
Tamborek z naciągniętym nań materiałem, igła, mulina. I cierpliwość. Tyle wystarczy, by narodziło się hobby. Ale też pomysł na życie, remedium na niepokój, wreszcie - wielki biznes.
Zdjęć z hasztagiem #embroidery (z ang. "haft, haftowanie, wyszywanie") można dziś znaleźć na Instagramie prawie 13 milionów. Postów z hasztagiem #netflix jest tylko o trzy miliony więcej. Więc jeśli myślisz, że pewnie w tym momencie wszyscy na świecie oglądają jakiś serial, to odpowiedź brzmi: nie, duża grupa ludzi, od Kanady po Australię, właśnie wyszywa. Haftowanie to nowy Netflix.
Od człowieka z Cro Magnon po tatę Jane Fondy
Ludzie haftowali już w paleolicie. Wczesne hafty znali kromaniończycy, homo sapiens żyjący 43-10 000 lat p.n.e., uznawani za anatomicznie identycznych ze współczesnymi ludźmi. Tzw. człowiek z Cro Magnon wykonywał przedmioty ozdobne (w tym słynną paleolityczną figurkę Wenus), grzebał swoich zmarłych i miał trwałe domostwo. I to po nim zachowały się skóry zszyte w sposób, który można uznać za początki haftu.
Jako rzemiosło haft narodził się prawdopodobnie w Chinach i na Bliskim Wschodzie około 3500 roku przed Chrystusem. Haftem parali się też wikingowie. A w świecie muzułmańskim, od Kairu, przez Stambuł, po Damaszek, haftowano dosłownie na wszystkim - od chusteczek do nosa i szlafroków, przez końskie uzdy, po flagi. Damaszek został zniszczony. Za to haft ma się coraz lepiej.
W Europie haft ręczny stał się popularny około roku tysięcznego i rozkwitł za sprawą Kościoła, który zamawiał bogato zdobione ubrania, obrusy i draperie. W XVIII wieku haftowanie przemieniło się w rozrywkę, ale póki co tylko dla klasy wyższej. W mniej zamożnych domach używało się go głównie do znakowania odzieży i domowych tekstyliów inicjałami - dzięki temu np. praczki wiedziały, co do kogo należy.
Haftowanie rozumiane jako zdobienie było szalenie popularne we Francji. Angielskie słowo embroidery wzięło się zresztą z francuskiego broderie, co znaczy "upiększanie". Jeśli ktoś czytał Jane Austen lub widział "Dumę i uprzedzenie", to wie doskonale, że młode angielskie panny z czasów pisarki też nic innego nie robiły, jak tylko wyszywały na tamborkach - tak się wtedy przechodziło z dziewczęcości w kobiecość. Ale też zyskiwało status, rangę i męża, rzecz jasna, bo pięknie wyhaftowana suknia była dowodem zwinnych dłoni, talentu i cierpliwości dziewczyny.
Wielkie zmiany przyniosła rewolucja przemysłowa: w połowie XIX wieku pojawiły się pierwsza mechaniczna hafciarka i tańsze materiały. Rok 1900 to już pierwsze katalogi wysyłkowe z wzorami do haftowania. Tamborki i haft krzyżykowy trafiły pod strzechy i szybko rozkochały w sobie panie. Ale nie tylko. Zapalonymi hafciarzami byli chociażby szwedzki król Gustaw V, który rządził w latach 1907-1950, i aktor Henry Fonda.
Od babć do mieszkań millenialsów
Ale haft w końcu się zestarzał. Stał się domeną babć. W zbiorowej świadomości tylko starsze panie, głównie na wsiach, trwały na straży wielowiekowej rękodzielniczej tradycji: wyszywały makatki i wieszały je nad piecem albo haftowały róże na poduszkach.
