18+
Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych

Mam co najmniej 18 lat. Chcę wejść
Nie mam jeszcze 18 lat. Wychodzę
Reportaż
Styczeń 1999 roku. Porachunki gangsterskie w Warszawie (MARZENA HMIELEWICZ)
Styczeń 1999 roku. Porachunki gangsterskie w Warszawie (MARZENA HMIELEWICZ)

Policyjny samochód z Jarosławem S. ("Masa") mknie na warszawskie Bemowo, gdzie w powojennych fortyfikacjach odbywa się proces oskarżonych z pruszkowskiej mafii. Jest 23 maja 2003 roku. Dokładnie 20 lat temu. 

Nad bezpieczeństwem cennego świadka koronnego czuwa 96 antyterrorystów.

Co kilka minut mają obowiązek meldowania zwierzchnikom, do którego miejsca dotarli. Specjalnym szyfrem. To szczegółowo rozpisana operacja. Jeśli tylko dowódca konwoju w określonej minucie nie połączy się z centralą i nie odpowie na wywołanie, zostanie wszczęty alarm.  

"Masa" nie życzy sobie na sali rozpraw pismaków. Tak nazywa reporterów sądowych.

Kilkadziesiąt tomów akt jego sprawy przeczytałam już po zakończeniu procesu, gdy wysłano je do archiwum.

Z przesłuchań najsłynniejszego świadka koronnego w III RP przebija pewność siebie, buta. Czuje się bezkarny - wszystkie przestępstwa zostały mu darowane, zachowuje swój majątek. Wie też, że za nim stoją prokuratorzy, którzy oparli akt oskarżenia głównie na zeznaniach koronnego.  

Najsłynniejszy polski świadek koronny, były gangster Jarosław S. ps. Masa'Najsłynniejszy polski świadek koronny, były gangster Jarosław S. ps. Masa' Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl

Na sali sądowej on jest najważniejszy. Popisuje się.  

- Czy byłby pan łaskaw trochę pogłówkować w sprawie ściągania haraczy przez pruszkowską mafię? - prosi sędzia.  

 "Masa": - Gdybym był łaskaw pogłówkować, to bym pogłówkował w toku śledztwa.  

- Proszę jednak pana, aby pan był uprzejmy pogłówkować.  

- W tej chwili nie jestem w stanie pogłówkować.  

Zobacz wideo "Oskarżam" - nowy cykl kryminalny Gazeta.pl. Justyna Mazur-Kudelska rozmawia z Heleną Kowalik o polskiej mafii (część 1)

Za szybami pancernymi siedzi 42 oskarżonych - godna reprezentacja gangu pruszkowskiego.

Adwokat jednego z nich pyta świadka: - Na jakiej podstawie pan twierdzi, że oskarżony Zygmunt R. nakłaniał pana do zabicia N. znanego pod pseudonimem Dziad? 

Kwiecień 2006 roku. Proces gangu pruszkowskiegoKwiecień 2006 roku. Proces gangu pruszkowskiego Fot. Wojciech Surdziel / Agencja Wyborcza.pl

- Wysłał mnie tam z bronią. Chyba nie po to, abym ustrzelił doniczki w oknie - "Masa" nie kryje rozbawienia. 

I tak to wygląda każdego z 18 dni, kiedy "Masa" odpowiada na pytania stron. Wyluzowany, nie musi się bać o swoje życie. Okolice budynku sądu obstawiają policyjni komandosi z kompanii antyterrorystycznej. Jedyne, na co oskarżeni mogą sobie pozwolić wobec świadka koronnego, to obrzucenie go na sali rozpraw wyzwiskami. Wszystkie są w protokole.  

"Ty ch...",  

"Zdrajco", 

"Kur..., i tak będziesz gryźć piach",  

"Zginiesz, ale przedtem cię wyr...". 

Warszawski sąd akceptuje Jarosława S. na świadka koronnego w czerwcu 2000 roku. W wyniku jego zeznań, aresztowano zarząd pruszkowskiej mafii. Nie obeszło się bez pewnego falstartu. O 4 rano gangsterzy "Malizna", "Żaba" i "Słowik" otrzymali ostrzegawczy telefon. Udało im się wyrwać z obławy. Pod aresztancki klucz poszli "Wańka", "Bolo" oraz "Parasol". Za pozostałymi bossami gangu prokuratura wysłała listy gończe. Skutecznie.  

"Słowik" w klatce 

Najdłużej na wolności pozostawał "Słowik". Zdążył uciec przed aresztowaniem do Hiszpanii; był poszukiwany międzynarodowym listem gończym. 

O jego przestępstwach, kierowaniu uzbrojoną grupą przestępczą wiele mówił na procesie pruszkowskiego gangu świadek koronny "Masa". Andrzej Z. ("Słowik") był wtedy uważany za przywódcę gangu pruszkowskiego. Na drogę przestępcy wszedł jeszcze w PRL. W 1978 r. został skazany na półtora roku więzienia za kradzież Fiata 126p. Uciekł z więzienia, wkrótce znowu został złapany. Dziesięć lat później był już zawodowym włamywaczem do mieszkań i złodziejem samochodów.  

Kiedy przeniósł się ze Szczecina do Warszawy grabił pieniądze, ściągając haracze od restauratorów. Jego pierwszy poważniejszy wyrok za włamania jeszcze za czasów PRL wynosił sześć lat. Nie odsiedział całego - w przełomowym dla Polski roku 1989 wyszedł na świąteczną przepustkę i dzięki fałszywym zwolnieniom lekarskim już nie wrócił do więzienia. Nadal popełniał przestępstwa.  

Słusznie czuł się bezkarny, skoro w 1993 roku ułaskawił go prezydent Lech Wałęsa. Akt łaski dotyczył wyroku z 1987 roku - za udział w kradzieżach i rozbojach. 

Wałęsa, zapytany po latach, dlaczego tak postąpił, odpowiedział: "Podłożono mi papiery, ja bym tego nie zrobił". 

Z czasem "Słowik" przerzucił się na handel narkotykami. I w końcu trafił do klatki na dłużej. Przewieziony z Hiszpanii do Polski został skazany na sześć lat więzienia za kierowanie gangiem pruszkowskim i wymuszenia rozbójnicze z lat dziewięćdziesiątych. 

Kwiecień 2006 roku. Andrzej Z. podczas procesu gangu pruszkowskiegoKwiecień 2006 roku. Andrzej Z. podczas procesu gangu pruszkowskiego Fot. Wojciech Surdziel / Agencja Wyborcza.pl

Na kilka miesięcy przed wyjściem na wolność, oskarżono go - na podstawie zeznań "Masy" - o udział w zabójstwie komendanta głównego policji Marka Papały. Jednakże Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił go od tego zarzutu. 

