
W świecie roślin odnowa i regeneracja następują w naturalny sposób, ale odnowa psychiczna nie przychodzi nam już tak zwyczajnie. Chociaż dążenie do rozwoju jest wrodzone, pojawiają się na tej drodze problemy. Wiele spośród naszych odruchowych reakcji w obliczu traumy i straty (unikanie, odrętwienie, izolacja i skupianie się na negatywnych myślach) właściwie działa przeciwko potencjalnemu procesowi zdrowienia.*
Powtarzające się wzorce myślenia lękowego i obsesyjnego, które pojawiają się w depresji, tworzą błędne koło. Ten rodzaj zafiksowania to próba dla nas, gdy chcemy zrozumieć sens istnienia. Usiłując jednak rozwiązać niezgłębione problemy, popadamy w umysłową rutynę i nie posuwamy się do przodu. Depresja ma jeszcze jeden charakterystyczny zamknięty krąg, ponieważ kiedy w nią wpadamy, postrzegamy i interpretujemy świat oraz siebie samych o wiele bardziej negatywnie, a to z kolei karmi nasz obniżony nastrój i wzmacnia chęć izolacji. Prawda jest taka, że umysł pozostawiony sam sobie łatwo prowadzi nas do króliczej nory.
Przypominam sobie pacjentkę sprzed wielu lat, która – na długo przed tym, zanim zaczęłam myśleć o terapeutycznych efektach uprawiania ogrodu – zasiała w moim umyśle pewne nasionko. Kay, jak będę ją nazywać, mieszkała z dwoma synami w domu z małym ogródkiem. Cierpiała na nawracające epizody depresyjne, niektóre bardzo poważne. Dzieciństwo Kay było naznaczone przemocą i zaniedbaniem. W dorosłym życiu walczyła o to, żeby stworzyć dobre relacje z synami (w dużej mierze sama ich wychowała). Nastoletnie lata chłopców były pełne konfliktów, a kiedy obaj, jeden po drugim, opuścili dom rodzinny, Kay znowu wpadła w depresję. Po raz pierwszy od dwudziestu lat mieszkała sama.
W terapii okazało się, że uwewnętrzniła wiele negatywnych odczuć na własny temat; emocji, które miały swój początek w jej dzieciństwie i sprawiały, że trudno jej było wpuścić do swojego życia dobre rzeczy. W głębi duszy uważała, że nie zasługiwała na nic dobrego. Jeśli pojawiało się coś pozytywnego, po pewnym czasie zaczynała odczuwać lęk, że to straci. W efekcie wciąż sabotowała relacje i inne szanse na zmianę życia. Tym sposobem uprzedzała rozczarowania, które sama wymyślała i które – jak do pewnego stopnia nauczyło ją życie – nieuchronnie musiały nadejść. W tym mechanizmie depresja staje się samonapędzającym się stanem, w którym człowiek ma wrażenie, że lepiej nie powoływać niczego do życia, nie ryzykować, wzbudzając w sobie nadzieję, ze strachu, że rozczarowanie wtrąci nas w jeszcze głębszą otchłań.
Na tyłach mieszkania Kay znajdował się mały ogródek, który przez wiele lat był demolowany przez jej synów. Teraz, kiedy już nie mieszkali w domu, Kay postanowiła odzyskać tę przestrzeń. Kilka miesięcy wystarczyło, by wyrobiła w sobie nawyk uprawiania ogrodu. Pewnego dnia powiedziała do mnie: "Tylko wtedy mam poczucie, że jestem dobra". Ta deklaracja była uderzająca, częściowo z powodu przekonania, z jakim to powiedziała, ale również dlatego, że tak trudno było jej odzyskać poczucie własnej wartości.
Jak w takim razie Kay rozumiała to poczucie własnej wartości? Praca w ogrodzie przekierowała jej uwagę na zewnątrz i dała jej poczucie schronienia. Jedno i drugie było pomocne. Ale przede wszystkim wzrost roślin stał się swego rodzaju namacalnym dowodem, rzeczywistym potwierdzeniem, że świat nie jest taki zły i że ona też nie jest taka kiepska. Kay odkryła, że potrafiła sprawić, by wszystko rosło. Ogrodnictwo nie stanowiło leku na jej długotrwałą depresję, ale pomogło jej odzyskać równowagę i stało się dla niej tak bardzo potrzebnym źródłem poczucia własnej wartości.
(…)
Rośliny są o wiele mniej wymagające i onieśmielające niż ludzie. Praca z nimi może nam pomóc odzyskać kontakt z życiodajnymi odruchami. Dla Kay, mojej pacjentki, uprawianie ogrodu było sposobem wyrażania "karmiących" emocji, których nie można odnaleźć w nieprzewidywalności i złożoności ludzkich relacji. Hałas otoczenia znika, kiedy jesteśmy w ogrodzie, i można wtedy uciec od cudzych myśli i ocen; mamy więc więcej przestrzeni, żeby odzyskać pewność siebie. Paradoksalnie to wyciszenie międzyludzkich relacji może się stać drogą do ponownego nawiązania kontaktu z własnym człowieczeństwem.
