Odpocznij
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Decyzja o przeprowadzce z Warszawy na Mazury zapadła na przełomie marca i kwietnia, a w czerwcu kupiliśmy dom. Nigdy nie byłam specjalną fanką Mazur, ale oczywiście jakoś tam je znałam, bo to naturalny kierunek wakacyjny dla warszawiaków. Dzieci wiele lat jeździły na obozy żeglarskie i stąd głównie znałam te strony.*

Pojechaliśmy obejrzeć lokum na Mazurach, gdzie mieliśmy spędzić przedłużoną majówkę. Wyjechaliśmy z Giżycka, jedziemy przez te wioski, oglądamy, a był to moment, kiedy wiosna się budzi… Taka walka postu z karnawałem, jeszcze zimno, ale już słońce pozwala patrzeć z optymizmem w przyszłość, a życie w przyrodzie kipi i rwie się do przodu. Do tego cudowna wiejska architektura, lasy usłane dywanami fioletowych kwiatów… i to właśnie wtedy się stało. Szybka myśl: "To może się przeniesiemy na Mazury?". Tak po prostu. Jedynym kapitałem, jaki mieliśmy, żeby planować nowe życie w polskiej Krainie Tysiąca Jezior, był dom w Warszawie, i tylko on pozwalał o czymkolwiek myśleć, ale żeby z niego skorzystać, nie można było w nim w dalszym ciągu mieszkać. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę.

Mazury (fot. Shutterstock)

Potem przyjechaliśmy tutaj ze dwa razy chyba, z myślą, że sami sobie niby coś znajdziemy. Jak takie kozaki z Warszawy, nie? Przyjedziemy, na pewno wypatrzymy coś bardzo pięknego i za nieduże pieniądze. Oczywiście guzik prawda, bo jak czegoś nie ma w agencjach nieruchomości, to jest po prostu nie do ugryzienia, albo jest kilkunastu właścicieli, albo ktoś się zaparł, albo ktoś żyje za granicą, nie ma z nim kontaktu i tak dalej. W tych sprawach warto skorzystać z porady fachowców, bo można nieźle wdepnąć. Poszliśmy do lokalnej agencji i dalej było jak w tym programie Ucieczka na wieś – jakie państwo macie wymagania, czego oczekujecie? No to my, że oczekujemy, żeby było za wsią, tam gdzie jest mało ludzi, nie musi być wody obok, jak będzie, to oczywiście nie przeszkadza, ale nie jest to warunek sine qua non, ziemi też nie musi być dużo. No i oni wytypowali jedną, drugą, trzecią, czwartą działkę.

Pierwszy dom był po remoncie. Obrzydliwość wyjątkowa, cały oklejony styropianem. Drugi podobny. Przyjechaliśmy trochę zniechęceni na trzecią działkę, no i… to było to. Wchodziło się w chwasty i samosiejki dorastające do dwóch metrów, niewiele było widać, stodoła wyglądała, jakby się miała zawalić, śmierdząca obora, cuchnący dom, ale za to przepiękny, z cudownej czerwonej cegły.

Najbardziej niesamowity był moment, kiedy weszliśmy do obórki. Były tam małe jak dla krasnoludków drzwiczki, takie, że ja, która mam półtora metra wzrostu, musiałam się pochylić, żeby przez nie przejść. Kiedyś się przez te drzwiczki wyrzucało gnój za oborę. Otwieram je, było koło południa, i to była scena jak w filmach, kiedy człowiek umiera i widzi światło niebiańskie – nagle niesłychana ilość cudownego światła gdzieś z wysokości wpadła do środka. No i mówię: "Dobra. Ten". Dziś w tym miejscu jest nasza kuchnia.

A potem przyjechali nasi przyjaciele, chodzili, oglądali i mówili: "No ładnie, ładnie, ale może poszukacie jeszcze?". Nikt oprócz nas nie dostrzegał potencjału tego miejsca. Dzieci były absolutnie za, ja byłam zachwycona, mąż powiedział okej, a wszyscy inni powątpiewali, a potem chodzili na czworakach i musieli odszczekiwać, że nie wierzyli, co można z tego zrobić. Mieliśmy 45 lat, więc byliśmy jeszcze bardzo młodymi ludźmi, i w ogóle nie dopuszczaliśmy myśli, że może się nie udać. Po prostu musiało się udać! Po prostu się uda! Najwyżej jakoś to będzie, marnie przez jakiś czas, ale się uda, a potem będzie bardzo dobrze. W sumie to jest chyba kwestia tego, że ja mam taką naturę, że wierzę we własne pomysły i one wypalają.