Krwawe "rozkminki" 

Po rewelacjach słynnego świadka koronnego wiedza o gangsterach w III RP stała się publiczna. Al Capone nad Wisłą - brzmiało tak atrakcyjnie, że wielu absolwentów dziennikarstwa czy politologii chciało na własną rękę penetrować tzw. zorganizowane grupy przestępcze. Wydawało im się, że już nie ma zagrożenia, skoro główni bossowie są za kratkami. Po słynnym rozprawieniu się z gangsterami pruszkowskimi nastąpił wysyp procesów sądowych członków innych mafii. 

23-letni Michał J. z Wołomina, marzący o karierze reportera śledczego, postanowił udawać w rodzinnym mieście dilera narkotykowego. Wyobrażał siebie, że w ten sposób przeniknie do struktur mafii wołomińskiej. Został porwany. Jego ciało spętane drutem znaleziono na dnie rzeki.  

Zeznania "Masy" odsłoniły okrucieństwo gangsterów. Nic nie znaczyło dla nich życie ofiar, które stanęły na ich drodze. Nie mieli też litości dla swoich, gdy walczyli o zakres władzy. A można ją było utracić choćby na skutek kilkuletniego pobytu za kratkami. W takiej sytuacji znalazł się Ireneusz P. ("Barabasz"), twórca mafii pruszkowskiej. Poszedł do więzienia za brutalny napad na właściciela warzywniaka, który nie chciał mu oddać dziennego utargu. Kiedy "Barabasz" odzyskał wolność, mógł zostać tylko tzw. żołnierzem swoich wychowanków, m.in "Masy".   

Jarosław S. w rozmowie z reporterem śledczym Arturem Górskim tak opisał ówczesną pozycję młodych w gangu: - Przejęliśmy ster. Jeździliśmy po mieście fajnymi furami, rozpier... dyskotekowe bramki i windykując należności za "ochronę". 

Inny pruszkowski boss Zbigniew K. "Ali" stracił władzę, gdy pewnego dnia w czasie pijackiej sprzeczki ze swym żołnierzem "Parasolem" tak dostał od niego w szczękę, że się złamała.  

"Masa": - Jak boss dostaje po ryju od gangstera niżej stojącego w bandyckiej hierarchii to jest koniec jego przywództwa. 

 "Ali" miał zasługi dla kasy mafii, gdyż kradł na dużą skalę klisze fotograficzne do zdjęć rentgenowskich. Na początku lat dziewięćdziesiątych wydobywano z nich kosztowne związki srebra.  

O wiele bardziej krwawe były zatargi między gangsterami, gdy usiłowali przejąć terytorium konkurenta.  

Mirosław D. ("Malizna") był jednym z cinkciarzy wystających na początku lat dziewięćdziesiątych pod Uniwersamem na warszawskim Grochowie, gdzie otwarto kantor wymiany walut. Z upływem lat "Malizna" przejął władzę nad dużą częścią Pragi i dążył do rozszerzenia swoich wpływów. Nie podobało to się rosnącemu w siłę jego podwładnemu Markowi C. ("Rympałek"). On też chciał przewodzić i mieć swoich "żołnierzy". Coraz częściej między bandytami dochodziło do tzw. rozkminki. Podczas jednego z takich starć stracił życie Cezary D. "Masa" twierdził, że zabili go kilerzy "Malizny".  

Wrzesień 2002 roku. Mirosław D., pseudo Malizna, rozmawia ze swoim adwokatemWrzesień 2002 roku. Mirosław D., pseudo Malizna, rozmawia ze swoim adwokatem Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Wyborcza.pl

Nie zawsze kończyło się rozlewem krwi. Czasem wystarczyło postraszenie przeciwnika, pokazanie, kto rządzi.  

Do legendarnych "rozkminek" przeszło spotkanie dwudziestu bandytów z Pruszkowa z grupą miejscowego watażki Nikodema S. "Nikosia" (Sopot, 11 sierpnia 1994 roku). Na wiadomość, że z Warszawy wyjechała kawalkada kilkunastu mercedesów z kijami bejsbolowymi w bagażnikach, pierwszy gangster Wybrzeża powiadomił policję. Ostatecznie pruszkowscy wylądowali w areszcie, skąd po godzinie ich zwolniono bez postawienia jakichkolwiek zarzutów.  

Otwartą wojnę z "Pruszkowem" prowadził Henryk N. "Dziad", lider grupy ząbkowsko-praskiej. Początkowo współpracował z pruszkowskimi w przemycie spirytusu Royal. Ale kiedy w 1992 roku znalazł się z tego powodu w areszcie uznał, że to kompani z Pruszkowa wydali go policji. Wzajemne oskarżenia o współpracę z organami ścigania nasiliły się, gdy "Dziad" ukradł z transportu jadącego z Niemiec do Rosji pięć ton papieru do drukowania rubli. Kroił się skandal międzynarodowy i państwowe służby były zmuszone negocjować z gangsterami. "Dziad" oddał 3,7 tony. Dla siebie zachował resztę, nie chciał rezygnować z planu wprowadzenia "fałszywek" do obiegu.  

"Dziad" trafił do więzienia w 1999 r., skazany za podżeganie do zabójstwa Leszka D. ("Wańka") z gangu pruszkowskiego oraz za handel narkotykami. Zza krat wydał książkę "Świat według Dziada", w której opisał wojnę z Pruszkowem i związki przestępców z politykami. Nigdy nie wyszedł na wolność, zmarł na więziennej pryczy.  

Jego brat Wiesław N. ("Wariat") dorobił się bogatej kartoteki kryminalnej już w latach 70. W III RP stworzył największą w Europie fabrykę amfetaminy w Woli Karczewskiej. "Wariat" był podejrzany (niczego mu nie udowodniono) o zamach na życie bossa grupy pruszkowskiej Zygmunta R. ("Kaban" bądź "Bolo"). W 1995 roku ktoś zawiesił ładunek na klamce jego mieszkania w bloku przy ulicy Ostrobramskiej. Zostały uszkodzone trzy piętra, ale nikt nie zginął.  

"Okup w kawałku, człowiek też w kawałku" 

To był czas formowania się kolejnych grup mafijnych i coraz bardziej bezwzględnych walk o strefy wpływów.  

Po rozbiciu "Pruszkowa" dał o sobie znać jeszcze groźniejszy gang, tym razem z centrum Warszawy, nazwany mokotowskim. Istniał już w 1994 roku, ale wtedy podlegał "Barabaszowi".  

"Mokotowscy" zbierali haracze od właścicieli sklepów i hurtowni, handlowali narkotykami. Były to wymuszenia zachowujące pozory legalności; zamiast kradzionej pokątnie gotówki gang występujący pod szyldem ochrony otrzymywał "dobrowolne" wpłaty od szantażowanych biznesmenów.  

