
Nie ma jednej wiedeńskiej ulicy. To znaczy ona istnieje, ale tylko w głowach turystów. Powiedzieć, że w Wiedniu jest wielu turystów, to jak powiedzieć, że kosmos jest spory. Takie zdanie to murowany kandydat na zwycięzcę w konkursie na niedopowiedzenie roku.*
W centrum Wiednia turyści kłębią się, wylewają z każdej ulicy, z każdej bramy, robią sobie selfie przed każdym zabytkiem, a i brak zabytków też im nie przeszkadza. Są wszędzie, dominują, przytłaczają miasto swoją masą.
Prawie każdy z tych turystów przywiózł ze sobą wyobrażenie Wiednia. I te wyobrażenia są bardzo podobne.
Przede wszystkim monarchia, imperium, wszystko, co jest c.k., cesarz Franciszek Józef i cesarzowa Sisi z brylantowymi gwiazdkami we włosach. Jeśli para cesarska, to pałace - Hofburg w centrum, a obok tańczące konie w Hiszpańskiej Szkole Jazdy. I drugi pałac, nieco dalej od śródmieścia, w Schonbrunn. A skoro architektura przypomina bitą śmietanę, to i bita śmietana jest na przesłodzonych tortach i ciastkach, popijanych aromatyczną kawą. No i sznycel po wiedeńsku, choć jest coraz mniej popularny, bo rosną rzesze wegetarian.
Tło dla tego wyobrażenia powinny stanowić odpowiednio godne ulice. Monumentalne kamienice ze zdobionymi portalami, ale nic frywolnego, wszystko pełne dostojeństwa, jak przystało na cesarskie miasto. Tymi ulicami powinny jeździć dorożki zaprzężone w wyszczotkowane do połysku konie o jednakowym umaszczeniu, w zimie z dobranymi kolorystycznie do maści derkami, a latem z siateczkami na uszy przeciwko muchom. Co prawda niewielu turystów ma ochotę zapłacić kilka setek za przejażdżkę taką dorożką, ale wystarcza ich widok.
Wszystko to jest szalenie mieszczańskie, szalenie dostojne i szalenie eleganckie. Oraz szalenie nudne! Cesarz, pałac, tańczące białe konie i Sachertorte to tylko wierzchołek gory lodowej Wiednia, w której, jak to w górach lodowych, najwięcej skrywa się pod powierzchnią. A ulice, jakich wyobrażenia noszą w głowach turyści, można policzyć na palcach jednej ręki.
Są nimi na przykład Graben albo Kohlmarkt, położone w samym centrum, blisko katedry św. Stefana. Niezależnie od pory roku wypełnione zwiedzającymi, między którymi trzeba lawirować, bo ciągle coś - albo najczęściej samych siebie na tle czegoś - fotografują. Te ulice są głośne, chaotyczne i - pomijając wspomniane wcześniej dostojne kamienice - całkowicie bezbarwne.
Przy Kohlmarkt znajduje się firmowy sklep wiedeńskiego producenta kawy Juliusa Meinla, a na Graben - kolumna wzniesiona podczas epidemii dżumy w XVIII wieku, ale poza tym, z luksusowymi butikami (jeśli chcecie kupić w Wiedniu coś od Hermesa albo Prady, to właśnie tu), z turystami, z lokalsami przemykającymi się, żeby jak najprędzej wydostać się z międzynarodowego tłumu, równie dobrze mogłyby się znajdować w Londynie, San Francisco albo w Tokio.
Jest tylko jeden miesiąc w roku, kiedy spaceruję tędy z przyjemnością - to grudzień. Nad Graben wiszą wtedy balowe żyrandole wykonane z maleńkich światełek, a nad Kohlmarktem powiewają iskrzące się blaskiem kurtyny, trochę jak białe zorze polarne. Olśniewający widok nawet dla tych, którzy, tak jak ja, nie przepadają za tą częścią miasta.