Radziejówka, dom, który wybrali pani Ela z mężem (fot. Archiwum prywatne)

Pomysł był na większą inwestycję, a skończyło się na mikroagroturystyce. Na szczęście natura nas powstrzymała. Okazało się, że ten rejon wchodzi w chroniony unijnie obszar Natura 2000 i nie ma możliwości zbudowania czegoś większego, na co mieliśmy pierwotnie apetyt. I chwała Bogu na wysokości, bobyśmy się wpędzili w takie koszty, że nie wiem, jak to by się skończyło. W końcu te pięć pokoi w agroturystyce udało się jakoś urządzić, choć zadyszka finansowa i tak była straszna. Sprzedaż domu w Warszawie pozwoliła nam kupić gospodarstwo. Radziejówkę tworzyliśmy bardzo solidnie, więc potrzebne były do tego konkretne pieniądze. Jak w każdym wielkim projekcie – funduszy jest zawsze za mało, przy remontach starych budynków dochodzą różne, zupełnie nieoczekiwane rzeczy. Nie wiadomo, jak ani dlaczego kasa się zaczęła kończyć, więc trzeba było ratować się kredytami. Jeszcze przez wiele lat będziemy je spłacać.

W Radziejówce wszystko jest ważne, ale kuchnia jest najważniejsza. Dostosowujemy się do potrzeb gości, bardzo często poza sezonem mogą sobie zamówić, co tylko chcą. Gotujemy zarówno wyszukaną kuchnię orientalną, jak i najzwyklejsze placki ziemniaczane ze śledziem. Najwspanialszą potrawą mogą być ziemniaki gotowane w mundurkach, polane smażoną cebulą z masłem i popite maślanką. Razem z Jackiem coraz bardziej dążymy do czystych smaków, to przemiana, która nastąpiła jakiś czas temu i absolutnie nas wciągnęła. Chodzi o to, żeby nie "przefajnić" z doprawianiem i obróbką jedzenia, szanować to, co dany produkt zawiera w sobie naturalnie. I wszystko staramy się gotować albo piec krótko, żeby nie było takie wymęczone.

W sezonie codziennie rano zbieramy pomidorki koktajlowe prosto z krzaków, wrzucamy je do kosza lub miski, i to wszystko. Nic z nimi nie robię, same w sobie są tak pyszne i ciepłe od słońca, że wszelka ingerencja w ich doskonałość byłaby tylko psuciem produktu.

W zeszłym roku po raz drugi odważyłam się zrobić warzywnik, więc sporo warzyw mamy teraz własnych, ale ponieważ przekonałam się kilka lat temu, że warzywnik na poziomie gruntu to jest robota dla herosów, teraz warzywa uprawiamy w skrzyniach na wysokości 70 centymetrów nad ziemią, więc trochę łatwiej nad tym zapanować.

Mamy także zaprzyjaźnione sąsiadki, które uprawiają dla nas różne warzywa w swoich ogrodach – ogórki, koperek, szczypiorek, natkę pietruszki, buraki, ziemniaki, marchew, to wszystko jest stąd, z okolicy i nigdy nie jest tego za dużo. Podobnie z jajkami. Sklep? Nie ma mowy. Jajka mogą być albo najlepsze, albo żadne.

W Radziejówce wszystko jest ważne, ale kuchnia jest najważniejsza (fot. Archiwum prywatne)