Co prawda pod koniec XX i w XXI wieku etykietkę "cool" przywrócili haftowi wielcy dyktatorzy mody. Pojawił się w kolekcjach domów mody Gucci, Kenzo, Alexandra McQueena. Motyw oczywiście podchwyciły sieciówki i ręka w górę, która z nas nie miała w szafie wyszywanych w kwiaty jeansów, T-shirtu lub trampek. Ale haft w modzie to zupełnie osobna historia niż haft artystyczny i pojawienie się potężnych hafciarskich influencerek.
Bo dopiero wyszywane przez nie na tamborkach autorskie obrazki, które millenialsi zobaczyli na zdjęciach publikowanych w mediach społecznościowych, stały się dla haftu zupełnie nowym otwarciem. Coraz więcej osób chciało mieć na ścianach swoich mieszkań hafty.
- Na Zachodzie boom na haft zaczął się w 2013-2014 roku, w Polsce przeżywamy go chyba teraz - mówi Kaja, która w świecie haftu artystycznego od 2017 roku funkcjonuje jako Na(Nie)Wymiar Embroidery . Opowiada, jak u niej wszystko się zaczęło: - Kilka lat temu trafiłam na prace współczesnych amerykańskich hafciarek. Były absolutnie wyjątkowe i zupełnie odbiegały od mojego dotychczasowego wyobrażenia haftu - czyli na obrusie i pościeli. Wtedy zrozumiałam, że igłą i nitką można też malować obrazy.
Prace Kai to utrzymane w butelkowej zieleni i granacie surowe krajobrazy, wykonywane autorską techniką, bez wzorów i linijek (czyli "nie na wymiar", jak wyjaśnia). Fani, których na Instagramie Kaja ma około 10 tysięcy, porównują je do obrazów van Gogha.
Dziesięć tysięcy śledzących to teoretycznie niewielu. Zwłaszcza jeśli porównać tę liczbę z osiągami zagranicznych influencerek haftu - chociażby Amerykanki Sarah K. Benning (ma ponad pół miliona obserwujących; dla porównania: Edytę Górniak śledzi 410 tysięcy osób), Sheeny Liam Zacharevic, znanej jako times.new.romance (jej znakiem rozpoznawczym są jakby naszkicowane nitką dziewczęta z trójwymiarowymi warkoczami - 319 tysięcy obserwujących), czy Kathrin Marczenko (235 tysięcy obserwujących).
Lis 22, 2019 o 8:22 PST
Lis 26, 2019 o 11:37 PST
Lut 20, 2020 o 6:31 PST
Ale to właśnie Kaja jako jedyna osoba z Polski została zaproszona do Włoch na międzynarodową wystawę haftu w Vicenzie, która w październiku 2019 roku towarzyszyła największym w Europie targom artystycznym Abilmente. - Wystawa miała na celu pokazać współczesną stronę haftu - mówi Kaja. - Byłam ogromnie zaskoczona, że mnie wybrano, bo utalentowanych hafciarek są dziś tysiące. Coraz więcej osób próbuje tego połączenia sztuki i rzemiosła i stara się znaleźć w nim coś dla siebie.
A znaleźć można sporo. - Dziewczyny w USA robią na hafcie gigantyczne biznesy. Prowadzą kursy online i sprzedają własne tamborki, a cena jednego haftu dochodzi do kilku tysięcy dolarów. I ludzie to kupują - mówi Kaja.
Z Wrocławia na Alaskę
Kaja nie przesadza. Sarah K. Benning, twórczyni hafciarskiego imperium, gdy zainteresowała się wyszywaniem, był rok 2013, studiowała sztukę w Baltimore i pracowała jako niania. I szukała sposobu na wyrażenie siebie. Haft okazał się strzałem w dziesiątkę. Haftowała wieczorami i w weekendy, po czym wystawiała swoje projekty na Etsy.com, a potem na Instagramie. Po półtora roku Sarah była gotowa do przejścia na samozatrudnienie. Dziś prowadzi ogromne studio haftu, sprzedaje kursy online i wyszywane przez siebie obrazki. Nie jest wierna tradycji, wymyśliła własne techniki.