Są też, także w centrum, uliczki małe, klimatyczne, z uroczymi zaułkami. Większość z nich powstała w okresie znanym w sztuce jako biedermeier, mają więc tę charakterystyczną lekko kiczowatą przytulność, która tak dobrze wypada na amatorskich zdjęciach. Ale są i starsze, barokowe, a jeśli zajrzycie na wewnętrzny dziedziniec przy Backerstrasse 7, zobaczycie wielką rzadkość w Wiedniu, budynek renesansowy pochodzący dokładnie z 1587 roku. Dziedziniec z wewnętrznymi balkonami i poręczami z kutego żelaza wygląda trochę jak te w Toskanii, tylko zamiast zapachu kwiatow i oliwek przez uchylone okna dobiega - czasami - zapach smażonych kiełbasek.
Tu też przeważają turyści. Miejscowi chodzą tędy tylko wtedy, jeśli: a) pracują w okolicy, b) obiecali spotkać się ze znajomymi i oprowadzić ich po Wiedniu.
Zaułki Innere Stadt, zwłaszcza prowadzące w kierunku trójkątnego placu Freyung, zmieniają się z nastaniem wieczoru, szczególnie w piątek i sobotę, choć także i w niedzielę. W galeriach odbywają się wernisaże, a w kinach studyjnych wyświetlają niekomercyjne filmy. Knajpki i kawiarnie wypełniają się elegancko ubranymi ludźmi: kobietami w butach na wysokich obcasach (na co dzień wiedenki preferują praktyczne, płaskie obuwie) i mężczyznami w drogich marynarkach. Ale to nie Paryż, tu nikt nie patrzy na ciebie krzywo, jeśli masz na sobie polar i dżinsy, w których cały dzień chodziłeś po mieście. Warto wstąpić na kieliszek prosecco i przekąskę, a przy okazji pogapić się na prawdziwych mieszkańców cesarskiego miasta.
Jest też, oczywiście, Ring. Otacza ścisłe centrum Wiednia i nie można go pominąć, wszystko jedno, czy jest się na wypadzie indywidualnym, czy na zorganizowanej wycieczce. Wielokrotnie zmienia nazwę: koło parku miejskiego nazywa się Parkring, w okolicy Karntner Strasse - Karntnern Ring, koło opery, rzecz jasna - Opernring, a dalej Burgring, Universitatsring (zgadnijcie, koło czego) i Schottenring. Ring, zwłaszcza w okolicy między operą a ratuszem, ale i na pozostałych odcinkach, to też taka ulica trochę żywcem wyjęta z pocztówki, jaką wysyła się z wakacji dziadkom (bo nikt inny już tego od nas nie oczekuje). Niby szeroka, ale ruch uliczny nie przytłacza. Dużo zieleni. Wielu pieszych i ścieżki dla rowerów. Tramwaje. Dorożki. Aż dziwne, że w tle nie unoszą się tony "Nad pięknym modrym Dunajem". Albo tego walca Straussa, którym rozpoczyna się noworoczny bal w Operze Wiedeńskiej (Wiener Staatsoper), który kiedyś wszyscy oglądali pierwszego stycznia w telewizji. Ale to wszystko jest zadziwiająco przyjemne i sama często ulegam urokowi Ringu: kiedy mam ochotę wyrwać się z mojego przedmieścia i poczuć wielkomiejskość Wiednia, kiedy chcę iść z dzieciakami do muzeum lub na lody albo pospacerować w letni wieczór po upalnym dniu.
Mniej więcej równolegle do Ringu biegnie Gurtel. To od rana do wieczora rozpędzona rzeka samochodów (bo Gurtel to praktyczny sposób wydostania się z Wiednia lub ominięcia centrum i wielu z niego korzysta), trzy pasy w każdą stronę, przedzielone budynkami albo torami metra, a w jednym miejscu nowoczesną biblioteką miejską, która wystaje ponad jezdnię niczym góra Ararat w czasie potopu. Hałas taki, że nie da się zamienić dwóch słów, i smród spalin, mimo że większość samochodów ma nowoczesne silniki. A w lecie dochodzi jeszcze nieznośny skwar, bo w odróżnieniu od Ringu przy Gurtel prawie nie ma drzew.
