
Poniżej przedstawiamy opowiadanie wigilijne Dominiki Słowik.
Co powie ryba?
Zaczęło się od tego, że Marek kupił karpia, który umarł. Dla ścisłości: najpierw go kupił, a potem umarł. To znaczy, karp umarł, nie Marek.
Mogłoby się wydawać, że pretensje Marka są absurdalne, bo przecież, jeśli się zastanowić, dokładnie po to kupuje się karpie w grudniu. Rzecz tkwiła jednak w szczegółach - karp umarł nie wtedy, kiedy Marek sobie tego życzył. Gdy w domu zorientował, że niesie w reklamówce zdechłą rybę, cisnął ją ze złością do szuflady w zamrażarce. - Marketowa - wycedził z niesmakiem, zatrzaskując lodówkę tak, że odpadł z niej magnes z latarnią morską podpisaną „Łeba" i rozbił się o posadzkę.
No i bardzo dobrze, że się rozbił. Pamiątka po zmarłej żonie. Okropne wakacje. W kółko zrzędziła. Westchnął. Gdyby właśnie wtedy, zamiast krzątać się po kuchni, włączać radio, szykować kanapki, gapić się przez okno jak sąsiad parkuje, Marek na chwilę się zatrzymał, przystanął, spokojnie wsłuchał w głosy swojego domu, być może w szumie prądu płynącym przez zwoje kabli i wnętrzności sprzętów AGD, usłyszałby dziwny odgłos, delikatne pac-pac, pukanie czy stukot, dobiegające ze środka lodówki… Zupełnie jakby coś próbowało wydostać się ze szczelnie zamkniętego zamrażalnika.
Gwizd czajnika rozdarł powietrze, zagłuszył rozkręcone na cały regulator radio.
W mroku pod lodówką coś zamigotało - choć mogło to być tylko przywidzenie - i światło na krótki moment wypełniło połamane promienie ceramicznej latarni morskiej wskazującej drogę zagubionym.
Ale, ale - po kolei!
Tamtego dnia Marek nie planował kupować żadnej ryby. Poszedł do centrum handlowego po żarówkę. Chociaż do świąt brakowało jeszcze dwóch tygodni, sklep był już ozdobiony girlandami kolorowych światełek, które roztaczały ciepły blask. Choinka, wysoka na jedno piętro, sięgała szczytu ruchomych schodów i wyglądała naprawdę pięknie, przystrojona w ogromne krwistoczerwone bombki. Wystawy przyprószone niestapialnym śniegiem kusiły kolorami, powietrze pachniało cynamonem i cukrem. Marek czuł błogość rozlewającą mu się w ciele.
Obok McDonalda zaczepili go bezdomni - sami mężczyźni, wszyscy - na oko - w jego, Marka, wieku, co z jakiegoś powodu bardzo go zirytowało. Jeden z nich miał na głowie przybrudzoną czapkę Mikołaja.
Na dziale AGD zatrzymał się przed telewizorami. Piękne, duże, jakość obrazu dawniej nie do wyobrażenia. Cuda. Telewizory zapełniały długą ścianę. Wyświetlały jakiś kanał informacyjny. Pokazywano właśnie rozpikselowane kadry, kręcone chyba komórką, bo drzewa przypominały rozwodnione smugi ciemnej farby. Potem kilka zdjęć śmieci rozwleczonych w krzakach, brudne ubrania. Obok czarna kałuża, raczej wody - w końcu jesień, więc mokro. Dźwięk był wyłączony, ale pasek na dole powtarzał najważniejsze informacje z materiału. Wiek w nawiasie obok obcego imienia miał jedną cyfrę.
Zezłościło go, że ktoś ustawił w sklepie telewizory na taki kanał. Przecież to publiczne miejsce. Nie wypada. Po co specjalnie drażnić ludzi?
Pomimo wczesnej pory, w markecie kłębili się klienci. Przepychali się i wypełniali zastawione towarem alejki. Marek dopiero po chwili zorientował się, że z pozoru chaotyczny tłum zdaje się zdążać w jednym kierunku - omijano go, przesuwając się szybko w głąb sklepu. Wszystkim wyraźnie się spieszyło. Niektórzy, jakby nie wytrzymywali napięcia, podbiegali kilka metrów, żeby wyprzedzić innych. Zaciekawiony, ruszył za nimi. Na pewno jakaś dobra promocja, szkoda przegapić.
