
Kiedy ruszyliście w pierwszą podróż z dzieckiem?*
Pola Madej-Lubera: Pierwsza taka prawdziwa podróż dla przyjemności, a nie wyjazd do babci, odbyła się wtedy, kiedy moje pierwsze dziecko - Józia - miało półtora roku. Z młodszym Heniem byliśmy już odważniejsi. Pojechaliśmy na wakacje w góry, kiedy miał sześć miesięcy. Z najmłodszym Kaziem po raz pierwszy wybraliśmy się na wieś zaledwie tydzień po porodzie. Z każdym kolejnym dzieckiem byłam więc śmielsza i szybciej decydowałam się na eskapady. Spokój i odwaga związane z podróżowaniem z dziećmi przychodzą wraz z doświadczeniem - jak już coś znasz, to się mniej boisz. Gdybym teraz mogła cofnąć czas, to prawdopodobnie wybrałabym się w podróż z Józią nieco wcześniej.
(...)
Macie za sobą pierwsze podróże. Józia jest w szkole, Henio w przedszkolu, a Kazio z tobą. Jak teraz podróżujecie?
Aktualnie jestem największą fanką podróżowania z dziećmi. Uważam, że to rozwija wszystkich i że jest to wręcz sposób na życie. Gdyby nie podróże, tobym z pewnością zwariowała jako stay-at-home-mom, utknęła w jakimś marazmie. Miałabym poczucie, że gdzieś uwięzłam i nic nie przeżywam. A tak wiem, że komuś mogę po raz pierwszy pewne miejsca, zjawiska czy rzeczy pokazać, dzielić dziecięcą radość z odkrywania świata. Czuję wdzięczność, gdy dzieci mi mówią: "Wow, jak tu fajnie. Dzięki, że nas tu zabrałaś". Z drugiej strony po prostu nie mam możliwości podróżować bez dzieci. Nie mam ich z kim zostawić.
Od kiedy się urodziły, nigdy nie wyjechałam nigdzie sama z mężem, więc mieliśmy do wyboru albo nauczyć się czerpać radość z wyjazdów w piątkę, albo nie jeździć wcale. Na szczęście to nie był trudny wybór.
Jakie masz patenty, ktore sprawdzają się w podróży?
Wielu rzeczy musiałam się nauczyć, ale wypracowałam kilka patentów. Kiedy Henio był w wieku żłobkowym, moim sposobem na przetrwanie trasy samochodem stało się pakowanie do bagażnika rowerków. Pojechaliśmy na roadtrip po Europie i to rozwiązanie sprawdziło się świetnie. Patent jest taki, że nigdy nie wyruszasz z samego rana, gdy dzieci są wypoczęte. Wsiadasz do auta po południu, na czas drzemki. Gdy się budzą, mija trochę czasu na oglądaniu widoków za oknem i jedzeniu. Jedziesz dalej, dopóki wytrzymują. A gdy zaczyna być gorąco, robisz przystanek. W naszej podróży często lądowaliśmy na jakiejś włoskiej wsi albo na stacji benzynowej w Niemczech... i wtedy wyjmowaliśmy rowerek. Dzieci jeździły dookoła. Po półgodzinie są już zmęczone, więc z chęcią wracają do auta, żeby sobie odpocząć. I jedziemy dalej. Rowerki uratowały wiele podróży, a ja nie miałam poczucia, że robię dzieciom krzywdę, bo na wiele godzin zamykam je w aucie. Przy okazji obejrzeliśmy całkiem "niechcący" piękne miejsca, na przykład rozlewiska rzeki Sile w Wenecji albo zameczki w Alpach Julijskich. Rowerki były też doskonałym sposobem na zwiedzanie starówek zamkniętych dla ruchu samochodowego. Dorośli spacerkiem, a dzieci rowerami. Tak zwiedziliśmy między innymi Pizę i Drezno.
Drugi mój patent to telewizor w samochodzie. My nie mamy telewizora w domu, więc moje dzieci rzadko oglądają bajki czy filmy. Przed podróżą idę do biblioteki, wypożyczam stary film Disneya na DVD z polskim dubbingiem. Jeśli to nie jest przypadkowa bajka z Netflixa, tylko coś wartościowego, to mam poczucie, że to jest dla nich quality time.
Na czym oglądacie te bajki w samochodzie?