Nie wiem, który już rok, trzeci czy czwarty, nie kupiłam ani jednego słoika przetworów w sklepie. Wszystko robię sama, nie tylko konfitury, ale też na przykład jabłka duszone, które się później wykorzystuje do szarlotki albo mięsa. Już nie zamykam w słoikach, bo się źle przechowują, dostają światła i zapewne od tego nabierają złego smaku. Zamrażam. Jabłka wstępnie uduszone i zamrożone, wyjęte i przygotowane pół roku czy nawet rok później, smakują jak mus z jabłek zerwanych prosto z drzewa, mają mnóstwo własnej słodyczy. Zamrażam świeże maliny, w workach po kilogramie, i jak robię konfiturę, to wyjmuję owoce, gotuję tylko do zawrzenia, dodaję do nich trochę cukru, zamykam w słoikach i do lodówki, bez żadnej pasteryzacji. Takie konfitury robię na bieżąco przez cały rok. To też nowość, bo kiedyś gotowałam, żeby odparowały, potem pasteryzowałam, trzeba było więcej cukru do nich dawać, a teraz dążę do smaku jak najbardziej zbliżonego do naturalnego. Zużywamy jak najmniej cukru, chyba że kompoty gotujemy w sezonie, ale wtedy też bardzo oszczędnie dosładzamy. Mamy cudowny miód rzepakowy, kupujemy go w ilościach hurtowych i dodajemy do mięs, jak trzeba, do sosów, do sałatek i do słodzenia kawy czy herbaty. Kawa słodzona miodem zupełnie inaczej smakuje, sto razy lepiej. Miód jest naszym głównym "słodzikiem".

(…)

Prywatnie mamy kilka zasad dotyczących kuchni i jedzenia. Nigdy nie jemy na tak zwanego stojaka. Zawsze stół i związany z nim posiłek to było święte miejsce i święty czas. Nasze małżeństwo to jest od razu historia całej rodziny – trzyosobowej, potem czteroosobowej, zawsze też pałętały się jakieś zwierzęta, a mimo to nigdy nie było jedzenia w biegu. Dzieci są tego nauczone i tak samo celebrują spożywanie posiłków w swoich domach. W Warszawie nasz dzień wyglądał tak: rano kawa, samochód, biurko, komputer do wieczora i do domu, gosposia miała naszykowany dla nas obiad. Zajmowała się dziećmi i gotowała dla nas. No więc obiad po dwudziestej i do spania. Rano kawa, samochód, biurko i tak dalej. Jedyne, co robiliśmy, żeby kompletnie nie skostnieć, to chodziliśmy na basen dwa razy w tygodniu. Teraz rano jemy śniadanie, chwilę pogadamy, łykniemy te swoje 20 centymetrów różnych lekarstw, suplementów diety i innych takich, na tym kończymy śniadanie i każdy zabiera się do swojej roboty. We dwójkę spotykamy się popołudniami, wtedy rozmawiamy, planujemy, ostatni posiłek jemy o szesnastej. Aaaa… i jeszcze święty zwyczaj: kawa w samo południe.

Słodkie maliny do wszystkiego (fot. Archiwum prywatne)

*

Najprostsza babka cytrynowa

  • 4 jajka
  • 1 szklanka cukru
  • 1 szklanka mąki pszennej
  • 1 szklanka mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g masła, rozpuszczonego

Wymieszaj wszystkie składniki. Możesz również dodać według uznania aromat cytrynowy lub cukier z wanilią. Piecz w temperaturze 175 stopni do suchego patyczka (około 45 minut).

Zupa krem z cukinii

  • 1 kg cukinii (najlepsze są nieduże i mocno zielone)
  • 1 główka czosnku
  • 100 g masła
  • 400 g (duży kubek) śmietany 12%
  • 0,5 l wody
  • sól do smaku

Odetnij od cukinii końcówki (nie obieraj jej!). Pokrój warzywo na małe kawałki. Wrzuć do garnka i dodaj obrany czosnek (całe ząbki), masło i sól. Duś warzywa do całkowitej miękkości. Dodaj śmietankę i wodę. Zmiksuj. Zupa bardzo dobrze smakuje z pieczywem czosnkowym lub grzaneczkami, koniecznie robionymi na maśle!

Słodkie maliny do wszystkiego

  • 1 kg malin (świeżych lub mrożonych)
  • cukier wedle uznania

Maliny zagotuj i krótko podduś – wystarczą 2–3 minuty. Powinny mieć konsystencję gęstego sosu. Jeżeli wolisz, żeby przypominały dżem, możesz dodać pektynę. Gorące zamknij w wyparzonych słoiczkach i bez żadnej pasteryzacji schowaj do lodówki. Trzymaj w lodówce. Są tak doskonałe, że raczej nie zdążą się zepsuć.

*Fragmenty książki "Rozmowy przy stole" Natalii Sosin-Krosnowskiej