
To wymagająca, fizyczna praca, głównie w terenie, bez normowanych godzin, często w zimnie i brudzie. Ciężko zaplanować macierzyństwo. Miałam to szczęście, że pracowałam z moim tatą, również lekarzem weterynarii, więc można się było pracą trochę dzielić, chociaż do trudniejszych przypadków i tak jeździliśmy razem – tłumaczy Karolina, lekarka weterynarii z 20-letnim stażem pracy, która już w wieku trzech lat zadeklarowała, że chce leczyć duże zwierzęta jak jej tata.
Lecznice weterynaryjne w gminach wiejskich to w większości niewielkie, prywatne biznesy, często rodzinne. Dlatego praca zmianowa nie zawsze jest opcją. W pracy albo na dyżurze jest się po prostu cały czas. – Pamiętam, jak w sylwestra miałam już włosy uczesane przez fryzjera i pełny makijaż, tuż przed wyjściem musiałam pojechać w teren* i włożyć krowie wypadniętą macicę – opowiada Karolina. – W oborze z tą fryzurą wyglądałam jak gwiazda filmowa, ale zanim dołączyłam do męża na balu, musiałam wziąć solidną kąpiel i porządnie umyć włosy przesiąknięte zapachem obory – śmieje się.
Przekonaj nieprzekonanego
– Jest jeszcze aspekt walki z ciągle obecnym przekonaniem, że nie jest to zawód dla kobiety – tłumaczy Anna. – W latach 90., kiedy otworzyłam własną lecznicę weterynaryjną, był wyraźniejszy podział na zawody męskie i kobiece. Jako lekarka weterynarii na wsi nie wpisywałam się w ten schemat. Gospodarze, do których jeździłam w teren, woleliby, żeby przyjechał mężczyzna. Kilka razy zdarzyło się tak, że miałam wezwanie w nocy do porodu czy porażenia u krowy lub klaczy z miejscowości spoza gminy albo do ludzi, którzy na co dzień nie korzystają z moich usług. Mówiłam, żeby dzwonili do lekarzy weterynarii, których mają bliżej, i wtedy okazywało się, że gospodarz już obdzwonił innych lekarzy, tamci nie mogli, więc z braku laku i baba dobra – opowiada. – Zawsze miałam poczucie, że jako kobieta muszę zrobić dużo więcej niż mężczyzna, żeby być w tym zawodzie doceniona.
– Jak gospodarz widzi młodą, szczupłą dziewczynę, która przyjeżdża do porodu do krowy, to patrzy sceptycznie – mówi Marta, która od kilku lat pracuje jako lekarka weterynarii w niewielkiej gminie na Podlasiu. Nieraz po jej wizycie gospodarz dzwonił jeszcze do jej szefa, żeby skonsultować diagnozę. Ufali mężczyźnie, nawet jeśli usłyszeli to samo.
W latach 80., wspomina Anna, gdy kończyła studia na SGGW, proporcja kobiet do mężczyzn na roku była mniej więcej pół na pół. W 2019 roku było już 77 proc. kobiet. Marta, która dyplom lekarki weterynarii odebrała pięć lat temu, mówi, że w jej grupie na 16 osób było tylko dwóch chłopaków. A do pracy w teren poszła ona i jeszcze jedna koleżanka.
"Od stóp do głów w gównie"
– Tak to jest – mówi mi jedna gospodyni ze wsi w powiecie sokólskim – że u nas, jak się krowa cieli i trzeba pomocy lekarza, to albo w nocy, albo w święta czy niedzielę. A jak się już w niedzielę cieli, to wiadomo, że coś będzie nie tak. Taka to, widzi pani, złośliwość. I chciał nie chciał, trzeba dzwonić po doktora.
Przypadki wymagające natychmiastowej reakcji, bez znaczenia, czy to środek nocy, czy kolacja wigilijna, zna każdy lekarz pracujący w terenie. – Mi żona do tej pory wypomina, że zamiast wieźć ją do porodu naszego syna, pojechałem najpierw odbierać poród u klaczy. Widziałem, że moja żona ma spokojnie jeszcze kilka godzin, a klaczy trzeba pomóc od razu – wspomina Jerzy, lekarz weterynarii z 40-letnim stażem pracy w terenie.
