
Wywiad został opublikowany w 2015 roku
Zacznijmy od tego, czy według ciebie, krytyka filmowego, "Kevin sam w domu" jest dobrym filmem?
- Nie potrafię o nim mówić w taki sposób. "Kevin..." stał się elementem tradycji, którego nie sposób dziś oceniać w kategoriach dobrego albo złego filmu. Krytycy filmowi zgotowali mu chłodne przyjęcie w chwili premiery. W odróżnieniu od widzów, którzy - nie tylko w Polsce - docenili go, czemu dali wyraz, tłumnie stawiając się w kinach.
Jestem populistą, jeśli chodzi o kino. Uważam, że kiedy dochodzi do rozbieżności między zdaniem krytyków a widzów, to ci drudzy mają rację.
To przekonanie charakterystyczne dla reprezentantów brytyjskich studiów kulturowych.
- Ich przedstawiciel, medioznawca John Fiske, jest moim autorytetem w kwestii badania popkultury. Uważam, że jeżeli krytycy są innego zdania niż widzowie, oznacza to, że ci pierwsi zrozumieli z filmu mniej niż ci drudzy. "Kevinowi..." warto przyjrzeć się z perspektywy strukturalizmu, wtedy odkryjemy, co on mówi o naturze ludzkiej.
A co mówi?
- Kevin jest bardzo niegrzecznym chłopcem, który w toku fabuły uświadamia sobie własne błędy i negatywnie ocenia swoją postawę. Na końcu dochodzi do jego odkupienia. Ludzie łatwo identyfikują się z postacią niegrzecznego chłopca, stąd przecież w naszej kulturze fenomen Tytusa. Każdy z nas myśli czasami, że jest taką małpą w procesie uczłowieczenia. Często zastanawiamy się, czy dorastamy do tego, aby spełniać obowiązujące normy i zasady: czy potrafimy poprawnie jeść nożem i widelcem, czy umiemy zachować się elegancko. Taka refleksja jest wpisana w naszą naturę. Społeczeństwo zmusza nas do tego, żebyśmy byli poważnymi ludźmi, a my byśmy chcieli brykać, być niegrzecznym dzieckiem, jak Kevin. Pierwszy akt filmu właśnie tę potrzebę zaspokaja. Oglądamy niegrzecznego chłopca i wtedy kochamy go najbardziej, bo właśnie tacy wszyscy chcielibyśmy być. Dopiero potem widzimy, że dręczą go z tego powodu wyrzuty sumienia. Winy odkupuje w finale, mądrzeje. Dużo jest w tym prawdy o człowieku, którą zrozumieli widzowie, a krytycy niekoniecznie.
Mnie, kiedy pierwszy raz oglądałem "Kevina...", mieszkając jeszcze w małej wsi na Podhalu, film porwał tym, że przygoda jest dostępna na wyciągnięcie ręki. Można sobie siedzieć w domu, nawet odciętym od świata, i przeżyć w nim przygodę życia.
- Dla mojego pokolenia, które uczyniło ten film fenomenem w Polsce, co innego było istotniejsze. Mianowicie Chicago, w którym rozgrywa się akcja filmu. To miasto miało dla nas kolosalne znaczenie: to Ameryka, centrum świata, gdzie czyhają największe wyzwania i największe pokusy. Strasznie wtedy zazdrościliśmy McCallisterom tego, na jakim poziomie żyją. Wtedy jeszcze mieliśmy w sobie tę naiwną wiarę, że zaraz wszyscy w Polsce też tak będziemy żyć, bo wprowadzamy kapitalizm, ten jedyny słuszny ustrój.
Jak bardzo "Kevin..." swój fenomen w Polsce zawdzięcza transformacji ustrojowej?
- W bardzo dużym stopniu. W PRL mieliśmy dwa kanały telewizyjne, a potem doszedł trzeci, lokalny. Nagle, w latach 90., zaczęły pojawiać się nowe, prywatne stacje. Wśród nich był Polsat, który przygotował na Święta wielki hit, jednocześnie pokazywany wtedy w kinach. W normalnych warunkach telewizje tak nie robią, nawet dziś, ale my wówczas sądziliśmy, że odtąd to będzie norma. Pozytywny nastrój tego filmu "przechowuje" optymizm, który mieliśmy na początku transformacji. Wolność świętujemy dziś nie 4 czerwca, którego potencjału wciąż nie udaje się wykorzystać, ale co Boże Narodzenie, kiedy "Kevin..." jest emitowany. A przynajmniej robi tak moje pokolenie, które z tym filmem kojarzy tamte nadzieje. Optymizmu, który wtedy czuliśmy, bardzo nam brakowało później. Wspólne oglądanie "Kevina..." to jest jedyna forma, w jakiej w zrytualizowany sposób przeżywamy to do dzisiaj.