Miał nosa - na dziale rybnym stały wielkie plastikowe kadzie. „ŻYWA RYBA", wypisano na tekturze. Trochę wcześnie, ale się zamrozi. Cena naprawdę okazyjna. Ludzie ładowali karpie do siatek. Jedna ryba wyślizgnęła się i teraz szamotała się na mlecznej posadzce sklepu, nagle wyblakła, oprószona zimnym światłem jarzeniówek.
Kiedy stał w kolejce do kasy, klientka przed nim przyczepiła się, że Marek ma źle założoną maseczkę. Krzyczała na cały sklep. Zmęczona kasjerka poprosiła ją, żeby mówiła trochę ciszej. Potem kazała mu poprawić maskę. Marek z trudem się powstrzymał, żeby też nie wrzasnąć. Uspokoił się dopiero w samochodzie. Kiedy stał na światłach przy wyjeździe z parkingu, przypomniało mu się jak z synem jeździli po zakupy na święta, wtedy jeszcze na targowisko. Maciek musiał mieć nie więcej niż pięć lat, siedział z tyłu w polonezie i piszczał, kiedy rybka podskakiwała wesoło na gumowych dywanikach pomiędzy siedzeniami.
Pac-pac. Pac-pac. Pac-pac.
Podobnie jak teraz.
Pac-pac. Pac-pac.
Pac.
*
Rano obudził go smród. Pewnie coś przez wentylację od sąsiadki nalazło. Niechętnie otworzył jedno oko i natychmiast je zamknął.
Po chwili uchylił je jeszcze raz, bardzo wolno. Potem drugie. Zamrugał. Przetarł mocno powieki. Bez zmian.
- No co się tak gapisz?!
Z wrażenia skulił się pod kołdrą, kiedy dudniący głos przetoczył się po sypialni.
Na środku pokoju, dokładnie pod żyrandolem, pływała wielka ryba. Duży, dorodny karp. Łuski połyskiwały w promieniach porannego słońca wpadających przez okno. Płetwy falowały lekko, jakby ryba unosiła się w niewidocznym prądzie rwącej przez pokój rzeki.
Marek mógłby przysiąc, że głos, który przed chwilą usłyszał, wydobył się prosto z karpia.
- Maciek, to ty? Nie wygłupiaj się! Co to za durna sztuczka? - Syn miał klucz do mieszkania, mógł wejść po cichu, kiedy Marek spał.
Ryba machnęła ogonem.
Powoli opuszczały go resztki snu. Wygramolił się spod kołdry i ostrożnie ruszył na środek pokoju. Jak to jest podwieszone? Umocowane do lampy? Bezpośrednio do sufitu? Nie widział żadnych żyłek. Dla pewności przesunął kilka razy ręką nad rybą. Jakiś automat? Dron? Wyciągnął dłoń, żeby sprawdzić, czy ryba ma wyłącznik… Aż go zamroczyło. Stękając, rozmasowywał punkt między oczami, w który ryba pacnęła go przed chwilą płetwą: mokrą i bardzo prawdziwą.
- Pac-pac się zachciało, co? Ja ci dam pac-pac… - karp wyglądał jakby znowu brał zamach.
Przerażony Marek osłonił się ramieniem.
Czuł, że drży. Poszedł do kuchni. Kątem oka dostrzegł, że ryba popłynęła za nim, na wysokości jego głowy, jakby była balonikiem z helem przyczepionym do nadgarstka mężczyzny. Nalał sobie wody do szklanki. Wypił duszkiem. Starał się zignorować wbity w niego rybi wzrok. Włączył radio „…24 991 nowych i potwierdzonych zachoro...". Zmienił stację. Całkiem ładna piosenka.
Wszedł do łazienki, zamykając rybie drzwi przed nosem. Jest przemęczony. Musi iść do lekarza. Takie halucynacje nie wróżą niczego dobrego. Odkręcił wodę, stanął pod prysznicem, dokładnie zasunął kabinę.
