Odpocznij
Leszek Cichy, himalaista, pierwszy zimowy zdobywca Everestu (fot. archiwum Leszka Cichego)
Leszek Cichy, himalaista, pierwszy zimowy zdobywca Everestu (fot. archiwum Leszka Cichego)

Leszek. Mount Vision. 11-17 stycznia 1998

Wydawało mi się, że o Antarktydzie wiem sporo, ale i tak uderza mnie jej pustka. Wnętrze kontynentu wydaje się pozbawione nawet najprymitywniejszych form życia. Tylko lód i skały. Nie ma mchów ani choćby plech porostów. Kamień jest zupełnie nagi. Nie ma też ptaków. Można je spotkać tylko na wybrzeżu, gdzie nurkują w poszukiwaniu pożywienia.

Antarktyda to nie tylko najzimniejszy, ale też najbardziej suchy kontynent Ziemi. Są miejsca, gdzie średni roczny opad wynosi zaledwie parę milimetrów. Z dala od morza przy słonecznej i bezwietrznej pogodzie powietrze jest suche i krystalicznie czyste.

Widok Marka na tle tej lodowej pustyni sprawia mi szczególną radość. Zgodnie z pierwotnym planem nasze spotkanie miało nastąpić kilka dni wcześniej, jednak w tym momencie nie ma to już znaczenia, ważne, że się udało, że wszyscy dotarliśmy pod Mount Vinson. A jeszcze ważniejsze jest to, żebyśmy zdobyli szczyt przed terminem powrotu. Wierzę, że to się uda. Zanim wylecieliśmy z Polski, gdy nas pytano, jak będzie wyglądała ekspedycja, odpowiadaliśmy, że na płaskim Marek będzie ciągnął nas, a gdy będzie stromo, my będziemy nieść jego. Gdy słońce schodzi niżej, w białej przestrzeni pojawiają się długie cienie. Po tym można poznać, że trwa noc. Nadciąga zadymka i wiatr zasypuje namioty warstwą śniegu. Cały dzień spędzamy w bazie na wysokości 2200 metrów. Wykorzystuję ten czas, by się trochę rozejrzeć po okolicy, wchodzę na przełęcz. Nadal dość mocno wieje, ale w sumie pogoda jest niezła. Proponuję Markowi, by poszedł ze mną poszukać bardziej osłoniętego miejsca na obóz drugi.

Z archiwum Leszka Cichego. W obozie drugim. W tle masyw Gaszerbrumów

W wolnej chwili ja i Janusz Majer przeprowadzamy ekspresowy kurs wspinaczki. Mówimy Markowi o podstawowych zasadach, czyli o schodzeniu przodem do ekspozycji, z gotowym do użycia czekanem przed sobą, żeby w razie wypadku móc szybko wbić go w podłoże i zahamować. Polarnicy nie używają raków, więc przypominam Markowi, jak ważne jest, by wszystkie zęby miały kontakt z podłożem. Wtedy stoi się stabilniej. Późnym wieczorem, kiedy właściwie wszyscy już śpimy, Marek budzi nas, by radośnie oznajmić, że potrafi już chodzić w rakach. Ance wydaje się wręcz opętany myślą o zdobyciu Vinsona. Jego determinacja i zapał wnoszą do naszego zespołu dobrą energię.

Mamy trzy dwuosobowe namioty. Ja i Marek mieszkamy razem i okazuje się, że jesteśmy dla siebie idealnym towarzystwem. Dogadujemy się lepiej, niż gdybyśmy zawczasu poczynili wszystkie ustalenia. Obowiązki związane z pozyskiwaniem wody, przygotowaniem posiłków, zmywaniem wykonujemy wspólnie. Wbrew pozorom nie są to sprawy łatwe. Na uzyskanie z lodu jednej menażki wody potrzeba około czterech godzin. Lubię gotować, więc większość posiłków biorę na siebie. Jakoś trzeba urozmaicić czas spędzony na leżeniu w namiocie.

Marek potrafi zniknąć na dwie - trzy godziny. Fizycznie jest obecny, widzę, że siedzi w kącie namiotu, jednak cała jego uwaga skupia się na trzymanej w rękach książce. Ja, wiedząc, że przyjdzie nam czekać, zabrałem małe podróżne szachy. Czekanie wpisuje się w rzeczywistość wypraw, wtedy lepiej mieć coś do roboty. Rozmawiamy głównie o sprawach bieżących, o pogodzie, o tym, co zjemy, w co się ubrać, kiedy ruszymy. Kalkulujemy, ile czasu może nam zająć wspinaczka.