Czy to oznacza, że oglądasz "Kevina..." corocznie?
- Nie, nie zawsze. Do tej pory widziałem go jakieś dziesięć razy, czyli o wiele mniej niż choćby "Gwiezdne wojny".
Pamiętasz swoją pierwszą projekcję?
- Tak jak wszyscy, oglądałem film w telewizji. Nie miałem jeszcze dzieci, a na taką produkcję do kina chodziło się raczej z latoroślą. Zresztą wtedy ludzie zadawali sobie pytanie, po co iść do kina, skoro lada moment czeka nas emisja w Polsacie.
W latach 80., kiedy jakiś hit był pokazywany w telewizji, literalnie było widać poświatę "idącą" po blokowisku, słynną szklaną pogodę. Z "Kevinem..." było tak samo. To była taka ostatnia szklana pogoda i zarazem pierwsza w wolnym kraju.
"Kevin..." nie zestarzał się?
- Filmy dla dzieci często są ponadczasowe, dobry film powinien taki być. Historia o niegrzecznym chłopcu, który nawraca się, jest czymś, co się nie zestarzeje. Dzisiaj fabuła jest anachroniczna, bo problemy, które w "Kevinie..." są nierozwiązywalne, można byłoby załatwić przy użyciu telefonu komórkowego, a podróż samolotem jest tak zrytualizowana, że sam fabularny pretekst tej opowieści nie mógłby zaistnieć.
Nieprawdopodobieństwo fabularne krytycy zarzucali filmowi już w momencie premiery.
- Jako świadek tamtych czasów mogę powiedzieć, że my, widzowie tutaj, takich odczuć nie mieliśmy. Wprawdzie miałem za sobą kilka podróży lotniczych, ale były dla mnie czymś tak wyjątkowym, że w ich czasie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Może i faktycznie na lotnisku jest taki bałagan, że da się zapomnieć o dziecku?
Nam, Polakom, wydawało się, że to, co przydarzyło się McCallisterom, jest możliwe do zaistnienia, tak samo jak wydawało nam się, że wszyscy w Ameryce żyją w takim standardzie, jak rodzina Kevina. To, co amerykańscy widzowie uznali za naciągane, nam zupełnie nie wadziło. Wtedy kochaliśmy seriale typu "Dallas" czy "Dynastia", które też uważaliśmy za wiarygodne. Myśleliśmy, że w USA każdy jest właścicielem szybu naftowego. Dzięki temu, że nie mieliśmy wątpliwości, które mieli Amerykanie, dostrzegliśmy piękno tego filmu.
Warto też pamiętać, że każdą opowieść dziecięcą charakteryzują pewne nadużycia. Gdyby zacząć przyglądać się temu, co dzieje się w baśniach braci Grimm, okaże się, że nic w nich nie ma sensu. Wydaje mi się, że tutaj bardziej trzeba schować się za psychoanalizą. Bajki dla dzieci są czymś specyficznym, nie należy podchodzić do nich realistycznie, bo zaczniemy tracić część przekazu.
Nakładem Wydawnictwa Znak ukazała się właśnie książka dla dzieci o Kevinie, pod tym samym tytułem co film. Tłumaczyłeś ją. Ona ma przygotowywać nowe pokolenia na dziedzictwo "Kevina..."?
- Nie mam pojęcia, jestem tutaj tylko prostym tłumaczem.
Tłumacz ma wpływ na to, jaki wydźwięk ma książka.
- W tej książce ważniejsze są rysunki niż tekst. Na dobrą sprawę jestem tłumaczem onomatopei, więc nie przypisuję sobie dużej roli. Sam nauczyłem się czytać dzięki "II księdze" z przygodami Tytusa, Romka i A'Tomka.
Cały czas prosiłem dorosłych, żeby mi ją czytali. Wykułem na pamięć wszystkie dialogi, wielu z nich nie zapomniałem do dziś. I tak jakoś mi się zrobiło, że w końcu już kojarzyłem literki ze słowami i umiałem też czytać inne książki. Mam nadzieję, że ta o Kevinie zainspiruje współczesne dzieci do tego samego. Z niegrzecznym bohaterem jest się przecież o wiele łatwiej utożsamić niż z grzeczną Alą, która ma kota.
Twoim zdaniem tradycja oglądania "Kevina..." w święta przetrwa?
- To jedno z pytań, na które odpowiedź bardzo mnie ciekawi. Ta tradycja jest czymś unikatowym. Raz na jakiś czas Polakom zdarza się, że są w zbiorowości optymistyczni. Później tego optymizmu wstydzimy się i staramy się o nim jak najszybciej zapomnieć. Tak było choćby przy okazji Euro 2012. Elity i politycy próbują kreować takie momenty. I słusznie, bo brak mi w Polsce takiej tradycji wspólnego świętowania wolności i niepodległości, jak w USA czy we Francji. Jedną z prób jest świętowanie 11 listopada, tylko że na razie sprowadza się ono często do rytualnego demolowania miasta. Kiepski sposób na przeżywanie wspólnie radości. Drugi pomysł to obchodzenie 4 czerwca, co też nie działa. Tymczasem zupełnie oddolnie pojawił się rytuał w postaci oglądania "Kevina...", który przetrwał. Chciałbym, żeby trwał jak najdłużej.