Latem 1994 roku na warszawskiej Starówce pojawiła się bojówka firmy ochroniarskiej Eskorta, która zdemolowała pełne konsumentów restauracje i puby. Policja nie interweniowała, z góry uznając, że nie ma szans. Większą odwagą wykazali się właściciele lokali, którzy w środku sezonu turystycznego, ogłosili strajk. "Eskorta" utraciła prawo do świadczenia usług, a jej szef Dariusz B. "Jogi", gangster z Wołomina został skazany na siedem lat m.in. za pobieranie haraczy od właścicieli ukradzionych samochodów, którzy chcieli odzyskać swój pojazd.   

Nad wymuszeniami w dużych firmach czuwał Zbigniew C. "Dax". Żądaniu pieniędzy za rzekomą ochronę sklepu czy zakładu towarzyszyło ultimatum: nie zapłacisz, spalimy obiekt, połamiemy ci nogi, wrzucimy petardę. Albo wpuścimy do sklepu cuchnący kwas masłowy, którego nie da się wywietrzyć. Dotrzymywali słowa.  

Grupa mokotowska zasłynęła brutalnością. 31 maja 2002 r. w centrum handlowym Klif przy ul. Okopowej w Warszawie, na oczach klientów doszło do krwawej egzekucji. Zabójca wstał od stolika, przy którym pił kawę i zaczął strzelać. Zginęły dwie osoby, jedna została ranna.  

Gangowi przewodził Andrzej H. "Korek", który notabene wychował się na warszawskiej Pradze. Po ujawnieniu współpracy "Masy" z organami ścigania wprowadził zasadę, że kto chce dołączyć do jego grupy, musi kogoś zabić, bo taka zbrodnia uniemożliwi zostanie potem świadkiem koronnym. 

W lipcu 2004 roku "Korek" został zatrzymany - policja wciągnęła go na ulicy Marszałkowskiej do nieoznakowanego radiowozu. Boss "Mokotowa" usłyszał zarzut przemytu 325 kg kokainy na statku płynącym z wenezuelskiego Puerto Cabello do Hamburga. Tam cenny ładunek przeładowano na holenderski statek, który płynął do Gdyni.  

"Korek" miał wyjść z więzienia w 2017 r., ale wówczas usłyszał kolejny wyrok, zatrzymujący go w zakładzie karnym jeszcze dwa lata.  

Z czasem "Mokotów" wyspecjalizował się w brutalnych napadach na konwojentów wiozących pieniądze do banku. W Wólce Kosowskiej pod Warszawą, gdzie w latach dziewięćdziesiątych było centrum hurtowego handlu towarami z Azji, skradziono w ten sposób ponad 4 mln zł. Opornym konwojentom napastnicy strzelali w plecy. 

Zobacz wideo "Oskarżam" - nowy cykl kryminalny Gazeta.pl. Justyna Mazur-Kudelska rozmawia z Heleną Kowalik o polskiej mafii (część 2)

Gangsterem, który lubił stosować tortury był Tomasz S. ("Komandos"). Zaczynał od napaści na listonoszy, potem podporządkował sobie największych dilerów narkotyków. Kiedy jednego z nich porwał, ściskał mu głowę imadłem, potem obciął obie dłonie, w końcu poderżnął gardło. Po zwłokach przejechał samochodem.  

Za specjalistę od "mokrej roboty" i porwań uchodził też Wojciech S. ("Wojtas" vel "Kierownik").

Rodzinom wysyłał obcięte palce ofiar i żądanie wysokiego okupu, np. miliona euro.

W 2008 r. został oskarżony o porwanie sześć lat wcześniej dwóch piaseczyńskich dilerów narkotyków i wywiezienie ich do lasu pod Konstancinem. Z pomocą innego gangstera zabił swe ofiary roztrzaskując ich głowy toporkiem. W 2022 r. sąd skazał "Wojtasa" na dożywocie.  

Po zamknięciu "Korka", władzę w gangu przejęły grupy z Dolnego Mokotowa i Ursynowa, którymi kierowali Sebastian L. ("Lepa"), Artur N. ("Archi") i Wojciech S. ("Wojtas"). Przez pewien czas tzw. mokrą robotą zajmował się "Dax", ale w 2009 roku został skazany na 15 lat. Więzienie wyeliminowało też z mokotowskiego gangu "Wojtasa". W przekonaniu funkcjonariuszy CBŚ mokotowski gang ma na swym koncie zabójstwa uprowadzonych: Eweliny B. oraz Harshiego H. z Indii.  

W środowisku przedsiębiorców huczało od tragedii, jaka dotknęła rodzinę jednego z najbogatszych wówczas Polaków, Józefa B. właściciela podwarszawskiego zakładu przetwórstwa mięsnego. Jego 21-letnia córka Ewelina została porwana, gdy wracała z uczelni. Mimo wpłacenia miliona euro okupu, nie wróciła do domu. W ustalonym miejscu pod Wyszkowem kidnaperzy zostawili ścięte włosy dziewczyny, które niedługo potem odnalazł jej ojciec. Na tym do dziś ślad się urywa.  

Podobny los spotkał w 2004 roku hinduskiego biznesmena Harisha H. Bandyci porwali go przez pomyłkę, bo feralnego dnia pojechał do pracy samochodem szefa., upatrzonego na ofiarę. Za uwolnienie Harisha H. porywacze zażądali 2 mln euro. Jego żona w programie telewizyjnym apelowała do porywaczy, aby dali jej trzy tygodnie na przygotowanie okupu. Hindusi w Polsce solidarnie uzbierali 800 tysięcy dolarów. Było to niestety znacznie mniej niż żądali zbrodniarze. Rodzinie porwanego odpowiedzieli SMS-em: "Okup w kawałku, człowiek też w kawałku". Wkrótce potem nadeszła paczka z uciętymi palcami ofiary. Do przekazania pieniędzy nie doszło.  

"Mamusiu, strzelają do mnie!" 

W Modlinie w latach dziewięćdziesiątych gangiem kierowali bracia K. - Grzegorz ("Gieno") i Dariusz ("Kary"). Z czasem wyrosła im pod bokiem konkurencja - "nowodworscy". Nie pomogło ostrzelanie samochodu Marka B. "Białego" i Pawła G. "Głębika" oraz spalenie nadzorowanych przez nich solariów. Bracia K. zdecydowali się na większą akcję.  