Marek niechętnie mówi o swoich prywatnych doświadczeniach. Więcej dowiedziałem się o nim z jego książek niż z rozmowy. Czasem wspomni coś o wcześniejszych wyprawach, a czasem rzuci jakieś filozoficzne pytanie. Drugiego dnia najpierw musimy pokonać kawałek płaskiego terenu. Chcemy wystartować od razu, lecz widzę, że Marek nam się przygląda. Jako himalaiści jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że cały ciężar dźwigamy na plecach, natomiast Marek raczej nie nosi bagażu, tylko go ciągnie. Ma w tym wprawę. Każe nam przepinać karabinki, pokazuje, jak stosować uprząż i jak prowadzić sanie, żeby równomiernie rozłożyć ciężar. Gdy idziemy wprost do góry, sprawa jest oczywista, schodząc, trzeba uważać, bo pulki przyspieszają i uderzają w nogi. Największe trudności zaczynają się, kiedy idzie się w dół po skosie, a sanki uciekają i trzeba ciągnąć je bokiem. Siłę ciągnięcia można regulować, skracając i wydłużając linki. Gdy robi się bardziej stromo, trzeba po prostu stawać, odwracać pulki i pchać je przed sobą.

fot. archiwum Leszka Cichego

Po lodowcu idziemy trójkami. Bez większych problemów podchodzimy pod ścianę Vinsona. W rzeczywistości wygląda inaczej niż na jedynym, a do tego nie najlepszym zdjęciu, jakie udało mi się znaleźć w jakiejś książce. Schematyczny rysunek, który na jego podstawie zrobiłem, odbiega od tego, co mam przed oczami. Góra nie sprawia wrażenia specjalnie trudnej technicznie, jednak wdrapanie się na nią wymaga przemyślenia. Marek ma obawy, czy wspinaczka nie będzie dla niego za ciężka, czy za bardzo od nas nie odstaje.Co chwila zadaje te same pytania: Jak to będzie? Czy nie za stromo? Widzę, że kondycję ma dobrą, więc nie przewiduję komplikacji.

Noc spędzamy pod ścianą. Mamy szczęście. Dzień przed atakiem szczytowym przychodzi piękna, bezwietrzna i słoneczna pogoda. Najbliższe godziny przeznaczamy na rekonesans. Temperatura wynosi około minus dwudziestu stopni Celsjusza, jednak powietrze jest tak suche, że nie ma się wrażenia dotkliwego zimna. Do szczytu nie jest daleko, około 1300 metrów w pionie. Chociaż początkowo, zanim zaatakujemy szczyt, zamierzaliśmy przenieść się jeszcze kawałek wyżej, rezygnujemy z zakładania obozu trzeciego i postanawiamy iść "na raz" - zamiast dwóch odcinków zrobić jeden. Na ten pomysł przystają wszyscy oprócz Anki, która protestuje i naciska, byśmy postępowali zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Sądzi, że mamy niewystarczającą aklimatyzację i że lepiej dobrze się wyspać i wyjść rano. Ja, ponieważ nie mamy dostępu do prognoz meteorologicznych, jestem za tym, by wykorzystać wyjątkowo sprzyjającą aurę. Nie wiadomo, jak długo potrwa.

Po przymusowym postoju w Punta Arenas mam dość czekania. Marka nie muszę przekonywać. Ma pewne obawy, ponieważ nigdy wcześniej nie był na takiej wysokości, mimo to wydaje się gotowy, by ruszyć w każdej chwili. O drugiej nad ranem startujemy. Jest jasno, ponieważ trwa antarktyczne lato. W namiocie zostaje tylko Anka. Pulki zostawiamy na dole, zabieramy raki, kijki, puchy i trochę jedzenia. Gdy zaczyna się stromizna, role Marka i moja się odwracają. Co jakiś czas zerkam, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Chociaż różnica w tempie i sprawności pokonywania zbocza jest odczuwalna, Marek nadrabia tym, że przywykł do przebywania w polarnym klimacie, więc w sumie radzi sobie nieźle. Na niebezpieczniejszych czy też bardziej eksponowanych odcinkach idziemy związani krótką liną.

