Świat
Wojna w Syrii rozpoczęła się w 2011 roku. Na zdjęciu bombardowanie Kobane, przy granicy z Turcją (fot. Shutterstock)
Wojna w Syrii rozpoczęła się w 2011 roku. Na zdjęciu bombardowanie Kobane, przy granicy z Turcją (fot. Shutterstock)

Abdulselama, krawca z Bukamal we wschodniej Syrii, spotkałem w obozie dla uchodźców wewnętrznych w Ajn Issie, w północnej części kraju. Był wzburzony, sfrustrowany i po prostu wściekły na to, co się dzieje z jego ojczyzną przez te wszystkie lata.

Dołączył do rewolucji w 2011 roku. To znaczy na samym jej początku. Domagał się wolności. A ta według niego oznaczała przede wszystkim koniec bezkarności służb bezpieczeństwa. Brał udział w demonstracjach, ale nie chciał z bronią w ręce walczyć z syryjskimi siłami. Mimo to trafił do więzienia oskarżony o terroryzm. Przesiedział w nim trzy lata, a gdy wrócił do domu, okazało się, że Bukamal rządzi Państwo Islamskie. Musiał uciekać po tym, jak siły rządowe, wspierane przez Rosję i Iran, rozpoczęły ataki z powietrza na jego miasto. Trafił do obozu znajdującego się na terytoriach kontrolowanych przez Kurdów, którym pomagają Stany Zjednoczone. Marzył, by przedostać się do Wolnej Syryjskiej Armii (FSA), wspieranej przez Turcję.

Na zdjęciu ulica w Damaszku, tuż przed początkiem rewolucji w 2010 roku (fot. Shutterstock)

Jego doświadczenia pokazują, że - jak mówi sam Abdulselam, ale powtarza też wielu innych - "los Syrii nie leży już w rękach Syryjczyków" i "każdy chce kawałka Syrii, zagarnąć go dla siebie".

Mroki rewolucji, mrzonki demokracji

Minęło siedem lat, przynajmniej 400 tysięcy ludzi zginęło, niemal 12 milionów musiało opuścić swoje domy, a konflikt w Syrii nadal daleki jest od zakończenia. Skończyła się wojna domowa. Dżihadyści spod czarnej flagi nie są największym zagrożeniem. Syryjska batalia stała się globalna. Nie ma nic wspólnego z tym konfliktem, który wybuchł w 2011 roku.

Fala arabskiej wiosny ogarniała kolejne państwa Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu w latach 2010-2011. Kruszały stare porządki, obalani byli dyktatorzy, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że przechodzą do historii. Postulaty były wszędzie podobne: domagano się pracy, końca korupcji, końca nędzy. Niekoniecznie chodziło o demokrację, jak przedstawiano to w mediach. A przynajmniej nie była kluczowym żądaniem.

Protesty przeciwko reżimowi Baszara al-Asada odbywały się na całym świecie. Na zdjęciu społeczność syryjska protestuje w Stambule (fot. Shutterstock)

W Syrii najpierw nic się nie działo i wydawało się, że prezydenta Baszara al-Asada ominie huragan krążący po świecie arabskim. Wszystko zaczęło się zmieniać 15 marca 2011 roku, gdy wybuchły pierwsze protesty. Zostały krwawo stłumione przez siły bezpieczeństwa, ale ludzie wychodzili protestować w kolejnych miastach. I spotykały ich jeszcze bardziej krwawe represje. Zaciskała się pętla wzajemnej przemocy. Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie rozpoczęła się w Syrii wojna domowa, ale nie później niż po trzech miesiącach od pierwszych niepokojów. Zbrojny opór narastał, w jego rezultacie powstała FSA. To grupa luźno powiązanych bojówek, których członkowie rekrutowali się z byłych demonstrantów (bardziej lub mniej umiarkowanych) i dezerterów z syryjskiej armii.

Nieprzygotowana na taki obrót wydarzeń syryjska władza szybko traciła kolejne terytoria na rzecz rebeliantów. Tę wojnę domową można traktować jako konflikt o podłożu klasowym - proletariat walczył z armią finansowaną przez burżuazję.

