
O czym pani marzyła, zdając do Akademii Sztuk Pięknych?
- O ilustrowaniu książek. Ciągoty plastyczne miałam od dzieciństwa. Rysowałam, malowałam, a w podstawówce spotkałam wychowawczynię, która dała mi wiarę w siebie. Powtarzała, że mam talent, że powinnam go pielęgnować.
Nie rodzice?
- Rodzice traktowali to jako takie tam rysowania. Mama była urzędniczką w zakładach zbożowych, tata prowadził restaurację przy Brzeskiej, a kiedy mu ją zabrali, pracował w spółdzielni rzemiosł. Był inspektorem - jeździł po zakładach futrzarskich i drobiarskich i kontrolował.
Kiedy dostałam się na architekturę, byli szalenie dumni. Tyle że zawiodłam. Dostałam się warunkowo, musiałam potem zdać matematykę. Zdałam, ale profesor wziął mnie na rozmowę i powiedział: - Szkoda twoich zdolności, będziesz się męczyła. Architektura to przedmiot ścisły - geometria wykreślna, matematyka, budownictwo. Artystą jest się przy okazji, przede wszystkim inżynierem. Przekonał mnie. Nikomu nic nie mówiąc, przestałam chodzić na studia, zaczęłam do kółka plastycznego na Nowolipkach, żeby się przygotować do egzaminów w Akademii. Niestety, naskarżyła na mnie moja przyjaciółka. W domu piekło. Tata krzyczał: - Jak nie dostaniesz się do Akademii, to ja darmozjada żywić nie będę! Będziesz pracowała w sklepie! Na szczęście dostałam się.
To był początek lat 60., złote lata polskiej plastyki. Jaka była atmosfera na ASP?
- Mieliśmy poczucie, że przebywamy w aurze znakomitości. My z mężem po drugim roku wybraliśmy grafikę u prof. Jerzego Tchórzewskiego. Ilustracji uczył nas Jan Marcin Szancer, Janusz Stanny był jego asystentem, kompozycji - Józef Mroszczak, plakatu - Henryk Tomaszewski. To nie byli profesorowie, którzy przychodzą, odwalają swoją robotę i pędzą na drugą uczelnię, tylko szanowani, uwielbiani, z nazwiskami. Tworzyli aurę. Ja tę Akademię kochałam. Byliśmy wspólnotą, spędzaliśmy tam życie, nie że zajęcia od do, tylko drugi dom. Urządzaliśmy bale, imieniny profesorów, graliśmy w karty, przesiadywaliśmy w kawiarni, która była w piwnicy. Prawie rodzinne życie.
Przy okazji strasznie chałturzyliśmy. Znani plastycy - nie ci z najwyższej półki oczywiście - dostawali zlecenia na projektowanie ekspozycji handlowych, tego rodzaju rzeczy. Trzeba było wykonać plansze, napisy, pomalować tkaniny - do tego podnajmowali studentów.
A co z tą ilustracją?
- Po studiach współpracowałam trochę z Naszą Księgarnią, ale prędko zorientowałam się, że wydawnictwa książkowe obsadzone są kilkoma nazwiskami i ci ilustratorzy dostają większość ciekawych zleceń. A tych zleceń nie było nieskończenie wiele. Moje oczekiwania, że ilustracja będzie moją domeną, rozwiała proza życia. Mąż po studiach pracował w PIW-ie, potem został asystentem prof. Tchórzewskiego na ASP. Zarabiał grosze, śmiałam się, że na tytoń fajkowy. Nawet od niego tych pieniędzy nie brałam - musiał przecież mieć np. na kawę. A ja musiałam zarobić na resztę.
Więc znaki graficzne?
- Nie tylko. Również foldery, broszury, tego rodzaju wydawnictwa. Nawiązałam współpracę z Agpolem. To była agencja reklamy i wydawnictw handlu zagranicznego, miała za zadanie reklamowanie polskich wyrobów eksportowych. W praktyce zlecała po prostu zaprojektowanie znaków graficznych, materiałów reklamowych, wystaw handlowych dla niezliczonej ilości firm. Ile ja się tego naprojektowałam! Próbowałam sobie nawet przypomnieć, jakie to były znaki, ale po latach nic nie pamiętam. Nie przywiązywałam do tego specjalnej wagi, nie robiłam dokumentacji.
Do Pewexu nie przywiązywała pani wagi?
- Kiedy dostałam to zamówienie, Pewex był dopiero w fazie rozruchu, to był chyba 1971 rok. Kilka pokoi przy ówczesnej ulicy Marchlewskiego, w okolicy dzisiejszego ronda ONZ. Dyrektor, sekretarka, to wszystko. Widziałam w oczach dyrektora lekką niepewność, obawiał się chyba, że jestem za mało doświadczona. Pytał, czy mam świadomość, jakie to poważne zadanie, jak wielka jest waga projektu. Ja oczywiście powiedziałam, że mam, że wszystko rozumiem i doceniam, że obdarzono mnie takim zaufaniem, choć w duchu myślałam: - Co za megaloman. Po paru dniach przyniosłam projekt.