fot. archiwum Leszka Cichego

Prowadzę. Czuję się odpowiedzialny za Marka, sam ściągnąłem go na tę górę. Po drodze mijamy szczeliny, jamy i czarne dziury bez dna. Mimo przejściowych trudności mam pewność, że wybraliśmy dobrą drogę. Po paru godzinach udaje nam się wejść na przełączkę, gdzie czeka nas odcinek płaskiego terenu. Szukamy wierzchołka, jednak jest ich kilka. Jeden bardziej ośnieżony od pozostałych, drugi trójkątny, trzeci, najdalszy - nie wiem, jak jest wysoki. Który z nich to ten główny, najwyższy? Nie ma żadnych śladów, które mogłyby posłużyć za wskazówkę. Robimy zakłady i ostatecznie idziemy w prawo, w kierunku szczytu, który większości wydaje się najbardziej wybitny. Pokonujemy trochę skał, stajemy na niewielkiej przełączce i wtedy orientujemy się, że do właściwego wierzchołka mamy jeszcze kawałek.

Wreszcie stajemy na szczycie. Wokoło, hen, gdzie wzrok sięga, ciągną się ośnieżone łańcuchy gór, a nad głowami mamy rozświetlone promieniami słońca niebo. Potem dowiemy się, że ten i kolejny dzień to dwa dni najlepszej pogody w tym rejonie od dwóch lat.

Cieszę się z dokonania i wiem, że każde z nas myśli to samo: osiągnąłem sukces. Tworzymy zespół, więc radość jest wspólna, jednak w tym przypadku satysfakcja ma przede wszystkim wymiar osobisty.

Ja i Marek pierwsi docieramy do namiotów. Czekamy na resztę grupy, a potem jeszcze na Ankę. Tymczasem wyciągam swoje malutkie niemieckie szachy. Gramy i rozmawiamy. Może Marek nie należy do osób wylewnych, mimo to czuję, że coś między nami zaskoczyło, bo od pewnego momentu zaczynamy snuć plany kolejnej wspólnej wyprawy. Ja, żeby skompletować Koronę Ziemi, muszę zdobyć jeszcze Kilimandżaro i Górę Kościuszki. Zamierzam zrobić to jeszcze w tym roku. Pytam Marka, czy chciałby do mnie dołączyć. Odnoszę wrażenie, że trochę brakuje mu pomysłu, co dalej robić, dokąd iść. Na obszarach polarnych zdobył już niemal wszystko. Sugeruję, żeby oprócz podróżowania postawił również na rozwój firmy. Połączenie ekstremalnego sportu z żyłką do interesów i dodanie do wyczynów polarnych sukcesu biznesowego mogłoby uczynić z niego prawdziwego guru.

Kiedy wszystkim udaje się bezpiecznie wrócić do bazy, otwieram whisky. Po chwili z namiotów innej ekspedycji, odległych o 200-300 metrów, wychylają się uśmiechnięte twarze. Wygląda na to, że chętnych do świętowania może być więcej. Zdaję sobie sprawę, że to zapach uwolniony z otwartej butelki wzbudził zainteresowanie sąsiadów.

fot. archiwum Leszka Cichego

Gdybym miał polecać komuś podróż na Antarktydę, to chyba najbardziej alergikom marzącym o tym, by odetchnąć i na nowo odkryć zmysł węchu. Myślę sobie, że choć z powodu rozwoju cywilizacji oddalamy się od natury, chyba nie różnimy się aż tak bardzo od swoich przodków. To, co w dużej części jest już nam zbędne, czyli zmysł orientacji, powonienia, czucia przestrzeni, z dala od cywilizacji szybko wraca. Pozostaje tylko pytanie, jak długo jeszcze będą istnieć takie miejsca.

Marek. Góra. 11-17 stycznia 1998

Antarktyczną ciszę przerywa warkot silników zniżającego lot twin ottera. Ruszam w stronę miejsca, gdzie wydaje się, że będzie lądował. Po chwili witam się ze wszystkimi. Oto stoi przede mną bohater mojego dzieciństwa. Zdaję sobie sprawę, że jego obecność pociąga mnie bardziej niż sama góra. Nie znamy się, lecz jestem pewny, że musi mieć w sobie coś niezwykłego, skoro dokonał tych wszystkich wielkich rzeczy. Cieszę się z tego, że będziemy mogli przebywać razem i że będę mógł się czegoś od niego nauczyć.

Instynktownie się zaprzyjaźniamy. Mieszkamy w jednym namiocie i porozumiewamy się bezkonfliktowo, niemal intuicyjnie. Właściwie nie ma dla mnie znaczenia, jakie obowiązki mi przypadną - podczas samotnych wędrówek przywykłem do tego, że robię wszystko. Leszek sprawia wrażenie perfekcjonisty. Wydaje mi się, że ja pewne sprawy traktuję bardziej na luzie, lecz tym bardziej komfortowo czuję się w jego obecności. Zanim gdziekolwiek wyruszymy, udziela mi rad dotyczących wspinaczki.

