
Grzegorz Brona
: Wiesz, jaki był czwarty naród w kosmosie?*
Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka: Pewnie mi powiesz, że polski.
Zgadłaś, choć w kosmos udał się tylko jeden przedstawiciel tego narodu, Mirosław Hermaszewski. To całkiem niezły wynik, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że od 1978 roku, kiedy to Hermaszewski 126 razy okrążył Ziemię, żaden Polak nie powtórzył jego wyczynu.
Jak to się stało, że właśnie Polak został wybrany do tej misji?
Zaważyły naturalnie względy polityczne. Pierwszy w kosmos poleciał Jurij Gagarin. Stało się to 12 kwietnia 1961 roku. Następny był Amerykanin Alan Shepard, który przegrał wyścig o kosmiczną palmę pierwszeństwa zaledwie o dwadzieścia trzy dni. Później przez kolejne lata wymiennie latali Sowieci i Amerykanie. Amerykanie wylądowali na Księżycu, za to Sowieci wysłali na orbitę pierwszą stację kosmiczną Salut 1. Żaden inny naród, poza tymi dwoma, nie miał możliwości wysłania w przestrzeń kosmiczną swojego przedstawiciela. Aż pojawił się w ZSRR program Interkosmos (nie mylić z amerykańskim filmem o tym samym tytule, w którym - podobnie jak w wypadku radzieckiego programu kosmicznego - główny bohater jest pilotem wojskowym, jednak zamiast latać nad Ziemią, w zminiaturyzowanej postaci lata po wnętrzu ludzkiego organizmu).
Wróćmy jednak do Sowietów - program Interkosmos miał umożliwić przedstawicielom państw komunistycznych wzięcie udziału w wyścigu o nowe technologie, partycypację w rodzącym się rynku kosmicznym oraz naturalnie sławę i chwałę wynikającą z wysłania rodaka na orbitę. Problemem było podjęcie decyzji, kto poleci pierwszy. Radzieckie władze musiały wybrać między NRD, Polską i Czechosłowacją. Polska pewnie zajęłaby w tej rywalizacji ostatnie miejsce - bo jako pierwszy w ramach tego programu oderwał się od Ziemi czechosłowacki pilot Vladimir Remek, a władzom NRD z kolei bardzo zależało na pokazaniu swojej wyższości nad RFN - gdyby nie przetaczające się przez nasz kraj strajki i niskie noty radzieckiego reżimu. Partii potrzebny był polsko-radziecki sukces, który odwróci uwagę Polaków od kryzysu i problemów, co da im poczucie zwycięstwa, w szczególności nad Niemcami. Sowieci doskonale rozumieli tę potrzebę. Tym czymś, a raczej tym kimś okazał się pochodzący z Wołynia pilot Mirosław Hermaszewski. Tak właśnie Polacy stali się czwartym narodem w kosmosie.
Ale zanim Polak trafił w kosmos, pewien Amerykanin powiedział: "To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości".
Konkretnie uczynił to Neil Armstrong, który 21 lipca 1969 roku jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu.
Nie wiem, czy wiesz, ale w Krakowie wzniesiono pomnik Neila Armstronga w tym samym czasie, kiedy on sam spacerował po Księżycu. Inicjatorką budowy była Danuta Nabel-Bochenkowa, a sama rzeźba przedstawiała człowieka stojącego na Srebrnym Globie, ze wzniesionymi ku górze rękoma. Aby przechytrzyć komunistyczne władze, niechętne tego typu propagandzie, na pomniku umieszczono datę 20 lipca 1969 roku, a oficjalnym powodem jego wystawienia było 25-lecie Polski Ludowej. Sprawę jednak szybko rozszyfrowano, a do odpowiedzialności pociągnięto chyba wszystkie związane z pomnikiem osoby, łącznie z pracownikiem punktu fotograficznego, w którym wywołano zdjęcia tej rzeźby. Co się stało z samym pomnikiem, nie wiadomo. Pozostało po nim jedno zdjęcie oraz archiwalne egzemplarze "New York Timesa", który jakimś trafem zdobył i wydrukował zdjęcie krakowskiego hołdu dla amerykańskich astronautów.
Sukces programu Apollo był faktycznie prztyczkiem w nos dla Sowietów, którzy do tej pory nieustannie wygrywali wyścig w kosmosie z Amerykanami. A spróbujesz zgadnąć, ilu ludzi na całym świecie oglądało pierwszy spacer po Księżycu?