Odwrócił się, żeby sięgnąć po mydło i wrzasnął.
Ryba pływała sobie pod prysznicem.
- Trochę za ciepła – zabulgotała, wskazując płetwą kran. - Przykręć.
Oniemiały, posłusznie wyregulował kurkiem temperaturę. Umył się w zimnej wodzie. Ryba pływała mu wokół głowy, rozpryskując radośnie lodowate krople.
Zadzwonił do przychodni. „Proszę pana, terminy do lekarza dopiero po Nowym Roku. Najlepiej przyjść trzeciego o szóstej rano, bo miejsca na cały miesiąc znikają w godzinę".
Zrobił sobie śniadanie, ale nic nie mógł przełknąć. Zażył dwie aspiryny, tak na wszelki wypadek. Co chwilę zerkał w bok. Ryba wciąż tam była. Miał wrażenie, że przyglądała mu się z wyrzutem.
Usiadł na kanapie i włączył telewizor.
Karp usadowił się obok na poduszce.
Covid. Granica. Aborcja. Inflacja. Białoruś, Ukraina, Rosja, Niemcy. Wojsko. NATO. Zmienił kanał.
Cały czas zezował na rybę. Zdawała się wpatrywać z zainteresowaniem w telewizor. Milczała.
Zerwał się na dźwięk pukania do drzwi. Ryba też się uniosła. Westchnął, kiedy przez wizjer zobaczył sąsiadkę z dołu. To ta uparta, musi otworzyć, bo kobieta nie da za wygraną. Uchylił lekko drzwi i wyjrzał ostrożnie przez szparę, tak by zasłonić sobą karpia.
- Panie Marku, strasznie u mnie śmierdzi, jakby… rybą - pociągnęła nosem. - Czy to nie od pana?
Markowi mocniej zabiło serce: czyli ona też to czuje? A może mu się wcale nie wydaje?
- Sama śmierdzisz!
Aż podskoczył. Nawet nie zauważył, kiedy karp wcisnął pyszczek w szparę między drzwiami a framugą. Wbijał teraz z wyrzutem swój rybi wzrok w sąsiadkę, ale kobieta wciąż wpatrywała się w Marka, jakby niczego nie usłyszała. Mężczyznę coś ścisnęło w środku. Nie, sąsiadka na pewno nie widziała karpia.
- U mnie nic nie czuć, może to z dołu - skłamał. Kobieta znów pociągnęła wymownie nosem, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Marek zatrzasnął drzwi.
*
W pracy musiał siedzieć przy otwartym oknie.
Porządkował faktury z zeszłego miesiąca i starał się nie podnosić głowy znad biurka.
Nie ma tam żadnej ryby, powtarzał w duchu.
Ryba jednak była i wisiała sobie na środku niewielkiego pomieszczenia służbowego.
Wpisał w googlu „lekarz prywatnie szybki termin", ale nikt nie wydał mu się odpowiedni. Jak on to zresztą miałby wytłumaczyć? Wyszukał jeszcze „karp halucynacje". Wyniki: „halucynogenne ryby: makrela", „jak smażyć karpia?" i „Ozdrowieńcy z dziwnymi objawami. Skarżą się na…". Nie dowiedział się jednak na co, bo reszta była za paywallem.
Pracy miał dwa razy więcej niż zwykle, druga osoba z działu była na kwarantannie. Dziwnie dogodnie wypadła ta kwarantanna akurat niemal na święta, pomyślał niechętnie.
Maciek dzwonił do niego w przerwie obiadowej, ale Marek nie odebrał, nie miał dzisiaj głowy do użerania się z synem. Kiedy wyszedł przed budynek na papierosa, przyczepiły się do niego jakieś okoliczne koty. Miauczały i ocierały mu się o nogi.
Po południu słońce wpadło przez okno i pokój rozświetlił się setkami migotliwych plamek, odbitych od rybich łusek. Karp dryfował w rytm niewidzialnej wody.
W aptece kupił lekarstwa na uspokojenie.