Na 23 czerwca 2000 r. w pubie EB w Nowym Dworze Mazowieckim, gdzie chętnie przesiadywali szefowie gangu konkurującego z "Modlinem", zaplanowano festyn z okazji zakończenia roku szkolnego. Pod stolikiem zajmowanym zwykle przez bossów, cyngle braci K. umieściły pięciokilogramową bombę. Do eksplozji miało dojść wieczorem. Rano właściciel lokalu zauważył w tym miejscu poluzowaną kostkę brukową. Kiedy wziął ją do ręki, nastąpił wybuch. Mężczyzna zginął, wyrzucony siłą podmuchu na dach. Śmiercionośny ładunek rozszarpał też ciała trzech chłopaków, zarabiających w lokalu na wakacje.  

Czerwiec 2000 roku. Wybuch bomby w pubie EBCzerwiec 2000 roku. Wybuch bomby w pubie EB Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Bracia K. nie zrezygnowali z dintojry. Niespełna trzy miesiące później "Głębik" wraz z należącym do jego bandy Krzysztofem B. "Szczurkiem" bawili się na automatach w miejscowym pubie Tartak. Nagle wpadło tam dwóch mężczyzn w kominiarkach. Jak się potem okazało, byli to Marek N. zwany "Markiem z Marek" i Daniel E. "Chulio" vel "Kulio". To ich podejrzewano o podłożenie bomby w pubie EB. W Tartaku strzelali z broni maszynowej, ofiary nie miały szans. Kiedy napastowani padli od kul na podłogę, mordercy obrócili butami ich ciała, aby upewnić się, że są martwi.  

W 2003 r. do Sądu Okręgowego w Warszawie, trafił akt oskarżenia przeciwko liderom modlińskiej grupy przestępczej. Przyprowadzono dziewięciu gangsterów. Byli wśród nich dwaj bracia K., oskarżeni o podżeganie do zabójstwa w pubie EB. "Gieno" z aresztu wysyłał dziennie nawet 10 grypsów. Zza krat wydawał polecenia, rozdzielał mafijne pieniądze, decydował którego ze świadków uprowadzić, aby nie zeznawał na jego niekorzyść. Jednemu ze swoich podwładnych, Piotrowi K. ("Kikoł"), kazał obrzucić granatami członków konkurencyjnej bandy.  

Mimo twardej ręki "Gieno" nie zdołał utrzymać władzy. Najpierw dwaj jego "żołnierze" Andrzej B. ("Broda") i Mariusz S. ("Skowron") próbowali przejąć kontrolę nad zyskami gangu z przydrożnej prostytucji. Odszczepieńcy przeciągnęli na swoją stronę ważnego członka modlińskiej mafii Konrada O. ("Obój"). 

Niespełna miesiąc później 26-letni "Obój" został zastrzelony w Szpitalu Bielańskim, gdzie leczył nogę zranioną podczas gangsterskiej potyczki w ogródku piwnym. Egzekucja odbyła się w sali oddziału chirurgii urazowej na oczach pacjentów i odwiedzających ich rodzin. Bandyci w maskach wyciągnęli broń, oddali kilka strzałów w klatkę piersiową unieruchomionego gangstera i z czwartego piętra uciekli przez okno po linie.  

Grzegorza K. zdradził też jego wychowanek Rafał Ł. ("Zwierzak"). 

W 2005 roku - już po zastrzeleniu "Obója" - "Zwierzak" ogłosił się przywódcą niegdysiejszych podwładnych braci K. Grupę zbuntowanych nazywano w kręgach mafijnych "twierdzakami", gdyż mieszkali w Modlinie w pobliżu starych fortyfikacji wojskowych. Ich wyposażeniem była broń ukradziona braciom K.  

Kiedy z aresztu śledczego wyszedł na wolność Dariusz K. ("Kary"), postanowił w imieniu swoim i brata upomnieć się o ich dawne miejsce w mafijnej hierarchii.

"Zwierzak" nie chciał podzielić się władzą i zdecydował, że zabije swego dawnego mentora. Nie było to proste, gdyż gangster chodził z obstawą. Rafał Ł. uparcie polował na swą ofiarę.

Raz z gotowym do strzału kałasznikowem czekał kilka godzin w śmietniku koło domu "Karego". Dariusz K. zwietrzył zasadzkę i tego dnia nie wrócił z miasta do domu. A na swego dawnego pupila wydał wyrok.  

17 lipca 2005 r. "Zwierzak" wracał do domu z nadzorowanej przez siebie dyskoteki, na klatce schodowej ktoś przywitał go strzałami. Przywódca "młodych wilków" miał szczęście - broń zabójcy się zacięła. Rafał Ł. uciekł, krzycząc: - Mamusiu, strzelają do mnie! 

Kiedy tylko doszedł do siebie, chciał poznać nazwisko niedoszłego mordercy. Dotarło do niego, że Artur Z. handlarz narkotykami, który czasem chodził na akcje z braćmi K. przechwala się na mieście, że przechowuje broń tego, który chybił strzelając do "Zwierzaka". Ł. postanowił za wszelką cenę wyciągnąć od Artura Z. nazwisko kilera.  

Rankiem 5 sierpnia 2005 r. przed oficyną, w której mieszkał Artur Z., gwałtownie zahamowały dwa samochody. Bandyci przebrani za antyterrorystów wyciągnęli z łóżka mężczyznę i jego ciężarną narzeczoną Małgorzatą R. Półnagich wywieziono do dzikiego parku w Twierdzy Modlin. Tam byli torturowani, mimo że Dariusz Z. powiedział, kto zlecił zamach na "Zwierzaka". Na koniec oprawcy dobili swe ofiary po wrzuceniu do wykopanego przez porwanych dołu. 

W więzieniu jest bezpieczniej 

Kiedy akt oskarżenia w sprawie morderstwa w twierdzy modlińskiej był gotowy i czekano tylko na ustalenie terminu rozprawy głównej, o mało co nie zginął Dariusz K. "Kary". Chciał zemścić się na świadkach, zeznających przeciwko niemu w postępowaniu przygotowawczym. We wrześniu 2005 r. postanowił z tego powodu zlikwidować Andrzeja M. spod Ciechanowa i jego matkę Eugenię. Zabójstwo zlecił Grzegorzowi H., temu samemu, którego wynajął do zastrzelenia "Zwierzaka". Honorarium uzgodnili na 30 tys. zł. Jednakże egzekutor po wykonaniu zadania dostał tylko 8 tysięcy, więc postanowił zabić "Karego".  

Wiosną 2006 r. Grzegorz H. zaczaił się przed domem gangstera w Nowym Dworze. Kiedy Dariusz K. tymczasowo zwolniony z aresztu wyszedł na ulicę, zamachowiec otworzył ogień. Ale jego kule trafiały w płot. Szczęśliwie ocalony na własną prośbę wrócił przed terminem do więzienia. Tam czuł się bezpieczniej i nie mógł narzekać na osamotnienie. Coraz więcej gangsterów z band Nowego Dworu pojawiało się na spacerniaku.  