Nie mam pojęcia! W amerykańskich filmach zwykle widać tłumy ludzi zgromadzonych przed wszystkimi odbiornikami w kraju: w szkołach, w prywatnych domach, przed witrynami sklepowymi. Pewnie podobnie wyglądało to w innych krajach. To był rok 1969, liczba ludności na świecie przekroczyła wówczas trzy miliardy. Ilu mogło oglądać pierwsze kroki człowieka na Księżycu? Może tak z 15 procent populacji?
Całkiem trafnie to sobie wydedukowałaś. Lądowanie na Księżycu obejrzało na całym świecie 530 milionów ludzi, czyli jakieś 18 procent ówczesnej populacji. Nie wiem, czy jakikolwiek program w historii telewizji miał lepszą oglądalność. Ale przypomnij sobie, co mówił prezydent Kennedy o całym projekcie Apollo: "Wierzę, że nasz naród powinien zaangażować się w osiągnięcie celu, którym jest lądowanie człowieka na Księżycu i jego bezpieczny powrót na Ziemię jeszcze przed końcem tej dekady. Żadne przedsięwzięcie nie będzie równie imponujące i żadne nie wywrze większego wpływu na przyszłą eksplorację kosmosu; jednak żadne nie będzie również trudniejsze do realizacji ani bardziej kosztowne".
Kosztowne było ewidentnie, do tej pory chyba żaden program kosmiczny nie pochłonął takiej kwoty: około 25 miliardów dolarów, a mówimy o wartości tych pieniędzy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy minimalna pensja za godzinę w USA wynosiła jednego dolara, za bilet do kina płaciło się 60 centów, a nowego forda mustanga można było kupić za niespełna 2500 dolarów.
I za te pieniądze udało się przywieźć z Księżyca niespełna 382 kilogramy księżycowego gruzu. Czyli ile kosztował Amerykanów gram piasku z Księżyca?
Mam podzielić 25 miliardów na 382 tysiące gramów?
Spróbuj.
Miliard ma ile zer?
Dziewięć.
Ponad 65 tysięcy dolarów.
Wyjątkowo kosztowny ten piasek. Pamiętaj, że te 25 miliardów wydano w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W obecnej chwili, po uwzględnieniu inflacji, ta kwota wynosi przynajmniej 100 miliardów dolarów.
Ale ile przy okazji się wydarzyło! Na przykład Wernher von Braun skonstruował największą rakietę świata - Saturna V!
Trzeba przyznać, że Saturn V, który wyniósł statki misji Apollo w drogę na Księżyc, to naprawdę kawał rakiety. Ponad 110 m długości.
To mniej więcej tyle co długość boiska piłkarskiego.
Do tego około 10 m średnicy i możliwość wyniesienia na niską orbitę okołoziemską 140 ton. Abyś lepiej sobie to wyobraziła, podpowiem ci, że promy kosmiczne, zwane również wahadłowcami, były w stanie wynieść na podobną orbitę około 28 ton, a używana przez Europejską Agencję Kosmiczną rakieta Ariane 5 zaprojektowana jest do wynoszenia około 20 ton.
Ponoć huk odpalanych silników Saturna V dało się słyszeć w promieniu 80 km od przylądka Canaveral.
Rzeczywiście, ciąg wytwarzany przez pięć silników pierwszego stopnia rakiety był około 300 razy większy od ciągu, który może wygenerować silnik myśliwca F-16. W czasie startu zarejestrowano zaś huk o natężeniu osiągającym nawet 200 decybeli. Odczuwalna przez człowieka głośność dźwięku byłaby więc około 200 razy wyższa niż ta na koncercie najgłośniejszych kapel deathmetalowych. Byłaby, gdyż takie natężenie dźwięku nie tylko natychmiast człowieka ogłusza, ale także go zabija. Nawet w odległości 5 km od miejsca startu osoba bez słuchawek ochronnych doznałaby trwałych uszkodzeń słuchu. Aby ochronić rakietę przed odbijającą się od Ziemi falą dźwiękową, do basenu znajdującego się bezpośrednio pod rakietą wtłaczano wodę, która absorbowała tę falę dźwiękową.
W końcu jak lecieć na Księżyc, to z przytupem.