Kiedy szedł ulicą, spoglądał ukradkiem w wystawy sklepowe. Odbijał się w nich wyraźnie - trochę zgarbiony, ale wciąż w dobrej jak na swój wiek formie: gęste włosy, schludne ubranie, szybki krok. Teczka z papierami z pracy. Z tyłu sunął za nim karp, piękny, srebrzysty, jego kontury nierzeczywiście falowały na zrostach szkła, kiedy przeskakiwali z wystawy na wystawę, ale falowały wtedy i kontury Marka, który odwracał się i upewniał, że ryba wciąż tam była.
*
Karp rósł. Z dnia na dzień stawał się coraz większy.
Zapach mu się zmienił - nie był już smrodem zepsutego mięsa, teraz powietrze wokół Marka pachniało świeżo i rześko: wiatrem znad jeziora, mokrymi roślinami, deszczem.
W domu Marek schował głęboko do szuflady stare numery „Wędkarza Polskiego" i wszystkie plastikowe reklamówki.
Syn w końcu się do niego dodzwonił. Zaprosił go na Wigilię.
- Co, już nie zdalnie? - Nie widział Maćka od roku, a mieszkają przecież tylko kilka godzin drogi stąd.
- Nie zaczynaj, proszę cię. Zaszczepiłbyś się lepiej w końcu.
Marek się „w końcu zaszczepił", jedną dawką, trzeba było do pracy, ale nie miał zamiaru informować o tym syna.
- Tylko jak będziesz jechał tu do nas to uważaj z prędkością, bo na drogach pełno policji, lasów pilnują. Żebyś nie dostał mandatu.
Mądraliński.
Karp był naprawdę ogromny.
Bezustannie poruszał pyszczkiem, jakby żywił się czymś niewidzialnym, co wisiało w powietrzu.
O dziwo, Marek się do niego przyzwyczaił. Ostatnio przyłapał się na tym, że w tłumie na ulicy wciąż sprawdzał, czy karp czy za nim nadąża; czy nie zgubił się pośród ludzi.
Zauważył, że nawet w nocy karpia otaczała świetlista poświata - migotliwe halo obrysowywało rybi kształt. Łuna z dnia na dzień wydawała się silniejsza, jakby ktoś podkręcał w niej moc.
Ryba na ogół zachowywała milczenie. Jeśli jednak już się odzywała, to zawsze zwięźle i złośliwie. Dogadywała wtedy Markowi, jakby wszystko wiedziała i na wszystkim się znała. Podczas rozmowy z kolegami w pracy poprawiała jego błędy („Od kiedy kłamstwa nazywamy błędami?" powiedziałaby zapewne), kpiła sobie z Markowych anegdot i żartów, wypominała nieścisłości. Doszło do tego, że zanim się odezwał, myślał sobie, co powie ryba.
Odzywał się więc coraz mniej. Sporo za to rozmyślał.
Mimo to polubił tego karpia. To znaczy - wiedział, że żaden latający niewidzialny karp-duch nie istnieje, ale gdyby istniał, Marek by go lubił.
Wieczorami karp dryfował sobie w swoim zwyczajowym miejscu pod lampą, niczym w spokojnej stojącej wodzie i Marek, zasypiając w blasku rybich łusek, czuł się jakby spał w kojącym świetle księżyca.
Ryba wypełniała teraz niemal cały pokój, wielki, srebrny sterowiec.
*
Musiał rozłożyć siedzenia, żeby karp zmieścił się do samochodu.
Niby kilka godzin jazdy, ale na trasie docisnął pedał gazu i szybko okazało się, że wyjechał za wcześnie - syn zaprosił go do siebie na siedemnastą. Zatrzymał się na stacji benzynowej i zamówił kawę.
…teraz pije na stojąco wodnistą małą czarną z papierowego kubka. Karp wisi sobie przy półce z prasą. Marek patrzy, jak ludzie wpadają w pośpiechu na stację, elegancko ubrani. Płacąc, mówią wszyscy o tym samym: że drogo i że dużo służb na granicy. Życzą "spokojnych Wesołych Świąt".