Może to pomysł dla nowej władzy: nakręcenie filmu, którego oglądanie byłoby celebrowaniem święta wolności?
- Gdyby naszej władzy to się udało, bardzo bym się cieszył i bił brawo. Mój sceptycyzm bierze się z tego, że gdy poprzednio ci ludzie byli u władzy, pokazali, że są świetni w destrukcji, ale w kreacji już niespecjalnie. Nie idzie im ani budowanie autostrad, ani produkowanie filmów. Film, który jednoczy Polaków i zawiera w sobie skondensowaną radość, byłby czymś, co sprawiłoby mi ogromną przyjemność i jeśli nowa władza się do tego przyczyni, gorąco ją pochwalę.
Z tego, co mówisz, wnioskuję, że "Kevin..." pełni funkcję psychoterapeutyczną.
- Zdecydowanie. Tak jak psychoterapia, filmy familijne dotykają tych pierwotnych uczuć, które u nas wszystkich są takie same. Pewne emocje są wieczne. W "Kevina..." są wpisane prawdy o naturze ludzkiej. Jest starszy pan reprezentujący jungowski archetyp mędrca, który popełnił kiedyś te same błędy co Kevin, więc chce go przed nimi ochronić. Przynosi rozrabiace mądrość, pod wpływem której Kevin nawraca się. Jak powiedziałem, te uniwersalne prawdy o człowieku powodują, że film się nie zestarzeje. Nawet młodzi współcześni widzowie zrozumieją tę prawdę życiową i będą mogli się wzruszyć.
Przekaz nie starzeje się, a co z językiem kina?
- Problemem kina familijnego jest to, że grają w nim dziecięcy aktorzy, którzy przeważnie nie są dobrzy. Jeśli ktoś chce spojrzeć na "Kevina..." oczami cynicznego krytyka, może dostrzec, że tam, gdzie zawodzi sztuka aktorska, film próbuje ratować sztuka montażu. Sceny z Macaulayem Culkinem na ekranie są przeważnie dziwnie zmontowane. Montaż jest nienaturalnie szybki. Po prostu reżyser chwyta rzadkie sekundy, w których młody aktor już się skupił, ale jeszcze nie wyszedł z roli. Wszystko jest temu podporządkowane, więc nie można sobie pozwolić na szukanie nowego języka kina i eksperymentowanie z formą. Film nadrabia to czymś innym.
Zaskoczyło mnie, kiedy kilka lat temu uczestniczyłem z rodzicami w nabożeństwie świątecznym w jednej z podhalańskich wsi, i ksiądz potępił oglądanie "Kevina...", uznając to za formę zeświecczenia Bożego Narodzenia. A przecież, jak sam mówisz, to pogodna, dająca nadzieję historia.
- Sam jestem niewierzący, ale religia fascynuje mnie, zwłaszcza w kontekście tego, co ciągle wraca jak refren w naszej rozmowie: archetypalnej prawdy na temat ludzkiej natury. Boże Narodzenie to jeden z wielu sposobów, w jaki mieszkańcy północnej półkuli obchodzą święto przesilenia słonecznego. Najkrótszy dzień w roku wywołuje pierwotny lęk przed tym, że słońce już nigdy nie wróci, będzie coraz ciemniej i coraz straszniej. Sens każdej tradycji grudniowej, czy to będzie judaistyczna Chanuka czy święta chrześcijańskie, tkwi w nadziei. Kiedy nadchodzi najdłuższa noc w roku, zapalamy światła i dodajemy sobie nawzajem otuchy.
Tak samo działa "Kevin sam w domu". Przecież gdyby usunąć z niego elementy baśniowe, okazałoby się, że to straszna historia. W prawdziwym życiu to wszystko bardzo źle by się skończyło. Samotny ośmiolatek, który zaczyna bawić się niebezpiecznymi przedmiotami, zabiłby się, zanim pojawiliby się złodzieje. Slapstickowe sceny, w których coś spada komuś na głowę albo ktoś spada z wysokości, w prawdziwym życiu niechybnie skończyłyby się śmiercią. Ale w tej budującej opowieści, mimo że dzieją się rzeczy straszne, wszystko dobrze się kończy. W domyśle to daje nam nadzieję, że choć teraz jest środek grudnia i jest tak strasznie, wkrótce wszystko się skończy. Ewangelia opowiada podobną historię o strachu, nadziei, grzechu i odkupieniu. Obydwie opowieści łączy to, że dotykają fundamentalnej prawdy o nas samych.