Między innymi spotkał w tych okolicznościach schwytanego kilka miesięcy wcześniej w Olsztynie Rafała Ł., "Zwierzaka", który przymierzał się do napadu na kantor.  

W październiku 2007 roku wszyscy siedzieli na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego Warszawa-Praga w Warszawie. 

W maju 2008 roku proces mafijnych egzekutorów z grupy modlińskiej dobiegł końca... Zwalisty, napakowany sterydami Piotr T. ("Skwara") odczytywał swe ostatnie słowo z kartki z głośnym płaczem: - Przysięgam, że choć brałem udział w porwaniu i karę przyjmę z wielką pokorą, nie wiedziałem, że to się skończy takim nieludzkim morderstwem. Byłem prześladowany przez "Zwierzaka", nie mogłem mu odmówić. 

Zapadły trzy dożywocia: dla Rafała Ł., Józefa M. i Krzysztofa M. Temu ostatniemu Sąd Apelacyjny obniżył później karę na 25 lat pozbawienia wolności. Wśród skazanych nie było Macieja Ś. ("Śledź"), który skutecznie ukrywał się przed policją. Był poszukiwany listem gończym w całej Europie. W policyjną zasadzkę wpadł na Malcie, dwa miesiące po zakończeniu procesu przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga. Początkowo podawał się za kogoś innego. W osobnym procesie skazano go na dożywocie. 

Drugi proces o podłożenie bomby w pubie EB i zastrzelenie dwóch mężczyzn w Tartaku trwał blisko 10 lat. W dniu ogłoszenia wyroków w kwietniu 2013 roku w ławie oskarżonych nie było Grzegorza K. "Giena". Na trzy dni przed Wielkanocą 2008 r. po prawie pięciu latach tymczasowego aresztu decyzją sądu okręgowego (a następnie apelacyjnego) miał odpowiadać z wolnej stopy. Niedługo cieszył się wolnością. Zginął od kuli przed blokiem, w którym mieszkał.  

"Kary" został skazany na dożywocie. Taki sam wyrok usłyszeli "Chulio" oraz "Marek z Marek".  

Zobacz wideo "Oskarżam" - nowy cykl kryminalny Gazeta.pl. Justyna Mazur-Kudelska rozmawia z Heleną Kowalik o polskiej mafii (część 3)

Przychodzi killer do pacjenta 

Z gangu markowskiego wywodzą się "Mutanci", nazwani tak z powodu zdeformowanych sterydami sylwetek jej członków. Wsławili się ograbianiem tirów, ściąganiem haraczy i uprowadzaniem ludzi. Początkowo, w latach dziewięćdziesiątych, zdobywali pieniądze napadając na sklepy z bronią, których wtedy było dużo na Pradze. Okradali też przybyszów zza wschodniej granicy handlujących na Stadionie Dziesięciolecia. Wciągali do bramy skarbnika grupy Rosjan czy Wietnamczyków i jeśli nie chciał oddać pieniędzy, podduszano go pętlą z krawata.  

Broń zarekwirowana mafiiBroń zarekwirowana mafii Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

Bossem "Mutantów" był Andrzej Cz., ksywa Kikir. Wcześniej egzystował w orbicie mafii wołomińskiej i jej szefa, Jacka K. ps. Klepak; po kilku latach sam stanął na czele gangu.

Andrzej Cz. znany był z sadyzmu. Kiedyś napadł na dom starszego małżeństwa pod Warszawą. Przypalał ich, polewał kwasem solnym, bo nie chcieli powiedzieć, gdzie trzymają pieniądze.  

W październiku 2000 roku "Kikir" przeszedł operację po postrzeleniu go przez nieznanych sprawców. Trzy tygodnie przed zamachem opuścił więzienie na przepustkę, aby otworzyć w podwarszawskich Trojanach swoją dyskotekę. Na imprezę zabrał żonę. Kiedy późnym wieczorem wracali swoim BMW do domu, w ciemnościach zajechał im drogę jeep i rozległy się strzały z kałasznikowa. Cz. zdołał wypchnąć ranną kobietę do rowu i uciekł w pole. Krwawiącego "Kikira" wyniósł na plecach Robert P., który też bawił się na dyskotece. Uratował mu życie. Napastnicy długo jeszcze racami świetlnymi przeszukiwali okolicę.  

Kilka dni później wieczorem pacjent Cz. leżał samotnie w sali wojskowego szpitala na warszawskiej Pradze. Ci, którzy go odwiedzili, wyszli obejrzeć w telewizorze walkę Tysona z Gołotą. Pielęgniarka zauważyła na korytarzu mężczyznę bez ochraniaczy na butach. Chciała mu zwrócić uwagę, ale on szybkim krokiem wszedł do sali, gdzie umieszczono "Kikira". Po chwili rozległ się kilkakrotny huk wystrzału. Morderca wybiegł z pistoletem w ręku. Martwy pacjent leżał pod łóżkiem (zapewne usiłował się tam schować) w powiększającej się kałuży krwi. 

Sprawdzono, z kim tego dnia Andrzej Cz. rozmawiał telefonicznie. Okazało się, że łączył się 72 razy. Śledztwo utknęło w martwym punkcie.  

W styczniu 2002 roku świadek koronny Janusz Cz., który przez trzy lat był w mafii wołomińskiej, zeznał prokuratorowi, że po zabójstwie na Szaserów dwaj "markowscy" przechwalali się, że zlecenie zastrzelenia "Kikira" otrzymali od "Klepaka". Nie można było ich przesłuchać, gdyż boss "Wołomina" zginął w gangsterskich porachunkach, a ci dwaj jakby zapadli się pod ziemię.  

Magdalenka 

Ginęli gangsterzy, ginęli policjanci. 

Nad ranem 17 grudnia 1994 r. w podwarszawskiej Kobyłce radiowóz policyjny próbował przeprowadzić kontrolę samochodu BMW. Ten zaczął uciekać, a siedzący w nim dwaj mężczyźni otworzyli do funkcjonariuszy ogień. Starszy posterunkowy Artur Kostrowski został trafiony w głowę. Zmarł po przewiezieniu do szpitala. Mordercy zdołali uciec. Jak się okazało, samochód był skradziony.  

Marzec 2002 roku. Na podwórku gospodarstwa we wsi Parole koło Nadarzyna funkcjonariusze znaleźli skradzionego tira, a w nim telewizory warte milion złotych. Kiedy rekwirowali towar, nagle otoczyły ich trzy samochody z uzbrojonymi bandytami. Od kul zginał naczelnik sekcji kryminalnej w Piasecznie Mirosław Żak. Przestępcy uciekli. Jednym z podejrzanych o oddanie śmiertelnego strzału był nieuchwytny dla policji Jerzy B. ksywa Jurij. Kolejny gangster, który miał krew na rękach, to należący do grupy markowskiej Robert C.