Vinson to potężny, malowniczy masyw, nie jakaś tam kupa kamieni. Patrzę na jego stoki i zastanawiam się, jak to będzie. Nigdy wcześniej nie wspinałem się w rakach i z czekanem. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko. Przede wszystkim boję się ekspozycji i tego, czy uda mi się pokonać lęk wysokości, który towarzyszy mi chyba od dziecka.

fot. archiwum Leszka Cichego

Leszek wyjaśnia mi, że z oddali zbocze zawsze wygląda na bardziej pionowe, niż jest w rzeczywistości, ponieważ skraca się perspektywa głębi. Pytam, jak będzie na samej górze. Twierdzi, że szczyt jest tak łatwy, że zamierza zdjąć tam buty i przespacerować się boso. Wiem, że jego styl to szybkie wejścia typowe dla alpejskiej szkoły wspinaczki. Taki sam stosuje w przypadku wyższych gór, również Himalajów. Dlatego kiedy Wojtek Ostrowski proponuje, żebyśmy wspinali się nie drogą, która wynika z ukształtowania zbocza i prawdopodobnie jest najłatwiejsza, tylko direttissimą, jestem pełen obaw. Na moje szczęście okazuje się, że to żart.

Startujemy z poziomu 1000 metrów nad poziomem morza. U stóp zbocza osiągamy wysokość około 3000 metrów. Zostało nam jeszcze prawie 2000, na które musimy się naprawdę wspiąć. Mam świadomość, że w drodze na szczyt czeka mnie kilka bardziej eksponowanych miejsc. Obecność Leszka i innych doświadczonych himalaistów dodaje mi odwagi, lecz wiem, że tam, na górze, mimo asekuracji będę zdany na siebie. A jeśli się potknę i polecę.

Świat wypraw polarnych i świat wspinaczki to dwa różne światy. Wbrew pozorom przejście z jednego do drugiego może się okazać dość trudne. Doświadczenie nie jest dokładnie przekładalne. Reinhold Messner, zdobywca ośmiotysięczników, wielokrotnie próbował spełnić swoje marzenie o zdobyciu bieguna północnego i nigdy mu się to nie udało - za każdym razem zawracał. W drugą stronę chyba działa to podobnie.

Do ataku przystępujemy w środku jasnej antarktycznej nocy. Jeśli chodzi o moje doświadczenie polarne, to nie wydaje mi się, żebym przekazał coś specjalnego Leszkowi i reszcie, za to teraz, gdy idziemy do góry, już samo to, że jestem z nimi, sprawia, iż czuję się pewniej.

Z bliska okazuje się, że stok jest łagodniejszy, niż sądziłem, choć trafiają się fragmenty tak strome, że zawisam na kolcach raków i ostrzach czekanów i całym ciałem przylegam do zbocza. Podczas wcześniejszych wypraw zdążyłem się przyzwyczaić do niebezpieczeństwa i stanu zagrożenia życia, dzięki czemu udaje mi się poskromić lęk. Po mniej więcej dziesięciu godzinach wspinaczki patrzę, jak Leszek spaceruje po wierzchołku bez butów i skarpetek. Jesteśmy prawie 5000 metrów nad poziomem morza, mróz sięga minus dwudziestu stopni, ale nie chcę być gorszy. Też zdejmuję buty. Gdy dołączają pozostali -Kuba Jakubczyk, Jacek Jezierski, Janusz Majer i Wojtek Ostrowski - rozwijamy polską flagę i robimy sobie zdjęcie. Ktoś zostawia notatkę w puszce - niech czeka na następnych. Patrzę na góry skrzące się w dali i wiszące nad nimi obłoki i ogarnia mnie zachwyt.

fot. archiwum Marka Kamińskiego

Podczas schodzenia Leszek i ja wyprzedzamy znacznie resztę ekipy. Na dole w obozie startowym orientujemy się, że nie ma Anki. Jesteśmy tylko we dwóch. Leszek wyciąga szachy. Nie grałem chyba od dziecka, ale udaje mi się wygrać. W pewnym momencie naszą rozgrywkę przerywa dźwięk telefonu satelitarnego. Dzwonią ludzie z ANI z informacją, że zauważyli przez lornetkę samotną postać przemieszczającą się dość wolno w kierunku szczytu. Chcą wiedzieć, kto to jest. Odpowiadamy, że Anka. Ruszyła kilka godzin po nas, o czym nie wiedzieliśmy. Schodząc, musieliśmy ją minąć, lecz tego nie zauważyliśmy - prawdopodobnie poszła nieco inną drogą. Obawiają się, że Anka sama sobie nie poradzi, że coś jej się stanie. Pytają, co mają robić, czy uruchomić akcję ratunkową. Wierzymy, że da sobie radę, więc wstrzymujemy ich działania. Na jej powrót czekamy całą noc. Do namiotu dociera nad ranem.