Na samochodowym odtwarzaczu DVD. Od niedawna mamy samochód z telewizorem i to zmieniło moje życie. Można też wziąć ze sobą przenośny odtwarzacz DVD lub tablet. Nie uważam, żeby to było coś złego. Jeśli puszczam dzieciom bajki, to właśnie w takich sytuacjach, kiedy nic innego nie mogę już im zaproponować i trzeba znaleźć kompromis. Wolę, żeby oglądały telewizję w aucie niż w domu, kiedy mogą robić sto innych rzeczy. Józia, która jest najstarsza, potrafi przeczytać pięć książek w samochodzie. Z nią jest najłatwiej, bo takie szkolne dziecko samo się sobą zajmuje. Henio jest przedszkolakiem i to z myślą o nim włączam bajki w drodze. Oprócz tego lubi magnetyczne gry.
Jestem minimalistką, ale przed dłuższymi wyjazdami i podróżami samolotem zazwyczaj kupuję gazetki, kolorowanki, naklejki i kilka gadżetów lub minizestawów Lego, by dzieci miały się czym zająć. Często też kupujemy niedrogie używane zabawki na OLX lub pożyczamy od znajomych, bo każdy, kto ma dzieci, wie, że nawet najlepsza zabawka szybko się maluchom nudzi. Po powrocie oddajemy je bez poczucia, że przybyło nam niepotrzebnych gratów. Kolejny sposób na zajęcie dzieci w podróży to audiobooki. Kilkuminutowe historyjki zaczęliśmy włączać od trzeciego roku życia.
Co jecie w podróży?
Mój kolejny patent to lodówka turystyczna pełna dobrego domowego jedzenia. Tydzień przed wyjazdem gotuję, robię pierogi z serem, placuszki, chlebek bananowy, zupy w termosach. Przygotowuję różne finger foody i mam zapas jedzenia na podróż. Na małe dzieci przekąski działają jak atrakcja. Na hasło: "Mama, nudzi mi się" mówię: "Hej, mam tutaj twoje ulubione placuszki" i to zawsze pomaga. Podróż to także jedyny czas, gdy wyjątkowo zgadzamy się na małe słodycze, na przykład żelki. To wiele razy ratowało nam życie, na przykład gdy Henio wybił Józi ząb podczas odprawy bezpieczeństwa na lotnisku w Brukseli.
Sporo tych rozwiązań, jak jest się mamą trojki dzieci. Coś jeszcze przychodzi ci do głowy?
Tak! Stawiam na rozmawianie z dziećmi w trakcie podróży, a właściwie na przygotowanie ich do tego, co nas czeka. Przed wyjazdem zwykle gromadzimy informacje o krajach, do których jedziemy. Starszaki dostają rozmówki lub fiszki do nauki zwrotów w obcym języku, czytamy książki i atlasy. Jadąc na wakacje bez dzieci, można sobie włączyć muzykę, poczytać książkę lub jechać w ciszy, a z gromadką maluchów jest inaczej. Musisz nastawić się na animowanie ich w aucie, pociągu czy samolocie. Sporo czasu zajęło mi pogodzenie się z tym, że wakacje nie zaczynają się od momentu wyjścia z domu, tylko trzeba zabawiać dzieci w drodze. Odkąd to zaakceptowałam, nie jest to dla mnie już taki problem. Ten czas poświęcam na rozmowę z nimi, na gry, zagadki, zgadywanki. Największym wyzwaniem jest bobas, bo często trzeba animować go najbardziej.
Wolicie jeździć na dłuższe wakacje rzadziej czy na krótsze częściej?
Z tym bywa różnie. Nie potrafię odpowiedzieć, co wolimy bardziej. Ja mam wolny zawód i sporą swobodę, ale mój mąż już nie. Przez ostatnie lata namawiałam go, żebyśmy zimą jeździli w cieplejsze miejsca, i to było świetne rozwiązanie. Teraz Józia jest w szkole muzycznej, więc jest stres, czy nadrobi zaległości, gdy wróci z wyjazdu. Dlatego warto podróżować z dziećmi, kiedy są małe, bo kiedy są większe, to mają więcej obowiązków - szkołę czy dodatkowe zajęcia. Podróżowanie w czasie szkolnych ferii jest, jak wiadomo, najdroższe i oznacza tłumy turystów.
Co było twoim największym wyzwaniem?
Wyzwania są zawsze, ale chyba najtrudniejsze jest samotne podróżowanie z trójką dzieci. Kiedy Kazik miał dwa miesiące, pojechałam nad morze po raz pierwszy sama z dziećmi 650 kilometrów. Na szczęście większość drogi przespały.