Rewolucja sprzyjała rozwojowi grup fundamentalistycznych. Ich główną siłą stało się tzw. Państwo Islamskie (Fot. Agata Grzybowska / AG)

Grupy umiarkowane po niekończących się debatach zyskały wsparcie Zachodu, ale tak marne, że błyskawicznie zostały zmarginalizowane - nie miały pieniędzy ani broni, przestali do nich napływać ochotnicy. Coraz więcej bojowników decydowało się dołączać do znacznie lepiej zorganizowanych i wyposażonych frakcji radykalnych. W siłę rośli więc fundamentaliści i dżihadyści - Ahrar asz-Szam, powiązana z Al-Kaidą Dżabhat an-Nusra, a potem Państwo Islamskie. Wszystkie te frakcje mają mniej lub bardziej regularne finansowanie i wsparcie z zagranicy. Ahrar asz-Szam może liczyć na Turcję, dwa pozostałe ugrupowania mogły lub wciąż mogą - na pomoc państwa Półwyspu Arabskiego. By wziąć udział w dżihadzie, do Syrii przyjechało też 40 tysięcy ochotników z całego świata.

Początkowo to Dżabhat an-Nusra wydawała się być grupą, która przejmie rewolucję. Była lepiej zorganizowana i dofinansowana, przez co szybko zdobywała popularność. Niespodziewanie na kluczową siłę wyrosło Państwo Islamskie i wymierzyło broń nie tylko w reżim, ale też inne siły antyrządowe. Doszło do tego na skutek wielu czynników, takich jak finansowanie i dozbrajanie z zagranicy. Nie mniej ważnym była fanatyczna motywacja.

W 2014 roku Państwo Islamskie odbiło z rąk Dżabhat an-Nusry i FSA syryjską Rakkę. Wkrótce zajęło Mosul, drugie największe irackie miasto. W szczytowym okresie, w 2014 roku, dżihadyści kontrolowali terytorium wielkości Wielkiej Brytanii.

Rakka była uznawana za stolicę tzw. Państwa Islamskiego przez prawie 4 lata. Na zdjęciu ruiny Rakki, 2017r. (fot. Shutterstock)

Wsparcie z zewnątrz

Zakończenie wojny domowej i upadek kalifatu stały się możliwe tylko dzięki wsparciu z zagranicy. Tak jak amerykańskie naloty prowadzone w Iraku zatrzymały dżihadystów przed zajęciem ważnych miast Duhok czy Erbil, tak kilka miesięcy później w syryjskim Koban, leżącym przy granicy z Turcją, Kurdowie dostali broń i wsparcie z powietrza. Dzięki temu udało się przerwać oblężenie Państwa Islamskiego, które wydawało się być skazane na zwycięstwo.

To te wydarzenia rozpoczęły aktywny udział Stanów Zjednoczonych w syryjskim konflikcie. USA stanęły na czele międzynarodowej koalicji walczącej z dżihadystami spod czarnej flagi. Amerykanie z powietrza, lądu i morza wspomogli kurdyjskie i arabskie bojówki walczące pod wspólnym sztandarem Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF). W efekcie z rąk tzw. Państwa Islamskiego zostały odbite liczne terytoria. Dżihadyści po utracie w październiku 2017 roku swojej "stolicy", którą była Rakka, bronią ostatnich pozycji na pustyni we wschodniej Syrii.

Wojna w Syrii przyniosła niezliczoną liczbę ofiar. Na zdjęciu mieszkańcy Mosulu uciekający do obozów dla uchodźców (fot. Shutterstock)

Zagraniczne wsparcie uratowało przed upadkiem również prezydenta Syrii Baszara al-Asada. Ale w jego przypadku pomoc przyszła z Iranu i Rosji. Siły antyrządowe były przecież bliskie zajęcia stołecznego Damaszku, a dni prezydenta wydawały się policzone. Asada ocaliła jednak rosyjska interwencja we wrześniu 2015 roku. Była jedną z przyczyn tego, że siłom rządowym udało się przed końcem 2016 roku przerwać obronę rebeliantów i przejąć kontrolę nad największym syryjskim miastem - Aleppo. Walki o miasto trwały przez cztery i pół roku. Była to jedna z najkrwawszych bitew tej wojny. Według danych Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka zginęło w niej 21 452 cywilów.