Czy widziałby na swoim miejscu kobietę? Nie ma mowy. Gdyby kobieta miała pracować w tym zawodzie w pojedynkę, bez wsparcia, to według Jerzego musiałaby świadomie zrezygnować z macierzyństwa i rodziny.
– Kiedy jadę do porodu u krowy czy klaczy, zawsze pytam gospodarza, czy będzie ktoś do ciągnięcia cielaka czy źrebaka. Sama nie zawsze dam radę – mówi Anna. – Zakładam linki na nogi i haki oczodołowe, żeby wspomóc wyciąganie głowy, cała reszta to siła osób, które za te linki ciągną. Zawsze znajduje się ktoś do pomocy, są gospodarze, przychodzą sąsiedzi. Teraz są specjalne mechaniczne wyciągarki. Kiedyś w Wielkanoc przy porodzie u krowy brakowało nam rąk do pomocy, a akurat wracali strażacy z warty przy grobie w kościele. Gospodarz poprosił o pomoc, zdjęli odświętne mundury i weszli do obory w białych koszulach. Ustawili się za krową, dostali linki i ciągnęli, a w tym samym czasie krowa, która parła, zaczęła się wypróżniać pod dosyć dużym ciśnieniem. Ja, gospodarze i wszyscy strażacy w tych białych koszulach byliśmy od stóp do głów w gównie. Ale cielaka udało się wyciągnąć.
Zdarza się, że klient zjawia się o szóstej rano po leki na odrobaczanie i dzwoni do lecznicy, a jak nikt nie otworzy, to dzwoni na komórkę. Lekarz zazwyczaj odbierze, bo nigdy nie wiadomo, czy to nie poród. A tu się okazuje, że delikwent akurat był na targu w miasteczku i zajechał, bo przecież nie będzie gonił drugi raz tylko po tabletki. Jeśli lecznica jest blisko domu, to ustalone godziny otwarcia nie mają dla klientów znaczenia. Kiedyś w środku nocy do Anny przyjechał gospodarz z cielącą się krową. Do tej pory nie wiadomo, dlaczego, zamiast wezwać lekarza, załadował krowę na przyczepę i przyjechał traktorem pod lecznicę.
Nie miał jak zadzwonić? Może chciał zaoszczędzić na kosztach dojazdu lekarza? Skończyło się groźnym wypadkiem. Zanim Anna zdążyła przygotować wszystko do porodu, gospodarz wpadł pod własny ciągnik. Przypadkiem zostawił włączony silnik. Robił coś przy przyczepie, ciągnik ruszył i wciągnął go pod koła.
Zamiast zająć się cielącą się krową, musiałam najpierw ratować jej właściciela. Przyjechała karetka, mężczyzna przeżył, krowie też udało się w końcu pomóc i cielak urodził się żywy.
Ale to była bardzo ciężka noc – opowiada lekarka.
"Powoli niemożliwa staje się praca w pojedynkę"
Zakłucia brudną igłą, ugryzienia czy podrapanie to codzienność. Przy pracy z dużymi zwierzętami dochodzą jeszcze kopnięcia, nastąpienia, ważące kilkaset kilogramów zwierzę czasami jednym ruchem potrafi przyprzeć lekarza do ściany czy ogrodzenia, co kończy się siniakiem na pół pleców. – To praca fizyczna, ale czego nie dam rady zrobić siłą mięśni, to staram się zrobić sposobem – mówi Marta. – Plus zawsze proszę gospodarza, żeby związał i poskromił zwierzę. Dopóki nie będę się czuła w miarę pewnie, nie wchodzę do boksu, gdzie na przykład szaleje byk. Przecież nie chodzi o to, żeby tam robić rodeo – dodaje.
Karolina od niedawna ma do pomocy technika weterynarii. Obecnie leczy się też na wsiach dużo małych zwierząt. Za czasów jej taty, czyli w latach 70., na wsiach nikt nie przywoził do lekarza weterynarii psów ani kotów. Leczyło się tylko zwierzęta, które generowały zysk.
Teraz dyżur w lecznicy dzieli się na pracę stacjonarną i pracę w terenie. W godzinach porannych Karolina zazwyczaj pracuje w lecznicy z małymi zwierzętami, po południu jedzie na umówione wizyty. Wraca wieczorem.