(...)
Jest w tym mieście oczywiście mnóstwo zwykłych ulic, przy których stoją kamienice albo bloki; ulic, gdzie znajdują się sklepy spożywcze, kioski i banki. Takich, które przebiegają między blokami i prowadzą na plac zabaw, i takich, przy których mieszczą się zapyziałe bary i speluny, gdzie przyjmowane są zakłady sportowe.
Wygląd ulic zależy od dzielnicy. Bo w Wiedniu są dzielnice rodzinne, z wózkami na klatkach schodowych i przepełnionymi placami zabaw, i są dzielnice bogatych emerytów, z eleganckimi kamienicami i widocznymi wieczorem, przez nigdy niezasłaniane okna, wielkimi bibliotekami i dziedziczonymi od czterech pokoleń żyrandolami.
Są też w Wiedniu (myślałam, że to oksymoron, ale tak nie jest) ulice hipsterskie. Wyglądają właściwie identycznie jak wszystkie tego typu ulice i dzielnice w Europie. Jest tam sporo zieleni, mnóstwo knajpek (obowiązkowo z ciekawie urządzoną, ale brudną toaletą, to taki wyznacznik "hipsterskości" miejsca) i - po tym przede wszystkim można je poznać - brodaci faceci w czapkach, ale za to bez skarpetek, w ciągu dnia często pchający dziecięce wózki. Szczególnie hipsterskie są okolice Yppenplatz, słynnego placu z knajpkami i pobliskim wspaniałym targiem spożywczym. Trudno tam uwierzyć, że człowiek znajduje się w tym samym mieście, w którym żyła cesarzowa Sisi.
Wiedeńskie ulice szybko się zmieniają, niekiedy człowiek za tymi zmianami nie nadąża. Ponieważ zimy zazwyczaj są tu łagodne, sezon na przebudowy i prace drogowe nigdy się nie kończy. Czasem ku utrapieniu mieszkańców, a czasem ku ich konsternacji.
Tak było z Mariahilferstrasse. To taka "normalna" ulica handlowa, gdzie wiedeńczyk wpada, kiedy zabraknie mu skarpetek albo musi komuś kupić prezent, a nie ma ochoty jechać na obrzeża miasta, do galerii handlowej. W centrum są dwie takie ulice, ta druga to Kärntner Strasse, bardziej turystyczna, bo prowadzi do katedry św. Stefana. To z kolei jest miejsce, gdzie można całkiem przypadkowo natknąć się na znajomych, którzy przyjechali do Wiednia na kilka dni, ale nie mieli ochoty zadzwonić.
Wracając jednak do Mariahilferstrasse: w lutym 2014 roku jej mieszkańców, a także mieszkańców szerzej rozumianej okolicy zapytano, czy zgadzają się na przebudowę i zamianę części ulicy na deptak dla pieszych, a pozostałej części na coś, co po niemiecku nazywa się Begegnungszone (a w Polsce znane jest pod holenderską nazwą woonerf) i oznacza, że piesi mają tam pierwszeństwo przed pojazdami, zarówno na jezdni, jak i na chodniku.
Za takim rozwiązaniem była ponad połowa zapytanych, ale niewiele ponad połowa. Reszta jęczała i narzekała, że nie da się dojechać samochodem do sklepu (pomijam milczeniem fakt, że tam n i g d y nie dało się znaleźć miejsca do zaparkowania). I że będzie trzeba objeżdżać pół kwartału, żeby przemieścić się z punktu A do punktu B (to też nieprawda, ale narzekacze nie muszą być precyzyjni). Powstała nawet specjalna grupa na Facebooku, która zorganizowała kilka demonstracji w obronie starego porządku.
Ale władze Wiednia uznały, że większość to większość, i przystąpiły do wiercenia i przekładania chodników.
*Fragmenty książki "Wiedeń. Miasto najlepsze do życia" Marty Guzowskiej