Z przytupem to może i było, gorzej z komfortem. Cała misja Apollo 11 trwała osiem dni, a moduł dowodzenia, którym astronauci dostali się na orbitę Księżyca, miał kształt stożka o niespełna 4-metrowej średnicy podstawy i wysokości 3,2 m. Po odliczeniu osłony, ścian i aparatury dla astronautów zostawało około 6 m3 objętości. W takiej aluminiowej puszce, wyładowanej po brzegi, za to pozbawionej toalety, trzej faceci polecieli na Księżyc. Naprawdę duża odwaga.
Mnie za to fascynuje niesamowite tempo prac. Shepard poleciał w swój pierwszy lot suborbitalny zaledwie osiem lat wcześniej, niż Armstrong stanął na Księżycu. To robi wrażenie, szczególnie jeśli patrzy się na współczesne, dość mozolne postępy. Taki teleskop Webba ma być wyniesiony na orbitę niemal od dekady i co roku start jest przesuwany. A tu raptem osiem lat i człowiek stawia stopę na Księżycu. Imponujące.
Projekt Apollo narodził się rok przed wysłaniem w kosmos pierwszego Amerykanina. Stało się to w 1960 roku, jeszcze za prezydentury Eisenhowera. Już wtedy myślano o kolejnym kroku po zakończeniu programów Mercury i Gemini. W ramach planowanego programu Apollo miały powstać statki kosmiczne, które mogłyby dostarczyć trójkę astronautów na planowaną amerykańską stację kosmiczną, a w odleglejszej przyszłości - umożliwić podbój Księżyca. Program uległ radykalnemu przyspieszeniu w 1961 roku, po przemowie prezydenta Kennedy'ego przed Kongresem. To wtedy jako cel główny postawiono sobie podbój Srebrnego Globu. Aby lądowanie mogło zostać przeprowadzone przed końcem dekady, co wielu współczesnych Kennedy'emu uznało za szaleństwo, w projekt zaangażowano blisko 20 tysięcy amerykańskich firm i instytucji naukowych. Zatrudniono przy nim około pół miliona pracowników. NASA otrzymała olbrzymi budżet, a 1 listopada 1961 roku w Houston w Teksasie powstało zupełnie nowe centrum kontroli lotów załogowych, do którego astronauci programu Apollo mogli zwracać się ze swoimi mniejszymi lub większymi problemami. Prace konstrukcyjne trwały również na Florydzie, na przylądku Canaveral. Zlokalizowane tam Centrum Kosmiczne musiało ulec znacznej rozbudowie, którą koordynował kumpel von Brauna jeszcze z czasów SS. W 1963 roku po zabójstwie prezydenta w Dallas centrum zostało przemianowane na Centrum Kosmiczne Johna F. Kennedy'ego.
Powstał również budynek tak wielki, że w jego wnętrzu mogą się gromadzić chmury deszczowe - Vehicle Assembly Building, tak zwany VAB, czyli budynek montowania pojazdów kosmicznych.
Tak, ten budynek jest naprawdę gigantyczny. W latach sześćdziesiątych został podzielony na cztery hale montażowe. W każdej mogła być budowana jedna rakieta Saturn V. Wysokość budynku to 160 m i jest on najwyższą niepodzieloną na piętra halą montażową na świecie. I tak jak powiedziałaś, w jego wnętrzu panował specyficzny mikroklimat. Ruch powietrza i przemieszczanie się wilgoci prowadziły do powstawania u sufitu chmur, z których co jakiś czas padał deszcz. Aby do tego nie dopuszczać, zainstalowano wewnątrz system kontroli pogody, składający się z ponad 100 nawiewów i klimatyzatorów. Budynek wyposażono też w czworo drzwi, których pełne otwarcie zajmuje 45 minut. Nic dziwnego, bo to największe drzwi na świecie, wysokie na 139 m. Dla porównania, charakterystyczny wieżowiec hotelu Marriott w centrum Warszawy jest tylko o metr wyższy. W późniejszym okresie budynek służył jako hala integracji promów kosmicznych z zewnętrznym zbiornikiem paliwa i rakietami pomocniczymi. Wahadłowce lokowano w specjalnej obejmie, połączonej z olbrzymimi suwnicami. Dzięki temu prom kosmiczny był podnoszony i wprost nakładany na system mocujący ze zbiornikiem paliwa. A wiesz, jak transportuje się rakietę Saturn V z hali montażowej do oddalonego mniej więcej o 6 km miejsca startów?
Koleją?