Ostatnie kilometry pokonuje wolniej, rozgląda się po sąsiedztwie. Wreszcie jest. Dom po rodzicach Ady, jego synowej. Nawet przyjemne miejsce, dużo zieleni, gdyby tylko nie te niepokoje w okolicy.
Dziwnie oglądać ich po roku niewidzenia. Adzie się przytyło, Maćkowi zresztą też. Mówi mu to. Jest jeszcze młody, powinien lepiej o siebie dbać.
Przy kolacji wigilijnej upiera się, żeby włączyć telewizor, chociaż wie, że Maciej natychmiast zrobi się z tego powodu zły. Żona łapie Maćka pod stołem za rękę, żeby dał spokój.
Okazuje się to wszystko bez sensu, chociaż za nic nie przyznałby się synowi, bo i tak nic nie widzi: ekran zasłania mu ryba. Słyszy tylko, że grają kolędy. Telewizor kiepsko odbiera, buczy. Marek dopiero po chwili się orientuje, że to nie telewizor – po prostu karp niskim głosem nuci melodię w rytm wygrywanych kolęd. Teraz leci „Wśród nocnej ciszy".
Nie wiadomo o czym rozmawiać. Marka męczy to milczenie.
- A gdzie talerz dla niezapowiedzianego gościa? - zagaduje w końcu.
- Dałbyś tato spokój - Maciej macha ręką, jakby wskazywał coś za oknem. W szybie odbija się tylko rozświetlony pokój i stół, za którym siedzą, Marek jednak przez chwilę ma wrażenie, że za szkłem migają mu wlepione w pokój zwierzęce oczy. - Teraz? Tutaj?!
Marka nachodzi ochota, żeby się z nim podrażnić. Syn ma do niego w kółko o wszystko pretensje. Karp gapi się na Marka, buczenie staje się głośniejsze, „…wstaaańcie pasteeerze…". Mężczyźnie wydaje mu się, że za oknem słychać pomiaukiwanie.
- Barszcz bardzo dobry - kłamie w końcu. Zupa jest mdła i nie dość gorąca.
- Ada gotowała.
Podają mu drugie danie. Widzi szarą płetwę pod panierką. Coś go ściska w żołądku.
Karp, nie przerywając kolędy, wymownie się w niego wpatruje.
„No już bez przesady…!" myśli Marek zirytowany.
Łuski znacząco migoczą.
Czuje jak wypełnia go złość.
- A co to, mięso jednak znowu jesz? - rzuca do syna.
Syn się czerwieni.
- Staramy się ograniczać…
- Mówiłem ci, po co tak wydziwiać! Trzeba jeść normalnie.
Oddycha powoli. Trochę się wyładował. Wszyscy wbijają wzrok w talerze. Marek bierze nóż w rękę, ściska go mocniej niż powinien. Kątem oka widzi, że karp macha rytmicznie ogonem, otwiera i zamyka pyszczek, jakby wciąż bezustannie zjadał wielkimi kęsami powietrze. Może naprawdę je zjada, bo jest bardzo duszno.
Marek opiera się łokciami o stół, tak by zasłonić swój talerz przed Maćkiem i Adą. Wpatruje się w jedzenie. Głupota, jest zły przede wszystkim na siebie. Znów zaciska mocno sztućce w garści i… w końcu daje za wygraną. Zagrzebuje kawałek ryby pod surówką, zjada ziemniaki, wypija kompot.
Po kolacji syn rozdaje prezenty - Marek dopiero teraz zauważa paczuszki pod choinką. Nic synowi i synowej nie kupił, to Maryśka zawsze się tym zajmowała.
Dostaje to co zwykle: czarne skarpety i kubek. Odkłada je na bok. Maciej jednak wpatruje się w ojca, jakby na coś czekał.
- Dziękuję - mruczy w końcu Marek, znów starając się z całych sił powstrzymać irytację. - Nic dla was nie mam.
- Popatrz na swój kubek, tato!
Bierze więc znów kubek w ręce, wzrusza ramionami, jakieś ludziki narysowane. Literuje słowa. Nagle się rozpromienia… Spogląda niepewnie na Maćka, ten kiwa z szerokim uśmiechem głową, Ada łapie się wymownie za brzuch: „Najlepszy Dziadek".