Lut 28, 2020 o 7:06 PST
Treść jej projektów też jest na wskroś nowoczesna. Haftuje codzienność swoich młodych klientów: rośliny doniczkowe w kwietnikach (zieleń we wnętrzach to wielki globalny trend wśród młodych) i ludzi czytających książki na kanapach. Malutki obrazek, nieco większy od pięści, kosztuje na jej stronie 65 dolarów. Scenka rodzajowa z dziewczynami w jeansach w otoczeniu liści (25 x 25 centymetrów) - 3200 dolarów. Na stronie prac jest niewiele, a i tak sporo opatrzonych już adnotacją: sprzedane. Popyt przewyższa podaż. Zwłaszcza że szalenie modne są całe galerie ścienne z tamborków, składające się nieraz z kilkunastu sztuk. Klienci rzadko więc poprzestają na zakupie jednego egzemplarza.
Z haftu - tyle że w Polsce - żyje też Michalina Mruczek . - Cztery lata temu zobaczyłam w sieci zdjęcie wyhaftowanej paprotki. A że uwielbiam te rośliny i szukałam wtedy czegoś, co pozwoli mi się wyciszyć i zrelaksować na studiach, kupiłam najtańszy tamborek do haftowania i uczyłam się sama w domu - wspomina. - Wrzucałam swoje prace na strony rękodzielników, ale to na Instagramie zgłaszało się do mnie najwięcej osób z pytaniem o zamówienia indywidualne. Któregoś razu opublikowałam zdjęcie wianka z datą ślubu i miejscem na obrączki i wtedy zamówienia się posypały. Najwięcej sprzedaży mam w sezonie ślubnym i na święta Bożego Narodzenia. Średnio 3-10 tamborków na miesiąc.
Michalina, świeżo upieczona anglistka, dzięki licznie spływającym zamówieniom na tamborki i temu, że od roku prowadzi kursy haftowania w różnych miastach w Polsce, nie ma już potrzeby dorabiania w szkole językowej. Nie wyklucza, że jeszcze do niej wróci, bo angielski to jej druga pasja, ale haft pozwala jej się utrzymać. - Zdolnych hafciarek jest teraz bardzo dużo, branża się rozwija, ale myślę, że szał, jaki obserwuję na Zachodzie, jest dopiero przed nami. Jeśli chodzi o konkurencję, to nie odczuwam jej zbytnio, bo każda z nas ma inny styl, a przez to własnych klientów. Sama mam tyle pomysłów, że boję się, że nie zdążę ich wszystkich zrealizować - przekonuje.
Na brak klientów nie narzeka też Kaja. Również prowadzi warsztaty, wyszkoliła już 100 osób, w tym jednego mężczyznę. Do tego dochodzi - podobna jak u Michaliny - skala sprzedaży tamborków. - Ogromną popularnością cieszą się hafty w branży ślubnej, np. jako podziękowania dla rodziców, i prezentowe - na komunie czy chrzciny. Ale ja robię tamborki głównie do wnętrz - podkreśla. Przełomowy był dla niej rok 2018, w zasadzie postawiła wtedy wszystko na jedną kartę, skupiła się całkowicie na hafcie, otworzyła na klientów zagranicznych.
- Moje tamborki poleciały już ozdabiać domy w Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i na Alasce, co wciąż mnie zadziwia i zachwyca - cieszy się Kaja. - Ale na co dzień zajmuję się też projektowaniem graficznym, pomagam firmom w zakresie tworzenia identyfikacji wizualnej, sprzedaję własne grafiki w formie plakatów, a ostatnio wymyśliłam z bardzo fajnymi ludźmi twórcze warsztaty dla kobiet z wyszywaniem, jogą i zajęciami rozwojowymi. Właśnie nad nimi pracujemy. Mogłabym haftować cały czas, ale bolą od tego plecy, no i w haftowaniu też trzeba znaleźć balans. Teraz zajmuje mi ono około czterech godzin każdego dnia, a mojego work-life balance pilnują też partner i pies.