Nie, to mogło zadziałać w Związku Radzieckim i tak rzeczywiście transportuje się o wiele mniejsze rosyjskie rakiety Proton, ale Saturn V musiał być transportowany w pozycji stojącej, co wymusiło skonstruowanie olbrzymich gąsienicowych platform. Zbudowano takie dwie, nazywane dzisiaj pieszczotliwie Frankiem i Hansem. Uprzedzę twoje pytanie i wyznam, że nie wiem, skąd wzięły się te nazwy. Podejrzewam, że dla żartu nazwał je tak ktoś z obsługi, bo w czasach von Brauna platformy nie nosiły żadnych nazw. Hans i Frank przemieszczały się wraz z rakietami Saturn V po specjalnych szlakach zwanych Drogą Księżycową, o szerokości porównywalnej do ośmiopasmowej autostrady. Mniej więcej po pięciu godzinach od opuszczenia hali montażowej Saturn V trafiał na stanowisko startowe. Zaprojektowanie całej tej niezwykłej infrastruktury było oczywiście ważne, ale jeszcze ważniejsze było zaprojektowanie przebiegu samej misji Apollo.
Pierwsze lata programu Apollo to głównie testy kolejnych wersji Saturna oraz samych statków Apollo. Tak naprawdę nikt do końca nie wiedział, czego się spodziewać. Rozkręcono olbrzymią machinę, a cały plan podbicia Srebrnego Globu oparty był na wielu niewiadomych.
Właśnie. W pierwotnych planach podróż na Księżyc miała wyglądać zupełnie inaczej. Rozważano tak zwaną misję bezpośrednią: po opuszczeniu orbity okołoziemskiej statek kosmiczny miał wylądować na Srebrnym Globie, a później wystartować z powierzchni Księżyca i udać się w drogę powrotną. Plan, choć niby prosty, był jednak niewykonalny ze względu na ilość paliwa, z jakim statek-lądownik musiałby usiąść na powierzchni Srebrnego Globu. Taka procedura byłaby wyjątkowo niebezpieczna dla załogi. Pomyśl - trzeba posadzić na powierzchni Księżyca statek pełen paliwa może nie po brzegi, ale jednak z ogromnymi jego zapasami. Ryzykowne. Stąd pomysł rozdzielenia modułu dowodzenia i modułu lądownika LEM. W drogę na Księżyc miały się udawać łącznie, jednak na orbicie okołoksiężycowej następowało ich rozdzielenie. Dwóch astronautów miało zejść na powierzchnię w lądowniku, gdy tymczasem trzeci miał czekać w module dowodzenia. LEM miał ilość paliwa potrzebną do lądowania, startu i ponownego dotarcia do modułu dowodzenia. Jednak to moduł dowodzenia, a właściwie dołączony do niego moduł serwisowy, wyposażony był w silnik i paliwo potrzebne do powrotu na Ziemię. Misja w takim kształcie wymagała jednak przeprowadzenia w kosmosie procesu dokowania LEM-a do modułu dowodzenia. A na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, gdy wybierano to podejście, nikt nie przeprowadził jeszcze udanego połączenia dwóch statków w przestrzeni kosmicznej. Obawiano się, że coś może pójść nie tak. Jednak te obawy okazały się niepotrzebne i wszystkie dokowania w programie Apollo przebiegły bez zakłóceń.
Michael Collins, czyli ten astronauta misji Apollo 11, który czekał na kompanów w module dowodzenia, wspominał po powrocie, że niczego nie bał się tak bardzo jak tego, że będzie musiał wrócić na Ziemię bez kolegów.
Collins w czasie powrotu Armstronga i Aldrina z Księżyca obawiał się niepowodzenia procesu dokowania. Specjalnie wcześniej odsypiał - chciał być przygotowany do działania w razie problemów z przyłączeniem LEM-a. Ostatecznie mógł odpalić silniki korekcyjne i wesprzeć swoich powracających towarzyszy. Na szczęście wszystko poszło gładko. Niemniej w programie Apollo nie wszystko przebiegało tak jak należy. Na samym początku, jeszcze na Ziemi, doszło do tragedii.
...która zakończyła życie trzech astronautów: Virgila "Gusa" Grissoma, Edwarda White'a oraz Rogera Chaffee'ego.