Bywa, że w okresie letnim dzieje się nieco mniej, ale pod telefonem jest się cały czas. Leczenie zwierząt to nie wszystko. Obszerna dokumentacja medyczna, częsta jazda samochodem, pakowanie i noszenie toreb, bo w terenie nie może niczego zabraknąć, sprzątanie, pranie, mycie, dezynfekowanie. Przy prywatnych, małych praktykach to wszystko rozkłada się na jedną albo dwie osoby.
Trzeba się też cały czas doszkalać, bo medycyna weterynaryjna rozwija się dynamicznie. A koszty większości kursów i specjalizacji trzeba w Polsce pokryć z własnej kieszeni. Za jednodniowe szkolenie z embriotransferu, czyli pozaustrojowego zapładniania krów, Karolina zapłaciła ponad 3 tys. zł. Embriotransfer nie jest jeszcze metodą rozrodu krów, którą zamierza w swoim regionie praktykować, bo na razie jest zbyt kosztowna, ale trzeba być na bieżąco.
– Na początku lat 90. na rynku było stosowanych kilkadziesiąt preparatów w leczeniu weterynaryjnym, teraz są ich tysiące. Zdecydowanie łatwiej jest opanować ból u zwierząt, można stosować skuteczniejsze leczenie, ale do tego wymagane jest przeprowadzenie szczegółowej diagnostyki. Porządne USG to już standard, dochodzą analizatory biochemiczne czy hematologiczne i cała masa innych sprzętów laboratoryjnych. Każdy z nich to wydatek rzędu 15–20 tys. zł. Powoli niemożliwa staje się praca w pojedynkę – tłumaczy Karolina.
A co, jeśli zwierzę nie przeżyje?
– Pracowałam w mieście jakiś czas, z małymi zwierzętami, ale to nie była praca dla mnie – opowiada Marta. Wolała wrócić w rodzinne strony, do małej miejscowości, i zacząć pracę w terenie. Praca z małymi zwierzętami w lecznicach w mieście stawia przed lekarzami inne wyzwania – w mieście zwierzę to często członek rodziny, na wsi zwierzęta są źródłem dochodu. Oczekiwania i zachowania właścicieli są więc nieco inne.
Na pierwszy plan wysuwa się aspekt ekonomiczny. Karolina podaje przykład koni rasy sokólskiej. To duże konie zimnokrwiste, przeznaczane głównie na ubój. Hodowcy podają, że cena mięsa za kilogram to w 2023 roku 14–17 zł. Koń tej rasy waży od około 500 kg nawet do 1 tony.
Strata takiego zwierzęcia wpływa znacząco na budżet gospodarza. Tak samo jest z hodowlą krów, świń czy kur. Nie chodzi o to, żeby zapewnić tym zwierzętom emeryturę.
Anna przytacza sytuację, kiedy została wezwana do porodu klaczy późnym wieczorem. Jak dojechała na miejsce, okazało się, że wody płodowe są już mętne, płód jest martwy, a klacz w bardzo ciężkim stanie. Opcji nie było wiele. Anna nie miała w lecznicy wystarczającej ilości środków farmakologicznych, żeby skutecznie uśpić konia. Nie trzyma się dużego zapasu, bo rzadko się ich używa, szczególnie u dużych zwierząt, a środki mają konkretny okres przydatności.
W pobliżu nie było też jeszcze firm, które zajmowały się ubojem z konieczności. Przez osiem godzin powoli wyjmowała źrebaka, który był już w stanie rozkładu, kawałek po kawałku, próbując oczyścić macicę i ratować klacz. Pełne bakterii wody płodowe, w których trzymała ręce przez wiele godzin, trwale uszkodziły macierz paznokcia, po ponad 15 latach od incydentu paznokcie nadal odrastają zdeformowane.
Klaczy nie udało się uratować. Nie miała siły rozliczyć się z właścicielami, umówiła się z nimi na kolejny dzień i wróciła do domu.
Następnego dnia, kiedy hodowca pojawił się w lecznicy usłyszała, że zamordowała mu klacz i może spodziewać się pozwu. Anna nie doczekała się ani zapowiedzianego pozwu, ani zapłaty za swoją pracę czy leki, które zostały podane w trakcie interwencji.