Zobacz wideo

Obecnie syryjskie siły rządowe to hybryda syryjskiej armii, lojalnych bojówek, irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, libańskiego Hezbollahu, rosyjskich najemników i oficjalnego kontyngentu tego kraju, a także innych mniej wpływowych jednostek. Kontrolują one ponad 50 procent kraju. Jednak odzyskanie wpływów nad resztą wydaje się być niemożliwe, przynajmniej w przewidywalnej przyszłości.

Dziś Syria zmierza do podziału na trzy strefy. Południe i centrum kraju niemal w całości należą do rządu wspieranego przez Rosję i Iran. Północny zachód - do sił antyrządowych wspieranych przez Turcję. Z kolei północny wschód, kontrolowany przez SDF, ma poparcie międzynarodowej koalicji. Atak na którąkolwiek ze stref wiąże się z zagrożeniem poważnym konfliktem już nie syryjskim, a międzynarodowym.

Syria zmierza do podziału na trzy strefy wpływów (źródło: syriancivilwarmap.com, wykonanie: Arek Gadaliński)

Gdzie w tej układance jest miejsce Turcji? Walcząc z syryjskim wojskiem i Kurdami, uratowała przed upadkiem siły antyrządowe. Pierwsza duża operacja turecka na terytorium Syrii rozpoczęła się w sierpniu 2016 roku. Została ona określona mianem "Tarczy Eufratu". Celem miało być odzyskanie rejonów zajmowanych przez Państwo Islamskie. Przynajmniej oficjalnie. Nieoficjalnie chodziło o to, by uniemożliwić Kurdom połączenie kontrolowanych przez nich terytoriów - enklawy w północno-zachodniej części kraju i długiego pasa ziemi ciągnącego się do granicy z Irakiem. Między te terytoria klinem wbiła się Turcja. Zebrała część rozbitych grup FSA i Ahrar asz-Szam. I wciąż bierze pod swoje skrzydła kolejne.

Ankara stała się gwarantem dla sił antyrządowych. Przykładem na to było dramatyczne oblężenie regionu Guty, przedmieść Damaszku, które trwało od kwietnia 2013 roku i zakończyło się po pięciu latach. Prowadziły je siły reżimu przeciwko opozycji. Tylko w ciągu ostatnich 30 dni walk zginęło niemal 1500 osób. Ofensywa zakończyła się wywiezieniem różnych bojówek do Idlibu w zachodniej Syrii i na terytoria "Tarczy Eufratu". Idlib jest kontrolowany przez następcę Dżabhat an-Nusry, czyli Hajat Tahrir asz-Szam, a znaczna część prowincji - przez Ahrar asz-Szam. Turcja, jak i syryjskie wojsko walczą o wpływy w tym regionie. Syryjski reżim chce zdobyć go zbrojnie. Turcja natomiast prowadzi rozmowy ze znajdującymi się tam grupami antyrządowymi, by przeszły na jej stronę, a wówczas zagwarantuje im ochronę. Z Guty do "Tarczy Eufratu" udała się z kolei najliczniejsza bojówka Dżajsz al-Islam, czyli Armii Islamu. Tym samym stała się częścią sił lojalnych Ankarze.