Tak po prostu?
- Prawdę mówiąc, to nie było trudne zadanie. Pewex miał zastąpić sklepy Pekao, w których wcześniej kupowało się za bony dolarowe. Skojarzenie z Pekao narzucało się więc samo. Myślałam nawet, że w brzuszku P zainstaluję coś na kształt kuli ziemskiej, ale zrezygnowałam z tego, bo wtedy P byłoby zamknięte, a ja chciałam, żeby było nowocześniejsze, otwarte. Podcięłam więc to P, resztę liter schowałam pod brzuszek i zaniosłam. A tu spięcie. Dyrektor patrzy i mówi: - W środku P zrobiła pani owal, a spodziewałem się, że będzie okrągłe. Ja: - Jest okrągłe, tylko z zewnątrz wyciągnięte, więc tak wygląda. Tak się posprzeczaliśmy, że wysłał sekretarkę do sklepu z przyborami szkolnymi, żeby kupiła cyrkiel. Nie miał wyjścia, przyznał mi rację.
I stała się pani bogata?
- A skąd. Nie dość, że były to grosze, to jeszcze bardzo długo nie dostawałam tych pieniędzy. Tak długo, że któregoś dnia, jak poszłam do kasy i znów ich nie było, to wkurzyłam się i napisałam kartkę, że wobec tego daruję im ten znak w czynie społecznym, bo już dłużej o te parę groszy nie będę się upominała. Natychmiast zapłacili.
To może chociaż sławna?
- Nie. Wtedy zaprojektowaniu znaku nie towarzyszyło żadne halo. Dzisiaj, jeśli robi się coś popularnego, to towarzyszy temu show, zaprasza się autora. Wtedy nie. Człowiek szedł do tego Agpolu, dostawał zlecenie, robił projekt i tyle. Zapamiętałam ten Pewex, bo rzeczywiście był potem bardzo widoczny. Sympatycznie było to widzieć, ale jakiejś wyjątkowej satysfakcji nie doświadczałam.
Dużą przyjemność czerpałam wówczas z pracy w spółdzielni mieszkaniowej Oświata, która budowała osiedle Za Żelazną Bramą.
Plastyczka w spółdzielni mieszkaniowej? Co pani tam robiła?
- W Agpolu powiedziano mi, że w spółdzielni szukają plastyka. Poszłam więc na spotkanie z prezesem Gustawem Langiem i zostałam tam na dobrych parę lat. Początkowo pracowałam społecznie, potem na etacie. Potrzebowali plastyka, żeby tworzył im oprawę imprez, projektował foldery. Prezes zebrał całą grupę takich działaczy - architektów, budowlańców, humanistów. Jeszcze podczas budowy cały czas coś się działo, a on dbał, żeby było to na wysokim poziomie.
Biuletyny potrafię sobie wyobrazić. Ale jakie imprezy mogły odbywać się na osiedlu w budowie?
- Choćby jakieś zjazdy międzyspółdzielniane. Poza tym prezes był człowiekiem z inicjatywą i wynajmował czasem salę konferencyjną, spółdzielnia zarabiała na tym. Odbywały się też zabawy i bale. Ja odpowiadałam za wystrój sali. Wtedy dekoracje były bardzo ważne - wszystkie symbole, znak firmy, okolicznościowe hasła. To w końcu był PRL. Kiedy powstały pierwsze bloki, odbywały się powitalne zebrania dla mieszkańców. Prezes przemawiał, paniom wręczał kwiatek, panom wiadro na śmieci. Trzeba też było udekorować salę. Wtedy dostałam pracownię. Najpierw przy Przechodniej - prowizoryczną, ale za to z widokiem na Ogród Saski, z czasem lepszą, przy Granicznej. To był świetny czas, bo Żelazna Brama była na topie, w dobrym guście było tam mieszkać. Spotykałam więc sporo sławnych ludzi, pamiętam Daniela Olbrychskiego, mieszkali tam naukowcy, artyści, tancerze z Teatru Wielkiego. Fajni ludzie, wszyscy pełni entuzjazmu - prawdziwego, nie nakręcanego.
Słynne halle na dole bloków, które w marzeniach Le Corbusiera miały zrzeszać mieszkańców, spełniały swoją rolę?
- Początkowo tak. Były tam fotele, stoły, można było zejść na papierosa, goście, którzy na kogoś czekali, nie musieli marznąć na zewnątrz. Działały kluby zainteresowań. Ja prowadziłam kółko plastyczne dla dzieci. Dzieciaki mnie uwielbiały, bo miałam dość swobodny stosunek do pracy. Nawet te, które w szkole nie chciały malować i rysować, u mnie szalały, bo dawałam im dużo farb, dużo papieru, i nie ograniczałam, tylko mówiłam, żeby wyluzowały się, bawiły. Gdy po kilku latach dostałam mieszkanie na Prostej, kółka już nie było, a one przybiegały do mnie do domu.