Była tak zmęczona sytuacją, że nawet nie myślała o tym, żeby drogą prawną ubiegać się o należną zapłatę. – To mnie straszono sądem, więc skupiłam się na tym, jak mam się bronić – wspomina.
Karolina przeciwnie, po nieudanej próbie ratowania klaczy pozwu się doczekała. Żona gospodarza (której, jak wspomina, nie było przy interwencji) uznała, że działanie lekarki weterynarii było formą znęcania się nad zwierzęciem. Dlaczego? Klacz nie reagowała należycie na podane środki farmakologiczne. – To był trudny czas, bo człowiek analizuje na tysiąc sposobów, czy coś dało się zrobić inaczej, nawet jeśli wszystko było przeprowadzone zgodnie ze sztuką. Poza tym jest pełna dokumentacja, każda dawka wszystkich podanych leków jest wpisana do karty leczenia. W momencie pozwu od właściciela dokładna dokumentacja medyczna może być jedyną linią obrony – mówi Karolina.
Pozew cywilny składany jest do Izby Lekarsko-Weterynaryjnej odpowiedniej dla danego regionu i to w obowiązku Izby jest rozstrzygnięcie sporu w pierwszej instancji. Prowadzone są przesłuchania, powoływani są świadkowie, lekarze biegli, gromadzony jest materiał dowodowy. W przypadku orzeczenia sądu lekarsko-weterynaryjnego o winie lekarza weterynarii grozi mu upomnienie, nagana, zawieszenie prawa wykonywania zawodu na okres od trzech miesięcy do trzech lat czy nawet pozbawienie prawa wykonywania zawodu. A poszkodowany hodowca ma prawo ubiegania się o rekompensatę od lekarza. W przypadku Karoliny nie dopatrzono się błędu lekarskiego, ale sprawa kosztowała ją kilka miesięcy stresu.
– W ręce jednej osoby oddana jest duża odpowiedzialność i z całą pewnością zdarzają się błędy – mówi Karolina. – W małych gospodarstwach zwierzęta nie zawsze są ubezpieczone, bo nie zawsze się to hodowcom opłaca. Natomiast lekarz weterynarii ubezpieczony jest zawsze, płacimy składki do Izby plus większość z nas ubezpiecza się jeszcze prywatnie. Zdarzają się błędy, oczywiście, ale bywa, że skarga na lekarza weterynarii to próba odrobienia straty materialnej po upadku konia czy krowy, szczególnie że złożenie takiej skargi do Izby Lekarsko-Weterynaryjnej jest bezpłatne.
– Trafiają się gospodarze nieuczciwi, ale od takich sytuacji chroni nas też ubezpieczenie – tłumaczy Jerzy. – Oczekiwania są duże, klienci są roszczeniowi i czasami ciężko wytłumaczyć, że oprócz narodzin i życia jest też śmierć. Na szczęście nie zdarza się to często, hodowcy, którzy mają większe stada, wiedzą, że nawet do kilkunastu procent zwierząt padnie z przyczyn naturalnych i nie należy w tym szukać winy lekarza weterynarii – dodaje.
Kiedyś a dziś
Czy w latach 70., kiedy zawód lekarza weterynarii praktykował tata Karoliny, Anatol, pracowała z nim kobieta? A może znał jakąś lekarkę, która pracowała w sąsiednich gminach? Lucyna, wdowa po Anatolu, która była także jego sekretarką, żadnej lekarki weterynarii w pobliżu nie pamięta. W lecznicy pracowało zmianowo trzech lekarzy, sami mężczyźni, i trzech techników, również mężczyzn. Do tego kierowca i palacz. Panie były zatrudniane jako sekretarka i sprzątaczka. – To była ciężka fizyczna praca z dużymi zwierzętami, nikt sobie tu wtedy do końca nie wyobrażał, że mogłaby ją wykonywać kobieta – wspomina Lucyna.
Poza tym wiązało się to również z określonymi zwyczajami. Lekarze weterynarii cieszyli się wtedy na wsi dużym autorytetem. Niemal zawsze po trudnej interwencji w terenie, a już szczególnie po porodzie, lekarz był zapraszany do domu gospodarzy na poczęstunek, często suto zakrapiany. Na pytanie, jak często doktor Anatol wracał z terenu na rauszu, Lucyna tylko się uśmiechnęła. A niejednokrotnie po takim "pępkowym" trzeba było jechać do kolejnych zgłoszeń.