Ukrywał się w willi w podwarszawskiej Magdalence. W nocy z 5 na 6 marca 2003 r. doszło do szturmu na tę kryjówkę. Kiedy 26 antyterrorystów zbliżyło się do budynku, wybuchł ładunek, umieszczony w kwietniku na tarasie. Zginęło dwóch policjantów, siedemnastu zostało rannych.

2005 rok. Proces w sprawie zaniedbań wokół akcji w Magdalence. Na zdjęciu sędzia Andrzej Krasnodębski2005 rok. Proces w sprawie zaniedbań wokół akcji w Magdalence. Na zdjęciu sędzia Andrzej Krasnodębski Fot. Jacek Łagowski / Agencja Wyborcza.pl

Gangsterzy nie złożyli broni. Nad ranem antyterroryści wrzucili do willi granaty łzawiące. Wybuchł pożar. Policjanci znaleźli w środku dwa spalone ciała bandytów. Jeden z nich to Robert C. "Cieluś".  

Dwa lata później w ręce policji wpadł "Jurij".  

Pod koniec 2007 roku w akcji policyjnej (150 funkcjonariuszy), wpadł trzon grupy markowskiej. Zatrzymano 12 osób, w tym Adama S. Ciążyło na nim podejrzenie, oparte na zeznaniach świadka koronnego, że wspólnie z Wojciechem Ć., pseudo Ćwiara, zastrzelił Andrzeja Cz. Śledztwo w sprawie "Szaserów" zostało odwieszone.  

W aktach prokuratorskich pojawiło się nazwisko gangstera Rafała T. (ksywa Tołdi). Zatrzymany do innej sprawy, chcąc uniknąć wyroku, zaczął mówić. Dużo i chętnie (18 nagranych wielogodzinnych przesłuchań). Mając nadzieję, że zostanie świadkiem koronnym. 

- Zaczęło się od tego, że "Kikir" zaplanował porwanie "Kalbara", bo podobał mu się jego złoty zegarek wart kilkudziesięciu tysięcy złotych. To miała też być kara za to, że "Kalbar" wspólnie z "Ćwiarą" okradali tiry na własną rękę, nie dzieląc się z szefem. Kiedy Andrzej Cz. wyszedł na przepustkę, chciał, aby jego żołnierze ściągnęli "Kalbara" do restauracji Ptyś w Markach; miał być stamtąd uprowadzony. Ale pozostali "mutanci" donieśli o wszystkim kompanowi. Już wtedy zdecydowali, że trzeba szefa zlikwidować, bo skoro zrodził się w jego głowie pomysł porwania "Kalbara", to po jakimś czasie może tak samo postąpić z nimi.  

Mimo wieloletniego śledztwa, a także kilkudziesięciu rozpraw sądowych nadal nie ma jasności, na czyje zlecenie zginął Andrzej Cz. Miał wielu wrogów. Na przykład był na noże z Henrykiem N., pseudo Dziad. Odgrażał się, że zemści się na niesolidnym wspólniku (ukradli papier do produkcji rubli), zabijając jego syna - "Mrówę". W 2019 roku oskarżeni o zabójstwo "Kikira" zostali uniewinnieni z braku ewidentnych dowodów popełnienia zbrodni.  

Proces w sprawie zabójstwa Andrzeja Cz., ps. 'Kikir', szefa gangu z podwarszawskich MarekProces w sprawie zabójstwa Andrzeja Cz., ps. 'Kikir', szefa gangu z podwarszawskich Marek PRZEMEK WIERZCHOWSKI

To wtedy po ogłoszeniu wyroku jeden z prokuratorów poproszony przez dziennikarzy o komentarz powiedział słynne zdanie: "Zostawcie gangsterów w spokoju, sami się powybijają".  

Las ich cmentarzem 

W istocie, w latach dziewięćdziesiątych krwawym "rozkminkom" nie było końca. W podwarszawskich lasach mordercy ukryli wiele ciał swych kompanów, których nigdy nie znaleziono.  

Rafał Ł. pseudo Zwierzak bandycki chrzest przeszedł w 2003 r. tuż po swoich dwudziestych urodzinach. Na polecenie jednego z szefów modlińskiego gangu zabił członka tego ugrupowania Artura H. ps. Czacha, podejrzewanego, że nie rozlicza się z mafijnych pieniędzy. Uprowadził go z siłowni w Łomiankach i wspólnie z Konradem O. ps. Obój wywiózł do lasu pod Modlinem. - Stanąłem za plecami "Czachy" i z odległości pół metra i strzeliłem mu w plecy. Druga kulka poszła w potylicę. Na pamiątkę zabrałem sobie złoty zegarek i łańcuszek tego oszusta - pysznił się podczas pierwszego przesłuchania.  

Dwóch innych członków gangu modlińskiego Brodę" i "Skowrona", których "Zwierzak" miał zlikwidować za nieposłuszeństwo wobec braci K. zabił po pożegnalnej kolacji w lokalu. Zjedli, popili i w szampańskich humorach wsiedli do samochodu, którym kierował Andrzej B. "Broda". Obok niego siedział Mariusz S. "Skowron". "Obój" i "Zwierzak" zajęli fotele z tyłu. W pewnej chwili Konrad O. zaczął symulować, że zbiera mu się na wymioty, muszą się zatrzymać. Samochód skręcił w stronę lasu. Tam Rafał Ł. strzelił do skazanych. Ich ciała zostały ukryte pod gałęziami w leśnym wykrocie.  

Na polskiej ziemi jednak nie tylko polscy gangsterzy wydawali wyroki.

Vadims L., bandzior pochodzenia łotewskiego od 1997 roku grasujący ze swą brygadą nad Wisłą, ma na sumieniu siedem zabójstw swych kompanów. Jeden z nich, Igor S., musiał zginąć, gdyż L. zobaczył w prokuratorskich aktach zdjęcie nadpalonego samochodu użytego przez jego kompanów do uprowadzeń, na którym S. pozostawił swoje odciski palców. Pozostali stracili życie, bo Vadimsowi L. wydawało się, że nierzetelnie rozliczyli się z pieniędzy skradzionych podczas napadów.  

W trakcie kopania dołu dla jednej ofiar L. zarządził losowanie, kto zabije 10-letniego syna skazanego. Dokonali tego w czasie wspólnego grilla. L. w 2000 uciekł do Meksyku, następnie wyjechał do USA.W 2004 roku został deportowany do Polski. Otrzymał dożywocie.  

Przywódca gangu ząbkowskiego Wiesław N., ksywa Wariat zaczął przestępczą karierę od przemytu spirytusu zza zachodniej granicy oraz produkcji amfetaminy. Specjalizował się również w sprzedaży kradzionych w Niemczech samochodów.