Marek coś mówi, gratuluje im. Dużo gestykuluje. Podaje Maćkowi rękę, przykrywa ją drugą dłonią, potem klepie syna po plecach.
Idzie do łazienki, chociaż nie chce mu się sikać. Musi chwilę pobyć sam. Ryba wisi w powietrzu.
Marek stoi z opuszczonymi spodniami nad sedesem i wpatruje się w swoją twarz odbitą w lustrze na drzwiach szafki. Obok jego głowy, druga, rybia głowa.
Po co Maciek w takim miejscu to lustro zamontował? Lubi na siebie patrzeć, jak szcza? Irytuje się znowu. Dlaczego wciąż jest taki zdenerwowany? Czy to na pewno zdenerwowanie? Coś mu buzuje w żołądku, pewnie ten barszcz.
Tak, jest szczęśliwy, wnuczek! Nie spodziewał się. Ale szczęście ginie w tym innym przygniatającym go uczuciu, którego nie potrafi nazwać, chociaż zna je dobrze, bo towarzyszy mu od wielu tygodni.
Wraca, w telewizji lecą informacje, Maciek przełączył. Ada prosi, żeby ściszyć. Mówi, że musi się położyć.
- Stresuje ją to - syn pilotem wyłącza głos, widać teraz tylko obrazy, zupełnie jak w sklepie z telewizorami. Na ekranie pokazują małą postać w za dużej różowej kurtce.
- Ciągnąć dzieci do lasu w taką pogodę…! - mówi ze złością Marek, chociaż tak naprawdę chce powiedzieć coś innego. Teraz jacyś ludzie wypowiadają się bez dźwięku. Ruszają tylko bezgłośnie ustami, jego syn, Maciek rusza bezgłośnie ustami, Marek zna tę minę, zaraz będą na siebie obaj wrzeszczeć. Czuje, że ma na to ochotę.
Karp dalej buczy kolędę.
- Wy tam też do tego… lasu łazicie po ciemku? - Marek uprzedza syna.
Widzi jak Ada ponownie łapie dyskretnie dłoń Maćka, „nie-kłóć-się" mówi ten małżeński kod Morse’a, który synowa wygrywa uściskiem dłoni.
Tak to prawda, zawsze się o coś kłócą, od lat, chociaż Marek ma coraz częściej wrażenie, że myślą całkiem podobnie, tylko wnioski wyciągają zupełnie inne. Owszem, często kłócą się z winy Marka, bo nie może znieść, że syn lekceważy zupełnie jego opinie, jakby to była rola ojca, by milczeć, a Maćka mądrzyć się i wywyższać.
- Nie - Maciej wskazuje w końcu na brzuch żony. - Pieniądze przelaliśmy.
- Masakra to wszystko… - dodaje Ada słabym głosem. Rzeczywiście wygląda, jakby się miała zaraz rozpłakać.
- Masakra- powtarza ryba, kiwając płetwą. Czy karp sobie kpi?
Nagle wydarza się coś bardzo dziwnego. Łuna otaczająca rybę migocze, drga jakby zaszło w niej spięcie…, a potem w pokoju wybucha oślepiający blask, płynie z rybich łusek jak z lusterek dyskotekowej kuli i przebija wszystko wokół, niczym ostre kawałeczki szkła. Płetwy falują, woda wzbiera, w telewizorze znów kolędy, Maciej przełączył. Markowi wydaje się, że dyskotekowe światło łusek pulsuje w rytm bożonarodzeniowej melodii. Spogląda na twarze syna i synowej, upewnia się, że NAPRAWDĘ tego nie widzą. Coś się z nim dzieje. Z Markiem, nie z karpiem. Chociaż z karpiem też.
- Będę się zbierał.
- Nie zostaniesz na noc? - mówi syn bez przekonania. Wcale nie chce, żeby ojciec zostawał, ale nic nie szkodzi, bo Marek też nie chce tu zostać.
- Akurat dojadę na północ, to jeszcze do kościoła wstąpię.