Prezes Lang był świetnym gospodarzem, miał tysiące pomysłów. Chciał budować parking podziemny, żeby zostawić zieleń - to się niestety nie udało. Próbował nawet zorganizować ośrodek wypoczynkowy dla mieszkańców - jeździliśmy w tej sprawie do Drohiczyna, ale to też się nie powiodło.
Po jakimś czasie ten czar prysł oczywiście. Ludzie zaczęli się wyprowadzać, ci, którzy się wprowadzali, nie byli już tak chętni do integracji. W spółdzielni wystąpiły animozje, prezes zrezygnował, entuzjazm zgasł. Ja nie miałam już sekcji plastycznej, więc przestałam tam pracować, chociaż mieszkałam jeszcze długo. Wyprowadziliśmy się dopiero, kiedy mój mąż w przypływie dobroci zamienił naszą pracownię na lokum dozorcy. Nie dość, że wywiązała się z tego gruba afera z pismami do ASP i Ministerstwa Kultury, bo nie mógł tego zrobić, to lokum dozorcy nadawało się raczej na schowek na obrazy niż pracownię. Wtedy znalazłam domek w Sulejówku, gdzie mieszkam do dzisiaj.
Pani mąż, Zygmunt Magner, był znanym malarzem, prorektorem ASP. Pani też maluje. Można było wytrzymać we wspólnej pracowni?
- Mieliśmy jasny podział. On był artystą, ja zarabiałam. On kochał Akademię, wspaniale czuł się z młodzieżą. Malował. A to kosztowało. Blejtramy - farby, farby - blejtramy. Miał też taką naturę, że jak dzwonił telefon z jakiegoś urzędu, to od razu przekazywał mi słuchawkę.
Nawet prawo jazdy ja zrobiłam, a on nie, bo nie mieściło się to w jego głowie. Więc ja ciągle byłam w robocie - sprawy reklamowe, jakieś wystawy, jedno pismo, drugie pismo - robiłam specjalistyczne czasopisma "Owoce i Warzywa", "Kwiaty", "Drobiarstwo", "Owczarstwo" dla Państwowych Wydawnictw Rolniczych i Leśnych, tzw. Piwrylu. Malowałam w wolnych chwilach. Choć i tak więcej niż teraz, kiedy stawiam sztalugę i miesiąc zbieram się, by coś zrobić.
Jakie wystawy pani robiła?
- Ekspozycje handlowe, raczej chałtury. Jedną dobrze zapamiętałam - "Atom dla pokoju", poświęconą radzieckiemu atomowi. To była duża rzecz, w Muzeum Techniki w Pałacu Kultury. Zjechali się radzieccy dyrektorzy. Ja musiałam ich projekt przełożyć na polski, czyli zrobić polskie napisy, plansze. Wpadkę zaliczyłam już na starcie. Zamiast "Kurczatow", a chodziło o Igora Kurczatowa - kluczowego radzieckiego fizyka jądrowego, napisałam "Kurczakow". Piekło się rozpętało! "Przecież szkołę pani skończyła i nie wie, jak się nazywa największy atomista radziecki! Jak można?! Wykształcona osoba i nie wie, że to największy atomista na świecie!" - krzyczeli towarzysze. A na dodatek zaprzyjaźniłam się z ich grafikiem, czy też architektem tej wystawy. Był ciekawy Polski. Zaprowadziłam go do związku plastyków, zaprosiliśmy na kolację, rozmawialiśmy o "Mistrzu i Małgorzacie", poezji, sztuce. Jak to wyszło na jaw, dostał szlaban na rozmowy ze mną. Podczas otwarcia wystawy cichcem daliśmy sobie znak i schowaliśmy się w jakiejś toalecie, żeby się pożegnać. Mówił, że już go pewnie nigdy za granicę nie puszczą. Mnie nie zaprosili do Katowic na śląski wariant tej wystawy.
Z czego w swoim dorobku jest pani najbardziej zadowolona?
- Z obrazów. I z magazynu "Moda". Dzięki współpracy z Piwrylem poznałam w latach 80. Jagodę Komorowską, naczelną "Mody". Robiłyśmy razem ten magazyn, a po przełomie "Modę Top". To była szalona satysfakcja. Reszta to chałtury, robota zarobkowa.
Kupowała pani coś w Pewexie?
- Tusz do rzęs Max Factor. Kosztował dolara.
Elżbieta Magner . Graficzka i malarka. W 1967 r. skończyła warszawską ASP. Współpracowała m.in. z Agpolem, na zlecenie którego zrobiła setki znaków graficznych, m.in. Pewexu. Kierowała sekcją plastyczną w spółdzielni mieszkaniowej Oświata w czasie, gdy powstawało osiedle Za Żelazną Bramą. W latach 80. i 90. współtwórczyni szaty graficznej magazynów "Moda" i "Moda Top". Aleksandra Boćkowska. Dziennikarka, redaktorka. Przez wiele lat sekretarz redakcji w "Elle" i "Viva! Moda", współpracuje m.in z Weekend.gazeta.pl i Magazynem Świątecznym Gazety Wyborczej. Autorka książki "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" (wyd. Czarne), pracuje nad książką o luksusie w PRL.