Srogie zimy na Podlasiu często uniemożliwiały dojazdy samochodem, więc jak potrzebna była pilna interwencja, to gospodarz jechał po lekarza saniami. – A latem, kiedy Anatol wracał z terenu, pierwsze, co robił, to łapał pchły, które go obsiadły – wspomina jego żona.
Nie było jednak sytuacji, żeby po powrocie lekarz weterynarii musiał jeszcze wypełnić dokumentację, uprać fartuchy i narzędzia. Za to odpowiedzialni byli inni pracownicy.
Większa swoboda, która pozwalała między innymi na regularne opijanie sukcesów w pracy, wiązała się być może z mniejszą odpowiedzialnością indywidualną przypisaną do zawodu w tamtym czasie. Lekarze weterynarii byli na posadzie państwowej, a hodowcy ubezpieczali swoje zwierzęta. Wystarczyło, że lekarz po padnięciu zwierzęcia wypisał operat szkodowy, i rolnik dostawał rekompensatę. Mniej odczuwalna była presja ekonomiczna. Co więcej, nikt nikomu nie kazał dmuchać w alkomat. Teraz nadużywanie alkoholu w pracy może skończyć się nieprzyjemnie. Nawet jeśli lekarz nie zostanie przyłapany, dużo łatwiej o błąd w sztuce, a to już może pociągać za sobą poważne konsekwencje.
– Kiedyś nadużywanie alkoholu w naszym zawodzie było częstym problemem – mówi Karolina, córka Anatola. – Obecnie sięganie po alkohol, jak w każdej innej branży, może być konsekwencją pracy pod ogromną presją i w stresie, ale nie jest już powszechnym zwyczajem. Myślę też, że gospodarze patrzyli na mnie z większym dystansem niż na mojego tatę również dlatego, że odmawiałam udziału w tych popijawach – dodaje Karolina, wspominając początek lat 90.
Co z macierzyństwem? Anna miała do pomocy przy dzieciach swoją mamę. Karolina pracowała z tatą i chociaż dwa tygodnie po urodzeniu dziecka była już na fermie, to było jej łatwiej, ponieważ mogła dzielić się pracą z ojcem. Marta jest w pierwszej ciąży, ale pracuje na etacie w większej lecznicy, więc bez problemu może skorzystać z urlopu macierzyńskiego.
Rozczarowanie czy satysfakcja?
Lekarki weterynarii pracujące w terenie przyznają, że jest to zawód, który zaburza work-life balance. To praca pod presją czasu i presją ekonomiczną. Wymaga też podejmowania trudnych decyzji, które często spotykają się z niezrozumieniem właściciela zwierzęcia, i brania za nie odpowiedzialności. Jednak to nie znaczy, że nie jest to zawód dla kobiety.
– Pamiętam ogiera szlachetnej krwi, który zawisł na płocie, rozerwał powłoki brzuszne i wyszły mu jelita. Musiałam powoli i dokładnie oczyszczać jelito kawałek po kawałku i wkładać z powrotem, co u konia jest trudnym zadaniem, bo błyskawicznie dochodzi do zapalenia otrzewnej. Ale udało się i koń przeżył. Takie sytuacje sprawiają, że ta praca daje dużą satysfakcję – mówi Anna.
– Nie wyobrażam sobie siebie w innym zawodzie. Teraz, jak się nad tym zastanawiam, to może odnalazłabym się jako położna. W sumie w tej pracy też nią trochę jestem – stwierdza Marta. – Na koniec dnia widzę zawsze więcej plusów niż minusów – dodaje.
*Lekarz weterynarii na wsi zwykle pracuje na obszarze całej gminy, w kilku okolicznych wsiach. Jeździ "w teren".
Katarzyna Pawlińska-Gudel. Pracowała w korporacji, ale odkryła, że to nie jest na jej nerwy. Na co dzień zajmuje się produkcją filmową. Pochodzi z Podlasia. Mieszka w lesie. Absolwentka Szkoły Mistrzów UW na studiach technik pisarskich i prezentacji tekstu literackiego. Szczęśliwa posiadaczka głuchego dalmatyńczyka bez kropek.