Maciej wzrusza ramionami.
Synowa pakuje mu wielką siatę jedzenia, Marek się wymawia, ona nalega, on mówi, że niepotrzebnie, tańczą ten taniec przez chwilę, w końcu bierze od niej pakunek. Czuje przez reklamówkę, że jedzenie jest jeszcze ciepłe. Słoiki, sałatki, ciasta.
Idzie w stronę drzwi. Nagle zawraca, jakby o czymś zapomniał i ściska syna. Mocno.
Maciek jest zdziwiony, najpierw cały sztywnieje, ale po chwili mięknie, przytula się do ojca. Marek czuje zapach jego ciała i myśli, że od lat nie ma pojęcia jak jego syn pachnie. Maciej myśli o tym samym: że po raz pierwszy od dzieciństwa czuje zapach swojego ojca - ale skąd Marek to wie? A przecież wie na pewno.
Odsuwają się od siebie, oboje zmieszani tą nagłą bliskością, podają sobie dłonie. Uścisk silny, prawie bolesny, jakby chcieli się od siebie na nowo odgrodzić.
Wychodząc, Marek zauważa świeżo zamontowane zamki w drzwiach, gruby łańcuch - mógłby coś złośliwego powiedzieć, wytknąć, ale nie mówi nic. Rozumie, że można być podobnym i jednocześnie innym i syn też kiedyś więcej zrozumie, chociaż dzisiaj Maćkowi wydaje się, że od ojca wszystko go dzieli – tak sobie Marek myśli, zamykając furtkę.
Jedzie samochodem, zielonkawe światło na jakimś ganku wygląda jak zarośnięta wodorostami woda. Brudne akwarium. Na poboczu śmieci, mokre ubrania, butelka. Światło pada na samochód, przesuwa się po twarzy Marka, po łuskach karpia, wygląda to jakby zanurzali się coraz głębiej pod powierzchnię.
Gniecie go coś.
Nie umie sobie pewnych rzeczy powiedzieć, tak go wychowano, i chociaż nie potrafi tego uczucia nazwać, bo nie zna właściwych słów, to nagle rozumie co się z nim dzieje. Ryba błyszczy oślepiająco.
Marek gwałtownie hamuje.
Wychodzi z samochodu. To nie woda, to las.
Bierze z bagażnika siatkę, odpala papierosa, żeby trochę ukoić nerwy. Ryba płynie przed nim - po raz pierwszy to ona go prowadzi. Idą między drzewa, które wyglądają jak rozwodnione smugi ciemnej farby. Jest bardzo zimno. Marek zawraca, bierze z bagażnika koce. Znów rusza za rybą, pod nogami chrzęści zmrożona ściółka. Może to nie jest tak, że ryba r o s ł a, myśli sobie Marek, tylko to światło od wielu dni w niej pęczniało, rozpierało ją, chciało się wydobyć na świat? Coś dobiega z oddali, nie wie czy to głosy czy szum drzew. Ryba promienieje, napełnia się jasnością, pulsuje, ogon rozrzuca promienie, w których niknie ognik Markowego papierosa. Droga jest teraz jasna i wyraźna. Wydaje mu się, że gdzieś przed sobą słyszy ledwo uchwytne, obce słowa, dalekie lub bardzo ciche szepty: ktoś tam się bardzo boi. Marek też się bardzo boi, ale idzie przed siebie w ten zimny las, nie ogląda się, nie odwraca, chociaż gdyby to zrobił, zobaczyłby, że tuż za nim biegnie sznureczek wiejskich kotów, które, zadzierając noski, wciągają z zachwytem zapach wypełniający nocne powietrze, a w ich roziskrzonych oczach odbija się ogromny rybi kształt pięknej gwiazdy: komety o świetlistym ogonie, która wskazuje drogę zagubionym.
***
Dominika Słowik - laureatka paszportu "Polityki" za powieść "Zimowla". Niedawno ukazał się tom jej opowiadań: "Samosiejki" (Wydawnictwo Literackie). Możesz kupić go w Publio.pl>>>
Dominika Słowik Fot. Adrianna Bochenek / Agencja Wyborcza.pl