W bazie pod Vinsonem, a potem w Patriot Hills, spędzamy kilka dni. Leszek dużo opowiada o sobie, o swoim życiu, wspinaczce, pracy. Jest bardzo aktywny zawodowo, a ja myślę o rozwoju Gama San. Ciekawią mnie jego doświadczenia i rady. Jestem zaskoczony, kiedy mówi, że równie ważne jak zdobycie Everestu są dla niego sukcesy zawodowe. Do tej pory w moich wyobrażeniach był przede wszystkim bohaterem-zdobywcą.

Bliski był mi pogląd, że jeśli można robić rzeczy wielkie i pasjonujące, nie ma sensu zajmować się czymś innym, zwykłym, w moim odczuciu nudnym. To Leszek uświadamia mi, że życie zdobywcy, w którym tak łatwo o śmierć, to za mało. To jak stanie na jednej nodze. Lepiej stać na dwóch, czyli prowadzić życie zdobywcy czy też podróżnika, ale również życie biznesmena. W funkcjonowaniu w obu tych sferach widzi wielką wartość, chociażby taką, że gdy w jednej coś nie wyjdzie, to istnieje ta druga, w której nadal można się realizować. Przy okazji wspomina o swoich planach zdobycia następnych szczytów. Jest połowa stycznia, siedzimy w namiocie na końcu świata, a on pokazuje kalendarzyk i mówi: "Widzisz, Marek, pod koniec lutego będzie pełnia Księżyca. To dobry czas, żeby wejść na Kilimandżaro. A tydzień później można by już wchodzić na Górę Kościuszki". Jest bardzo konkretny, widzę, że gdy coś planuje, to ze szczegółami.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak (mat. prasowe)

Mam wrażenie, że góry to takie bieguny w pigułce. Wcześniej myślałem o Antarktydzie tylko w kategorii długiej, dwumiesięcznej eskapady, a okazało się, że wystarczą dwa tygodnie, by dostarczyć sobie tak wielu wrażeń. Istnieje jednak zasadnicza różnica między tymi dwoma rodzajami wypraw. Podczas podróży polarnej, gdy droga zajmuje kilkadziesiąt dni, dla powodzenia przedsięwzięcia kluczowa jest wytrzymałość, nie tylko fizyczna, ale i psychiczna - możliwe, że ta druga przede wszystkim. Podczas zdobywania szczytu, kiedy właściwa akcja rozgrywa się w ciągu kilku dni i nie ma miejsca na monotonię, najważniejsze stają się zdolność organizmu do szybkiej aklimatyzacji i odporność krótkookresowa. To skutkuje zupełnie innym rodzajem i tempem przeżywanych emocji.

Nie sądzę, bym chciał zostać zawodowym himalaistą, jednak nie miałem okazji być ani na Kilimandżaro, ani na Górze Kościuszki i uważam, że to może być wspaniała przygoda.

Gdy Leszek proponuje, bym mu towarzyszył, decyduję się bez wahania.

*Fragmenty książki "Trzy bieguny" (Leszek Cichy, Marek Kamiński, Julia Hamera)

Leszek Cichy . Jeden z pierwszych polskich wspinaczy. Brał udział w najważniejszych i pionierskich wyprawach, był świadkiem i uczestnikiem podboju szczytów w złotej erze polskiego himalaizmu. Wspinał się m.in. z Wandą Rutkiewicz i Krzysztofem Wielickim. W 1980 roku jako pierwszy człowiek (wraz z Wielickim) stanął zimą na najwyższym szczycie świata - Mount Evereście.

Marek Kamiński . Podróżnik, zdobywca, eksplorator, rekordzista Księgi Guinnessa. Samotnie osiągnął biegun południowy. Jako pierwszy człowiek dotarł na dwa bieguny w ciągu jednego roku. W 2004 roku wspólnie z Jaśkiem Melą pokonał pieszo drogę na obydwa bieguny.