Nie mogę jednak powiedzieć, że jest to łatwe i każdy mógłby tak zrobić. Akurat mój mąż nie miał wtedy tyle urlopu, więc mogliśmy albo siedzieć w Warszawie, albo wyjechać nad morze bez taty. Podjęłam ten trud, bo pomyślałam, że korzyści wynikające z takiego wyjazdu przewyższają wysiłek związany z dojazdem. Zabraliśmy przyczepkę rowerową. Kolejne dni spędziliśmy, jeżdżąc rowerem po lesie i plażując. Wyzwanie stanowiła też wycieczka pociągiem do Gdańska.
Bałam się, że zgubimy bagaż lub któreś dziecko zostanie na peronie. No i oczywiście przenoszenie dzieci do hotelu, gdy przyjeżdża się po zmroku, zawsze stanowi nie lada trudność. Z tym także radziłam sobie wiele razy. Na szczęście samotna kobieta z trójką dzieci automatycznie wzbudza chęć pomagania. Kłopoty zaś zdarzały się nawet gdy podróżowaliśmy razem z moim mężem, na przykład gdy staliśmy w korkach, a dzieci potrzebowały skorzystać z toalety lub akurat dopadła je choroba lokomocyjna. Trudno było, gdy nie wpuszczono nas ze Słowenii do Chorwacji, bo zapomnieliśmy paszportów. Dzieci były zrozpaczone i cała trójka płakała. Na szczęście udało się wjechać dwa dni później. Nie chcę udawać, że zawsze wszystko jest idealnie. Bywają wpadki, ale przecież to się zdarza także w domu, nie tylko na wyjazdach.
Odpoczywasz podczas podróży z dziećmi?
Chcemy zaznać trochę relaksu, ale nikt nie robi sobie nadziei, że to będzie taki odpoczynek jak w czasach przed dziećmi. Nie pamiętam, kiedy ostatnio leżałam przy basenie lub na plaży, bo po prostu nie mam takiej możliwości. Nie jeżdżę ani z nianią, ani z babcią. Rzadko też siedzimy w miejscu. Jeśli decydujemy się na plażowanie, to po kilku godzinach już przebieram nogami. Jestem typem eksploratora, szkoda mi życia na gapienie się na to samo. Uwielbiam aktywnie spędzać czas, więc najczęściej zaganiam całe towarzystwo do zwiedzania, pieszych wycieczek, trekkingu czy rejsów łódką. Nauczyłam się czerpać radość z takich podróży - bez czasu dla siebie. Doświadczenia, które dzieci zdobywają, dają mi ogromną satysfakcję. Ich wiedza z zakresu geografii, przyrody i historii jest wielka, a przecież przyswojona przez zabawę mimochodem. Jestem pewna, że moje dzieci wynoszą wiele dobrego z każdego wyjazdu. Henio zawsze wysyła kartki do przedszkola. W domu tworzymy sobie pamiątkowe albumy i scrapbooki. Stale wracamy do wspomnień z podróży.
Jak wyjeżdżacie, to gotujecie na miejscu czy stołujecie się na mieście?
Lubię mieć możliwość ugotowania czegoś dla dzieci. Przy dużej rodzinie ma to znaczenie ze względów ekonomicznych i logistycznych. Głodne dziecko nie rozumie, że "dopiero szukamy lokalu" - chce jeść od razu. W knajpie też nie wszystko musi maluchom smakować. Często zamawiają kilka dań, które okazują się niezgodne z ich wyobrażeniem. Niezaspokojony głód, ogromny rachunek... i rośnie ogólna frustracja. Najczęściej więc praktykujemy domowe pożywne śniadania, prowiant do plecaka i street food podczas zwiedzania. Za granicą jest to łatwe. Kupujemy na przykład owoce morza stir fry lub warzywa na lokalnym targu. Lubimy pikniki na plaży i pizzę na kawałki. W ten sposób radzimy sobie najczęściej, ale mamy zasadę, żeby chociaż raz odwiedzić lokalną restaurację z prawdziwego zdarzenia. Najmłodszym zamawiamy wtedy coś z kids menu, a sami delektujemy się przysmakami miejscowych. O dziwo, dzieci dają się czasem namówić na nowe potrawy. W Hiszpanii zjadły mątwę i żabnicę, we Włoszech kalmary i mule.
*Fragmenty książki "Odetchnij od miasta. Podróże z dzieckiem" Toli Piotrowskiej