Zająć więźnia, uleczyć żołnierza
Media społecznościowe, moda na urządzanie wnętrz i przebojowość kobiet z wyobraźnią - te trzy rzeczy na pewno sprawiły, że właśnie trwa silny trend na haft. Ale jest coś jeszcze. Tempo życia i mindfulness, czyli uważność na siebie i potrzeba zwolnienia, którą to tempo wymusiło. - Gdybym miała powiedzieć, co daje mi haft, to przede wszystkim jest to spokój psychiczny. Haftowanie jest dla mnie formą medytacji, nawet jeśli traci nieco uroku, gdy staje się źródłem zarobku - mówi Kaja. Wtóruje jej Michalina. I światowe media.
Brytyjski dziennik "The Guardian" w styczniu 2019 roku poświęcił uzdrawiającej roli haftu duży artykuł autorstwa pisarki Clare Hunter. Teza brzmiała: koncentracja na robótkach ręcznych pozwala ludziom nie tylko się wyrazić, ale też uleczyć psychikę. Autorka artykułu, urodzona w przemysłowym, szaroburym Glasgow w czasach po drugiej wojnie światowej, opisywała, jakim objawieniem była dla niej tęcza kolorowej muliny w pasmanterii, do której mama zabrała ją jako sześciolatkę, by wybrała zestaw do swojego pierwszego haftu. "Matka poprowadziła mnie przez najprostsze ściegi i nauczyła innej formy pisania", wspominała.
Hunter całe swoje życie związała z robótkami ręcznymi, analizując ich społeczne, emocjonalne i polityczne znaczenie. W tekście w "The Guardian" podaje przykłady kobiet, którym skupienie na wyszywaniu pozwoliło przetrwać, zachować godność i stworzyć sobie strefę prywatności w nieludzkich warunkach (np. obozach jenieckich albo izolatce).
Wspomina też organizację Fine Cell Work, która angażuje w haftowanie brytyjskich więźniów (mężczyzn), dając im łagodną i spokojną odskocznię od twardej rzeczywistości, a przy okazji - możliwość zarobku. Przypomina, że po pierwszej wojnie światowej haftem lekarze leczyli pokiereszowanych psychicznie i fizycznie żołnierzy wracających z frontu. Dzięki wyszywaniu odizolowani w domach lub prowizorycznych szpitalach mężczyźni, którzy zostali kalekami, mogli zarobić na swoje utrzymanie i odbudować poczucie własnej wartości.
W sieci, nie tylko na zagranicznych stronach, artykuły zestawiające haft ze skutecznym leczeniem depresji, demencji i innych zaburzeń psychicznych idą w setki. Psychologowie wymieniają główne korzyści robótek ręcznych: uspokojenie umysłu, redukcja stresu, poczucie spełnienia, skupienie się na jednej rzeczy zamiast wielozadaniowości, a dzięki social mediom też możliwość kontaktu, otrzymywania uznania i wsparcia nawet w sytuacji, gdy nie można wyjść z domu.
Koordynacja głowy i ręki w powtarzających się rytmicznych ruchach powoduje produkcję hormonów szczęścia i obniża poziom kortyzolu , czyli hormonu stresu. Umysłu nie rozpraszają negatywne myśli, które mogą powodować stany przygnębienia i lęku. Trzeba też ćwiczyć cierpliwość. A im więcej cierpliwości, tym więcej... cierpliwości. W przypadku depresji ogromne znaczenie ma robienie postępów: bo jeśli w ciągu dnia człowiek posuwa się w hafcie choćby o kawałek, to wciąż jest to postęp i ucieczka od zawstydzającego poczucia stagnacji. A do tego na każdym etapie powstaje coś, co ma namacalną, realną wartość w świecie, w którym wielu z nas nie widzi owoców swojej pracy. Wtedy poczucie, że naprawdę coś się stworzyło, że odkryło się swój talent, staje się cudem i motywacją do bardziej świadomego życia. A czasem życia w ogóle.