"Kevin..." to też pean na cześć tradycyjnie pojmowanej rodziny. Twoim zdaniem utwierdza on konserwatywne wzorce?
- Przy tak prymarnym potraktowaniu rodziny, jak w tym filmie, to wychodzi poza współczesne podziały na liberalizm i konserwatyzm. Każdy człowiek chce być częścią jakiejś wspólnoty, to kolejna z naszych pierwotnych potrzeb. Moim zdaniem nie chodzi o ideologię, a o naturę ludzką.
A mitologizowanie Ameryki?
- To cecha całego kina Chrisa Columbusa. Podoba mi się jego optymizm, choć dziś, jako dorosły człowiek, odbieram go jako oszukaństwo. Jego filmy przedstawiają wyidealizowaną wizję Ameryki, której tak naprawdę nigdy nie było. Jednocześnie on jako człowiek o robotniczym pochodzeniu pokazuje, jaki ten mit jest ważny. Miałem okazję zrobić z nim wywiad. On ma u siebie w gabinecie rekwizyty z "Harry'ego Pottera i więźnia Azkabanu", moim skromnym zdaniem - najlepszego filmu z tej serii. Był producentem, więc mógł zabrać z planu, co chciał. Na prominentnym miejscu leżą książki nauczyciela obrony przed czarną magią Gilderoya Lockharta, którego w filmie gra Kenneth Branagh. Zupełnie oszalałem na ich widok. Poprosiłem go o możliwość przekartkowania ich i sfotografowania poszczególnych stron. W tych okładkach są normalne książki, typu "Historia brytyjskiej partii konserwatywnej" albo "Islamska architektura w Azji Wschodniej".
Swój sukces "Kevin..." zawdzięcza reżyserowi?
- Na pewno. Każdy plan filmowy wymaga od reżysera żelaznych nerwów. Do tego, żeby zrobić piętnastego dubla, co zdarza się na normalnym planie z zupełnie bezsensownych powodów, trzeba mieć anielską cierpliwość, której ja nie posiadam. Ale kiedy dochodzi jeszcze dziecięcy aktor w roli głównej, to już należy posiadać cierpliwość nadanielską. Zwykło się mówić, że Macaulay Culkin gra dobrze w tym filmie. To zasługa Columbusa.
Jak zapatrujesz się na pomysł remake'u tego filmu?
- Negatywnie. Nie lubię sequeli "Kevina...". Cenię jedynie pierwszy film i do niego mam sentyment. W kolejnych częściach nie ma już tej magii ani tych prawd o naturze człowieka.
Będziesz w Święta oglądał "Kevina..."?
- Pewnie. Może zrobię sobie w pewnym momencie przerwę i skoczę pilotem na inny kanał, ale nawet to będzie częścią tradycji. Dożyłem tego, o czym marzyłem ćwierć wieku temu - mam tyle kanałów, co w Ameryce. Jasne, że teraz jestem mądrzejszy niż wówczas i wiem, że to nie wszystko. Ale jednak fajnie, że coś się udało i można przejść do ważniejszych kwestii.
A "Kevina..." i jego przesłania potrzebujemy dziś bardziej niż zwykle. Trudno dziś o nadzieję na przyszłość. Ten film mówi nam, że wszystko skończy się dobrze, na przekór temu, co mamy dookoła. Chcę w Święta usłyszeć te słowa otuchy.
Wojciech Orliński. Znawca popkultury, urodzony w roku 1969 w Warszawie. Ukończył w 1994 r. studia chemiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1997 r. związany z działem kultury "Gazety Wyborczej", przedtem pracował w "Sztandarze Młodych", "Biuletynie Polskiej Akademii Nauk" i "Wiadomościach Kulturalnych". W 1993 r. współzakładał lewicowe pismo "Lewą Nogą", ukazujące się w zasadzie do dzisiaj, aczkolwiek coraz bardziej nieregularnie. Przełożył na polski esej Isaiaha Berlina "Karol Marks - jego życie i środowisko". Autor kilku opowiadań fantastycznych drukowanych m.in. w miesięczniku "Nowa Fantastyka". W 2005 r. stypendysta wiedeńskiego Instytutu Wiedzy o Człowieku. Żonaty od 1992 r., ojciec trzech synów. Jest autorem bloga: wo.blox.pl .
Artur Zaborski. Studiował krytykę literacką i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował jako redaktor w portalach Onet.pl i Stopklatka.pl (w tym drugim szefował redakcji przez pół roku). Współpracuje z rozlicznymi mediami i festiwalami filmowymi. Zakochany w kulturze Iranu. Kibicuje transformacji Warszawy w miasto wielokulturowe.