27 stycznia 1967 roku podczas testów przed pierwszym załogowym lotem Apollo na orbitę okołoziemską, w którym mieli uczestniczyć ci astronauci, doszło do katastrofy. Załoga leżała na swoich stanowiskach, zamknięta w module dowodzenia, i odhaczała kolejne punkty na liście kontrolnej, gdy doszło do chwilowego zaniku napięcia. Kilkanaście sekund później rozległ się krzyk: "Pożar!". Chaffee krzyczał, by ich wydostano, bo stoją w płomieniach. Po kolejnych kilkunastu sekundach doszło do pęknięcia kabiny, a z jej wnętrza wydostał się gęsty dym. Przyczyną pożaru była iskra z instalacji elektrycznej. Ogień rozprzestrzenił się tak szybko, ponieważ kabina była wypełniona czystym tlenem, którym mieli oddychać członkowie załogi. Po pożarze ciała astronautów stopione były z ich nylonowymi kombinezonami.
Podobno Eugene Cernan, również astronauta programu Apollo, wspominał, że był to dla wszystkich moment otrzeźwienia. Osoby związane z programem były wówczas prawdziwymi celebrytami, niemal codziennie astronauci i ich bliscy pojawiali się w mediach. Żyli w pięknych domach, mogli sobie pozwolić na wiele. Byli wybrańcami narodu. Aż do katastrofy. To wydarzenie odsunęło start misji załogowych o dwadzieścia długich miesięcy. W tym czasie usunięto z wnętrza kabiny łatwopalne materiały. Zmieniono również mieszankę oddechową, którą od tej pory było powietrze. Opracowano też nowe, bezpieczniejsze skafandry.
Dopiero w październiku 1968 roku z przylądka Canaveral wystartowała pierwsza załogowa misja programu - Apollo 7. Celem było przetestowanie na orbicie okołoziemskiej modułu dowodzenia. Apollo 7 został wyniesiony w kosmos przez miniaturę Saturna V, rakietę Saturn IB. Misja zakończyła się sukcesem, jednak w czasie jej trwania doszło do pierwszego w historii buntu w kosmosie. Otóż jedzenie dostępne na pokładzie było niesmaczne, z systemu pozbywania się nieczystości śmierdziało, astronauci cierpieli na chorobę lokomocyjną, a dowódca misji Walter Schirra przeziębił się i miał katar. Po kilku dniach w kosmosie doprowadziło to do kłótni między członkami załogi a zespołem naziemnym. Załoga przestała odpowiadać na polecenia obsługi, nie łączyła się o ustalonych porach, by nadać relacje dla mediów, a co więcej - Schirra odmówił założenia hełmu na czas lądowania. Tłumaczył się tym, że ma problemy z zatokami i musi mieć możliwość wyrównywania ciśnienia poprzez zatykanie nosa. Astronauci z pokładu Apollo 7 więcej w kosmos nie polecieli.
Przynajmniej nie czekała ich za ten bunt kwarantanna. Astronauci, którzy spacerowali po Księżycu, po powrocie na Ziemię, zamiast grzać się w świetle jupiterów, musieli odbyć dwutygodniową kwarantannę, na wypadek gdyby przywieźli ze sobą jakieś księżycowe mikroby.
Rzeczywiście, naukowcy obawiali się, że pod powierzchnią Księżyca mogą mieszkać mikroby, które zainfekują przybywających Ziemian. Dlatego w wypadku misji Apollo 11, 12 i 14 zastosowano kwarantannę i obserwacje powracających na Ziemię astronautów. W kolejnych misjach zrezygnowano z tej procedury, bo po przebadaniu skał księżycowych okazało się, że na Srebrnym Globie nie ma śladów jakiegokolwiek życia.
Może jednak teraz jest? W końcu nasi księżycowi spacerowicze zostawili na Srebrnym Globie nie tylko ślady stóp i flagi, ale również worki ze śmieciami i osobistymi odchodami. Nikt nie myślał o tym, by po sobie posprzątać. A w takich odchodach znajduje się całkiem sporo bakterii.
Na Księżycu panują skrajnie nieprzyjazne warunki. I chociaż wierzę w siłę biologii, to jednak wątpię, by z tych worków wyszło coś żywego. Nawet słynne amerykańskie flagi nie przeżyły, bo dzisiaj, zamiast mienić się czerwienią, błękitem i bielą, są po prostu szarymi skrawkami materiału, smętnie wiszącymi na niewielkich masztach. Z wyjątkiem flagi, którą wbił Armstrong. Ta została wyrwana przez gazy wylotowe startującego lądownika księżycowego i spoczywa pod księżycowym pyłem.