Podobnie jak to bywa z wychowywaniem dzieci, nigdy nie mamy całkowitej kontroli nad ogrodem. Ogrodnik może zapewnić jedynie warunki do wzrostu. Reszta zależy od siły życiowej roślin, które urosną we właściwym dla siebie czasie i na swój własny sposób. Nie oznacza to jednak, że ogrodnik ma być bierny, ponieważ troska wymaga szczególnej formy uwagi, "dostrojenia się", które polega na zauważaniu drobnych szczegółów. Rośliny są bardzo wrażliwe na środowisko, w którym rosną, i oczywiście w grę wchodzi wiele zmiennych: temperatura, wiatr, deszcz, słońce i szkodniki. Wiele z nich i tak sobie radzi, ale odpowiednia uprawa wymaga koncentracji uwagi, dostrzegania pierwszych oznak niedomagania i zrozumienia, czego potrzebują rośliny, żeby się dobrze rozwijać.
Kiedy uprawiamy ziemię, pielęgnujemy postawę troskliwości w stosunku do świata, która najogólniej mówiąc, nie jest współcześnie popularna. Kultura "wymieniania" zamiast "naprawiania" w połączeniu z rozpraszającymi mediami społecznościowymi oraz szybkim tempem życia w miastach spowodowała powstanie systemu wartości, który dewaluuje troskliwość. Właściwie odeszliśmy tak daleko od stawiania troskliwości w centrum naszego życia, że stała się ona, jak niedawno zaobserwowała ekolożka i aktywistka społeczna Naomi Klein, "radykalną koncepcją".
Nie chodzi tutaj jedynie o wartości. Wielu z nas żyje w takich realiach, które działają przeciwko tego typu odruchom. Urządzenia stały się na tyle skomplikowane, że większości z nas nawet nie przychodzi na myśl, by je naprawiać. Przyzwyczailiśmy się również do otrzymywania natychmiastowych informacji zwrotnych i lajków, przez które przedzieramy się w naszych smartfonach i innych urządzeniach. Nastąpiła dewaluacja wolniejszego rytmu naturalnego upływu czasu nie tylko w odniesieniu do roślin, ale również w odniesieniu do naszych ciał i umysłów. Ten rytm nie pasuje do mentalności "szybkiej naprawy", która zdominowała tak ogromną część współczesnego życia.
Presja "szybkiej naprawy" znajduje odzwierciedlenie w popycie na pakiety i programy leczenia, które obiecują natychmiastowe efekty (jakby można było zastosować "szybkie wybieranie numeru telefonicznego" w przypadku zdrowia psychicznego). Szybkie rozpoznanie błędnego sposobu myślenia albo źle ulokowanych uczuć może pomóc nam zrozumieć, na czym polega problem, a wtedy natychmiast staje się on mniej uciążliwy. Jednak wypracowanie połączeń neuronalnych, które towarzyszą trwałej zmianie, zajmuje wiele miesięcy. W sytuacjach bardziej złożonych musimy nie tylko zaczekać, aż pewne sprawy dojrzeją, ale też najpierw dojść do punktu, w którym naprawdę będziemy tego chcieli. Dzieje się tak, ponieważ perspektywa zmiany, niezależnie od tego, jak bardzo sądzimy, że jej pragniemy, prawie zawsze wywołuje w nas ogromny niepokój.
Najbardziej popularną współczesną metaforą mózgu jest komputer, co tylko wzmacnia koncepcję, że można dokonać "szybkiej naprawy". Fizyczna struktura mózgu jest porównywana do sprzętu, umysł do oprogramowania, a terminy takie jak "program", "moduł" i "aplikacja" stosuje się do opisu naszego funkcjonowania. Nie do końca ukształtowany mózg niemowlęcia bywa nawet czasem porównywany do dysku, który czeka, aż zostaną do niego wprowadzone dane. Ta metafora mózgu-komputera jest boleśnie myląca, nie tylko jeśli chodzi o koncepcję: stwarza złudzenie, że da się oddzielić sprzęt od oprogramowania. Tymczasem obydwie części są ze sobą tak ściśle powiązane, że w rzeczywistości nie da się ich rozdzielić. Nasze doświadczenia, myśli i uczucia nieustannie kształtują sieć połączeń neuronalnych, a te z kolei wywierają wpływ na to, jak myślimy i odczuwamy. Prawdziwy problem z metaforą porównującą mózg do komputera polega na tym, że stajemy się sztuczni.