Ela, którą śledzę na Instagramie za sprawą jej zdjęć, przyznaje, że nigdy by się nie podejrzewała o to, że właśnie haft ją wciągnie. - Mam dwie lewe ręce, mało cierpliwości, nie wymyśliłam jeszcze sama żadnego wzoru, tylko ściągam darmowe, ale wcześniej przetestowałam z tysiąc hobby i haft chyba zostanie na dłużej - mówi. - Nie wiem, czy w Australii, gdzie teraz mieszkam, są jakieś hafciarskie influencerki, ale przyznaję, że ktoś mi regularnie wykupuje sprzed nosa wszystkie rzeczy do tamborka, których potrzebuję. Więc chyba coś jest na rzeczy.
Post udostępniony przez
(@niesmigielska) Mar 12, 2020 o 11:27 PDT
Królowa haftuje, car płaci
Niewiele współczesnych hafciarek, które na własnej wyobraźni, pomyśle i odwadze zbudowały prężnie działające firmy, ma formalne wykształcenie w dziedzinie haftu. Większość poszła na żywioł, kierowały się intuicją, a dopiero po drodze uczyły technik i odnajdywały swój styl. Ale nie można zapominać, że przez całe wieki kobieta, która nie umiała posługiwać się igłą i nitką, to był skandal. Szycie, cerowanie, dzierganie, pikowanie, haft - były stałymi kobiecymi obowiązkami, przez co rzadko bywały doceniane. Sztuka haftu rodziła się więc w cieniu mężczyzn, w ciszy, w skupieniu, przy kominku. Gdy oni grali w golfa, one wspólnie haftowały, i dotyczyło to także królowej Elżbiety I.
Musiało minąć sporo czasu, nim haft zyskał należne uznanie i stał się narzędziem emancypacji kobiet. W 1798 roku na wystawie w Hanover Square Rooms 100 swoich haftów, będących wielkoformatowymi imitacjami dzieł wielkich mistrzów, wystawiła Mary Linwood.
To był pierwszy udokumentowany raz, gdy haftowane dzieło kobiety służyło celom nieużytkowym i było de facto sztuką. Wystawa jeździła po świecie, ciesząc się ogromną popularnością - Katarzyna Wielka chciała odkupić całą kolekcję za 40 tysięcy funtów, car oferował po trzy tysiące funtów za sztukę. Linwood odmówiła obojgu, wolała, żeby jej dzieła zostały w Anglii. Tworzyła przez całe życie, nad jednym obrazem potrafiła pracować nawet 10 lat. Ostatnie dzieło wyhaftowała jako 78-latka, umarła 12 lat później na grypę. Nigdy nie wyszła za mąż.
Przez długie lata po Linwood rękodzieło, którym parały się głównie kobiety, uznawano za coś gorszego od sztuki, wymagającego mniejszego zaangażowania intelektualnego. Dziś nową tożsamość nadają haftowi tak znane współczesne artystki jak Tracey Emin czy całkowicie skupione na hafcie Rayna Fahey z Radical Cross Stitch i Julie Jackson z Subversive Cross-Stitch.
Orędowniczkami tej zmiany są też tabuny utalentowanych współczesnych hafciarek, które przekonują kolejne tysiące młodych dziewcząt (i chłopców też), że wyszywanie paprotek na lnie albo tiulu w XXI wieku to wcale nie jest powód do wstydu. Wręcz przeciwnie.
Paulina Dudek. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" . Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do nagrody Grand Press. Lubi chodzić, jeździć pociągami i urządzać mieszkania.