Zatrzymanie złodziei samochodów w 1999 rokuZatrzymanie złodziei samochodów w 1999 roku Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

Pierwszy, nieudany zamach na jego życie został przeprowadzony 18 grudnia 1996 roku. Sprawców nie wykryto, ale dwa lata później 52-letni Wiesław N. został zamordowany, gdy z zakupami wsiadał do swojego samochodu pod delikatesami na warszawskiej Pradze.  

Także w 1998 roku (dokładnie 24 kwietnia) zginął Nikodem S. uważany za ojca chrzestnego gdańskiego półświatka. Strzały padły, gdy siedział przy stole ze swoim przyjacielem w gdyńskiej agencji towarzyskiej Las Vegas. 

To "Nikoś" otworzył przed politykami mafijne salony. Wielu nich dostało od niego luksusowe prezenty, zazwyczaj samochody zachodniej marki. Przemytem takich limuzyn gangster trudnił się jeszcze w czasach PRL, gdy mieszkał w Hamburgu. Do Polski "Nikoś" wrócił nielegalnie przez Austrię na początku lat dziewięćdziesiątych. W październiku 1996 roku, przed Sądem Wojewódzkim w Gdańsku rozpoczął się jego proces. Był oskarżony m.in. o kierowanie grupą przestępczą zajmującą się kradzieżami samochodów. 

Na życie Mariana K. "Klepaka", bossa "Wołomina", znanego głównie z tego, że wymuszał haracze od właścicieli lokali gastronomicznych na warszawskiej Starówce, mafijni kompani zamierzali się dwa razy.  

Najpierw, pod koniec grudnia 1998 roku wybuchła bomba pod jego mercedesem, zaparkowanym przed hipermarketem Géant na warszawskiej Pradze. Marianowi K. nic się nie stało.  

"Klepak" podejrzewał o czyhanie na jego życie swego żołnierza Karola S., który użalał się, że szef i jego prawa ręka "Lutek" żerują na jego ciężkiej pracy. Ten młody wilk "Wołomina" chciał negocjować wysokość kwoty, jaką od swoich dochodów przekazywał "Klepakowi" i "Lutkowi" z racji swej podległości. Marian K. uznał pretensje za braku szacunku do kierownictwa mafii i publicznie spoliczkował Karola.  

Rewanż był nieunikniony. 31 marca 1999 roku "Klepak", "Lutek" i dwaj potencjalni kilerzy uzgadniali w restauracji Gama na warszawskiej Woli sposób rozprawienia się z Karolem S. Przeznaczony do odstrzału młody gangster dowiedział się o knowaniach i uznał, że to ostatni moment, aby ubiec egzekutorów.

Zamaskowany, wpadł do "Gamy" ze swoją ekipą. W wyniku huraganowej strzelaniny życie stracił nie tylko "Klepak" i towarzyszący mu gangsterzy, także przypadkowy przechodzień.

Lokal został kompletnie zdemolowany - kule powybijały szyby i podziurawiły grzejniki, w wyniku czego zwłoki pływały w wodzie.  

Marzec 1999 roku. Mord w restauracji Gama na warszawskiej WoliMarzec 1999 roku. Mord w restauracji Gama na warszawskiej Woli ROBERT KOWALEWSKI

Karol S. został skazany na dożywocie.  

Wydano też wyrok na Cezarego D., który na polecenie "Wariata" miał zabić jednego z bossów "Pruszkowa" Zygmunta R. ("Kaban" bądź "Bolo"). D. zdradził pruszkowskich i poszedł do "Wołomina", gdyż R. odmówił mu natychmiastowego wydania 150 tys. dolarów, które jego ojciec Jacek D. przed śmiercią zdeponował w kasie gangu.  

Senior D. był znany z niezwykłego okrucieństwa wobec swych ofiar - wydłubywał im oczy, skręcał karki. Znęcał się też nad swym synem, który w końcu go zabił. Po śmierci rodziciela Czarek D. chciał odebrać wspomniane 150 tys. dolarów. R postawił warunek - za część pieniędzy ma być postawiony pomnik Jackowi na cmentarzu. Młody D. wolał zabić powiernika woli jego ojca niż upamiętnić rodziciela. Zamach się nie udał. A kilka miesięcy później egzekutor już nie żył. Jego morderca pozostał nieznany.  

W 2007 roku podczas drugiej fali aresztowań "mokotowskich" prokurator usłyszał od jednego z nich Mariusza S. ("Marcel"), że "Bajbus roz... sprawę i trzeba go ukarać - musi zginąć ktoś z jego rodziny".  

Chodziło o Krzysztofa M., który jako tzw. mały świadek koronny odsiadywał karę sześciu lat więzienia za współudział w zamordowaniu członka mafii mokotowskiej Łukasza W. ("Dzik"). W zabójstwie brało udział czterech gangsterów. Ofiarę najpierw duszono, a potem założono mu na szyję linkę holowniczą i dobito. Ciało zostało zakopane w lesie.  

Skazany "Bajbus" nie czuł się za kratami bezpiecznie. Wiele do myślenia dała mu odpowiedź dawnego kolegi spod celi Zbigniewa C. ("Dax"), którego mijał na spacerniaku.

Na pytanie, jak się czuje, tamten rzucił przez zaciśnięte zęby: - Lepiej zacznij się martwić o swoje. 

Bajbusowa grupa wyspecjalizowała się napadaniu na tiry z towarami Chińczyków i Wietnamczyków. Ich ofiarami byli też właściciele kantorów, zmuszani do zapłacenia haraczu. Zdarzyło się, że jeden z windykatorów "Bajbusa" tak chwycił za gardło opierającego się cinkciarza, że doprowadził do jego śmierci.  

Kilka miesięcy później żona "Bajbusa" szła rano do sklepu wujostwa, w którym pracowała. Nie dotarła na miejsce. Nieznani sprawcy oddali w jej kierunku siedem strzałów w plecy i głowę. Anna M. zmarła w szpitalnej izbie przyjęć nie odzyskawszy przytomności. Osierociła dwójkę dzieci. Prokuratura umorzyła śledztwo wobec nieustalenia sprawców napadu.  

Krzysztof M. nadal obciążał członków grupy mokotowskiej, choć w 2010 roku dwukrotnie podpalono jego dom. Sprawcy pożaru pozostali nieznani. M. po odsiedzeniu wyroku wyszedł na wolność w 2014 roku. Zerwał kontakt z "Mokotowem". Znalazł się na osławionej liście śmierci, na której są gangsterzy, prokuratorzy i policjanci rozpracowujący mafię mokotowską. 

