisko sekretarki w biurze nieruchomości. Atutem okazał się angielski, bo Iwona studiowała w Warszawie amerykanistykę.
Wiedziała jednak, że to nie miejsce dla niej, chciała się zajmować turystyką. Zdała egzamin na pilota wycieczek, potem na przewodnika po Rzymie i weszła w środowisko. Jest wolnym strzelcem, współpracuje regularnie z jednym z polskich biur podróży, ale grupy oprowadza przeróżne. Dla spędzających jeden dzień w Rzymie ma sześciogodzinny program zwiedzania, podczas którego robi się pieszo 10 kilometrów. - Ale to tylko liźnięcie miasta. Żeby je naprawdę poznać, potrzeba od pięciu do siedmiu dni - twierdzi.
Kiedy wyszła za mąż za Marco, zdziwiły ją kwestie formalne. - We Włoszech kobiety po ślubie zatrzymują nazwisko panieńskie. Wywalczyły to feministki w latach 70. Moja teściowa, która za mąż wyszła wcześniej, musiała wrócić do panieńskiego nazwiska. A ja musiałam odkręcać wszystko w papierach w Polsce - opowiada. Tyle o formalnościach. A miłość?
- Włosi są bardzo ekspresyjni, niezwykle emocjonalni. Jak kochają, to ze zdwojoną siłą, ale tak samo mocno potrafią nienawidzić. Co trzy dni we Włoszech z rąk mężczyzny ginie kobieta. Jest nawet cykliczny program "Amore Criminale" opowiadający o takich przypadkach - mówi Iwona. Zaznacza, że Włosi są zazdrośni: - Jestem pogodną osobą, kiedyś uśmiechnęłam się do kierowcy autobusu, zwyczajnie, bez podtekstu. Mąż miał pretensje, stwierdził, że mogło to zostać potraktowane jako przyzwolenie na coś więcej. Włoszki się nie uśmiechają.
Gdy Iwona rodziła pierwsze dziecko, miała 32 lata. Jej mąż o 10 więcej i był najmłodszym tatą na porodówce. - Tu dość późno wchodzi się w poważne związki. Wiek 20 czy 30 lat to czas na zabawę, poznawanie życia. Ale to wciąż społeczeństwo patriarchalne. Kobieta powinna być jak najdłużej dziewicą, facet może prowadzić swobodny styl życia. Śmieję się, że tu model rodziny dwa plus jeden to: mąż, żona i kochanka. Żona często wie o zdradzie, ale ją akceptuje, bo nie opłaca jej się prowadzić sprawy rozwodowej - stwierdza Iwona. - Dostanie majątek, ale straci reputację. Bycie rozwódką wciąż nie jest tu mile widziane.
Niepisanych zasad jest we Włoszech sporo. - Do Włocha nie należy dzwonić o 10.00, między 13.00 a 14.00 i o 20.00 - mówi Iwona. - Bo jak przyjdzie do pracy na 9.00, to po niecałej godzinie zejdzie do pobliskiego baru na śniadanie - cappuccino i cornetto, czyli rogalika. Między 13.00 a 14.00 je lunch, a o 20.00 kolację - wyjaśnia. Jak jeszcze była pilotką wycieczek w Polsce i oprowadzała włoskie grupy, wieczorami obserwowała taką prawidłowość: - Do kolacji mężczyźni siadali z jednej strony stołu, a kobiety z drugiej. One rozmawiały o dzieciach i przepisach kulinarnych, oni - o piłce nożnej i kobietach. Za to w dyskotece w Polsce zwykle tańczą same dziewczyny, a faceci stoją z piwem. We Włoszech na parkiecie dominują Włosi.
Sześć lat temu Iwona została wdową. Z bliskich ma tu tylko dwoje dzieci. O powrocie do Polski jednak nie myśli, bo - jak mówi - w Rzymie trzyma ją ludzka serdeczność. Ludzie nie są obojętni, każdy ma czas i ochotę pogadać. A poza tym, jak mówi Iwona: - Włochy to najpiękniejszy kraj na świecie.
Izabela O'Sullivan. Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Regularnie współpracuje z Weekend.gazeta,pl. Publikowała też m.in. w "Dużym Formacie", "Polityce", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.