Turcja aktywnie wspiera syryjskie siły antyrządowe. Na zdjęciu turecka armia wkraczają do miasta Afrin. Marzec 2018 (fot. Shutterstock)

Dzięki takiej polityce Turcja - podobnie jak Amerykanie i Rosjanie - ma w Syrii lojalne oddziały, które może wysłać na pierwszą linię frontu zamiast własnych żołnierzy. Tak się stało w trakcie ofensywy na Afrin, która rozpoczęła się 20 stycznia 2018 roku. Tureckie wojska i wspierane przez nie bojówki zaatakowały kurdyjski region Afrin. Zajęto go w ciągu dwóch i pół miesiąca. W rezultacie walk zginęło niemal 2500 osób. Z czego - według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka - 83 to tureccy żołnierze, a 495 stanowili sprzymierzeni z nimi bojownicy. Pozostali to kurdyjscy bojownicy i bojowniczki, wspierające ich szyickie bojówki, a także 289 cywilów.

Syryjskie pole bitwy

Ostatnią odsłoną wojny w Syrii jest narastający konflikt między Izraelem a Iranem. Od 2018 roku Izrael coraz aktywniej angażuje się w to, co dzieje się w Syrii. 8 kwietnia po raz pierwszy irańskie obiekty wojskowe na terytorium Syrii kontrolowanym przez rząd (powstałe w trakcie wojny, by wesprzeć siły rządowe) stały się bezpośrednim celem ataku. Izrael nie przyznał się do tej operacji, ale wszystkie podejrzenia padają na niego. Zaatakowano bazę T4 w pobliżu Homs, w rezultacie czego zginęło siedmiu członków irańskiego personelu wojskowego. Z kolei w maju Iran po raz pierwszy zaatakował pozycje izraelskiej armii na Wzgórzach Golan. Kilka godzin później izraelskie siły powietrzne uderzyły w 70 celów w Syrii, głównie obiekty wojskowe, gdzie stacjonują Irańczycy.

Od 2018 roku Izrael coraz aktywniej angażuje się w to, co dzieje się w Syrii. Na zdjęciu miasto Homs, w pobliżu którego znajduje się baza wojsk irańskich, zaatakowana przez Izrael (fot. Shutterstock)

W tym sporze na fali wznoszącej jest Iran, który od amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku konsekwentnie umacnia swoje wpływy w regionie - chce stworzyć "szyicki półksiężyc" z terenów, które wiodłyby od Iranu poprzez Irak, Syrię aż do Libanu i Morza Śródziemnego. Większość celów została już osiągnięta. Teraz Teheranowi zostało umacnianie "półksiężyca". Jego przeciwnicy robią wszystko, by do tego nie doszło. Jeden krok za daleko i konflikt może eskalować w innym regionie kraju.

Stare problemy zostały

Nic dziwnego, że w tym politycznym zamieszaniu ludzie, jak Abdulselam, czują się sfrustrowani. Żaden z postulatów, które podnosili w trakcie rewolucji, nie został zrealizowany. Kraj pogrążył się w jeszcze większej beznadziei, z której bez szczodrej pomocy (a na tę nie ma co liczyć) nie wygrzebie się przez lata, jeśli nie dekady. Nawet jeśli którejś sile uda się w końcu przeważyć, to bez rozwiązania problemów leżących u źródeł biedy i korupcji konflikt będzie tlił się, aż wreszcie wybuchnie na nowo. Gdy nie ma się nic do stracenia, łatwiej postawić wszystko na jedną kartę. 

Mieszkańcy Syrii jeszcze długo będą musieli czekać na spokój w kraju (fot. Shutterstock)

Państwo Islamskie utraciło co prawda niemal wszystkie syryjskie terytoria, ale wciąż jest znacznie silniejsze niż na początku tej wojny. Bojownicy rozpierzchli się po świecie i czekają na rozkazy, które nadejdą, gdy mocarstwom znudzi się Syria. Kiedy chaos znowu ogarnie region, wielu sunnitów przywita ich z radością.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Paweł Pieniążek. Dziennikarz. Relacjonował protesty na kijowskim Majdanie, wojny w Donbasie, Iraku i Syrii, a także kryzys uchodźczy. Autor książek "Wojna, która nas zmieniła" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2017), za którą został nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak, i "Pozdrowienia z Noworosji" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2015), która w listopadzie ukaże się w Stanach Zjednoczonych. W 2014 roku za relacje z Ukrainy został nominowany do nagrody MediaTory.