A wiesz, że nie tylko nie ma flagi, którą wbił w Księżyc Armstrong, ale nawet oryginalnego nagrania z lądowania Apollo 11? Kilka lat temu okazało się, że NASA, tak skrupulatna i dokumentująca wszystko, zgubiła gdzieś oryginalne nagranie z pierwszego lądowania na Księżycu. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że zostało po prostu skasowane. Co za wstyd! Na szczęście kopia pierwszego nagrania była w posiadaniu jednej z amerykańskich telewizji. Znaleźli ją w swoich archiwach pracownicy CBS News. Kłopot w tym, że wersja NASA i ta potrzebna do transmisji różniły się formatami. CBS News rozwiązało to w ten sposób, że przed monitorem transmitującym słynny pierwszy spacer postawiono kamerę i to przekaz z tej kamery poszedł w świat. To sprawiło, że obraz jest marnej jakości. To zresztą jedna z historii podsycających teorie spiskowe mówiące o tym, że żadnego lądowania nie było, a NASA wszystko sfingowała.
Tak, teorii spiskowych rzeczywiście jest dużo. Moja ulubiona mówi, że nagranie miał sfałszować Kubrick, ale był takim perfekcjonistą, że domagał się kręcenia w oryginalnej lokalizacji. A tak na poważnie, Amerykanie przeprowadzili sześć lądowań na Księżycu. Po misji Apollo 11 były jeszcze Apollo 12, 14, 15, 16 i 17. W sumie 12 osób chodziło po Srebrnym Globie. Może rzeczywiście nie ma oryginalnych filmów z pierwszego lądowania, ale są takie filmy z kolejnych lądowań. Do tego mamy ponad 300 kg księżycowych skał, sprowadzonych na Ziemię przez misje Apollo. Astronauci zostawili też na powierzchni Księżyca zwierciadła, które odbijają skierowane z Ziemi wiązki laserowe. Dzięki temu możemy bardzo dokładnie mierzyć dystans pomiędzy Księżycem a Ziemią. Załoga Apollo 12 wylądowała niedaleko miejsca wcześniejszego lądowania bezzałogowej amerykańskiej sondy Surveyor 3. Rozmontowała ją i jej fragmenty dostarczyła z powrotem na Ziemię. A w 2009 roku sonda Lunar Reconnaissance Orbiter, badająca Srebrny Glob, zlokalizowała wszystkie sześć miejsc lądowań i wykonała zdjęcia, na których widać nie tylko pozostawiony przez astronautów sprzęt, ale również ich ślady! Teorie spiskowe wydają się więc chwiać w posadach.
W trakcie lądowania na Księżycu przeprowadzono wiele eksperymentów, prowadzono badania sejsmologiczne i geologiczne. Miał też miejsce pewien wyjątkowy eksperyment - Alan Shepard, wówczas 47-letni weteran lotów w kosmos, zagrał na Księżycu w golfa. Kij golfowy (a właściwie jego główkę) i piłki przemycił na pokład statku Apollo 14 ukryte w skarpetce. Ułańska fantazja!
Dosłownie ułańska. 11 spośród 12 Amerykanów, którzy skakali po Księżycu, to wojskowi bądź piloci oblatywacze. Ułani. Tylko jeden był naukowcem, geologiem. Harrison Schmitt, bo o nim mowa, poleciał wraz z ostatnią misją księżycową, Apollo 17. Dobrze, że w ogóle poleciał, bo pierwotnie miał lecieć z misją Apollo 18, która nigdy nie doszła do skutku. Siły i środki skierowano na budowę stacji orbitalnej Skylab.
*Fragment książki "Człowiek. Istota kosmiczna" (wyd. Znak literanova)
Grzegorz Brona - doktor habilitowany nauk fizycznych i biznesmen. Pracował na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Były szef Polskiej Agencji Kosmicznej, miłośnik science fiction. Pracę zawodową rozpoczynał w Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN, po powrocie do Polski został współzałożycielem spółki Creotech Instruments. Buduje satelity, wie wszystko o kosmosie, chciałby podróżować w czasie i poznawać ludzi, którzy zmieniali świat.
Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka. Dziennikarka i redaktorka zajmująca się głównie tematyką popularnonaukową. Związana m.in z Życiem Warszawy i Weekend.Gazeta.pl oraz z Magazynem Wirtualnej Polski.