Tu poczekają na sprawiedliwość 

Gangsterzy szybko wydawali wyroki i szybko je wykonywali. W odróżnieniu od takich egzekucji, wyroki dla oskarżonych członków mafii w sądach powszechnych zapadają nierychliwie.  

Dlaczego tak się dzieje? 

Sędzia Barbara Piwnik z Sądu Okręgowego dla Warszawy Pragi publicznie wskazywała na małą skuteczność opierania aktu oskarżenia o zeznania świadków koronnych. Mimo rozmnożenia się tej kategorii uprzywilejowanych przestępców większość zbrodni pozostała niewyjaśniona.  

Barbara Piwnik jako obserwator w procesie o zabójstwo Marka PapałyBarbara Piwnik jako obserwator w procesie o zabójstwo Marka Papały SŁAWOMIR KAMIŃSKI

Zwłaszcza procesy o porwania dla okupu ciągnęły się latami. Często postępowanie przygotowawcze umarzano z uwagi na niewykrycie sprawcy. Tak zakończyło się śledztwo w sprawie porwania syna biznesmena z branży rolniczej. Mężczyzna został uprowadzony z uczelni. Wrócił do domu, gdy rodzina zapłaciła pół miliona złotych okupu.  

W grudniu 2010 roku zaczął się proces gangu tzw. obcinaczy palców z bandy "Mokotowa". Oskarżonych obciążył w śledztwie ich kompan Stanisław M. starający się o tzw. sześćdziesiątkę, czyli nadzwyczajne złagodzenie kary. Ale nie stawił się wezwany na rozprawę w charakterze świadka. Zniknął. Podobny los spotkał kolejnego ważnego świadka oskarżenia gangstera Cz. On też zdecydował się na współpracę z prokuratorem.  

Cz. wyszedł z domu w podwarszawskich Ząbkach do pobliskiego sklepu i przepadł bez wieści. Do prokuratora prowadzącego śledztwo dotarł napisany przez niego list; odwołuje w nim swe, jak twierdzi, wymuszone zeznania i przeprasza swoich kompanów za kłopoty, jakie przez niego mają. Dalsze losy Cz. nie są znane.  

Nie znaleziono też winnego uprowadzenia Krzysztofa D., przedsiębiorcy deweloperskiego w Wołominie. Ofiara nie miała żadnych wrogów ani długów. W marcu 2004 roku biznesmena porwali dwaj mężczyźni w kominiarkach. Żona Krzysztofa D. dostała SMS-a, że przesyłka dla niej czeka w koszu koło komendy policji w Ząbkach. W pojemniku tkwił mały słoik z kasetą, na której był nagrany głos jej męża. Prosił o pomoc; jest w zimnej piwnicy, pobity, porywacze żądają miliona dolarów, w przeciwnym razie na początek obetną mu palce. I żeby nie informowała policji, bo jego życie jest zagrożone. 

Zgodnie z instrukcją porywaczy, pani D. o północy wyrzuciła w Lasku Bielańskim paczkę ze 130 tys. dolarów - tyle wynegocjowała z kidnaperami. Nad ranem znalazła męża idącego wzdłuż torów w pobliżu Ząbek. Po tygodniu prokurator umorzył śledztwo z powodu niewykrycia sprawców. 

Wieczorem 7 grudnia 2004 r właściciel firmy holowniczej Wojciech D. odebrał telefon od nieznanego klienta, że jego żonie zepsuł się samochód i bezradna kobieta stoi na leśnej drodze pod Piasecznem. Prosi o pomoc.  

Wojciech D. był tam po kwadransie. Właśnie rozglądał się za klientką, gdy zza krzaków wyskoczyło czterech mężczyzn. Przewrócili go na ziemię, owinęli taśmą i wrzucili do auta.

Pojechali do opuszczonej rudery, która przez dwa tygodnie miała być więzieniem porwanego. D. dostawał jeść, przykuty do kaloryfera.

Po dwóch tygodniach przestępcy niespodziewanie odstąpili od żądań, wywieźli przedsiębiorcę nocą na mało uczęszczaną drogę i kazali liczyć do stu. Kiedy spełnił żądanie okazało się, że jest sam - bez telefonu, pieniędzy i dokumentów. Sprawców nie znaleziono.  

Styczniowym rankiem 2005 r. Włodzimierz W., właściciel zakładów produkcji kartonów odwiózł córkę do przedszkola. Kiedy wracał na parking, dobiegli do niego trzej mężczyźni w policyjnych mundurach. Zaciągnęli samochodu. Włodzimierz W. z workiem na głowie trafił do jakiegoś mieszkania. Tam był przetrzymywany przez rzekomych funkcjonariuszy przez 10 dni. Na oczach miał szmatę przyciśniętą taśmą klejącą. 

Odzyskał wolność, kiedy żona zapłaciła 160 tys. euro okupu. Również w tej sprawie dochodzenie zostało umorzone z braku wykrycia sprawców.  

Za organizowanie uprowadzeń odpowiadał przed sądem Grzegorz K. noszący ksywę Ojciec. Gangster prowadził podwójne życie. Oficjalnie był sołtysem w podwarszawskiej wsi. Po godzinach ściągał haracze, typował ofiary brutalnych porwań, podsłuchiwał radiostacje policyjne.  

ZatrzymaniaZatrzymania Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl

W lipcu 2005 roku zaczęły się aresztowania podejrzanych. Zatrzymany został m.in. Michał K. z Ząbek, drobny kryminalista. - Chcę się przyznać - zaczął wyjaśnienia - że do chwili zatrzymania działałem w grupie przestępczej kierowanej przez sołtysa Grzegorza K. Należeli do niej bracia Krzysztof i Robert B. ("Kozły"), Stanisław M. i Tomasz D. Zajmowaliśmy się uprowadzaniem osób dla okupu.  

Michał K. opowiedział szczegółowo o porwaniu Wojciecha D. i Włodzimierza W. Wspomniał też, że był na robocie z "mokotowskimi". Chodziło o porwanego Hindusa.

- Ostro z nim pojechali, obcięli palce - relacjonował. 

Krzysztof B. przyznał się do udziału w uprowadzeniu Włodzimierza W., Sławomira D. i Wojciecha D. Uczestniczył też w planach porwania innych osób, ale nie doszły do skutku. Takie zarzuty znalazły się w jego akcie oskarżenia.  

Proces nie mógł się zacząć, gdyż w lipcu 2006 r. zniknął Michał K. Policja w czasie przeszukiwania domu ukrywającego się "Ojca" otrzymała od sołtysowej adresowany do męża list:  

"Grzesiek, wiem, że to chujowo wygląda, że piszę do ciebie, ale zrozumiałem, że policja wplątała mnie w jakąś grę, w której jestem kozłem ofiarnym. Zrobiłem z siebie frajera godząc się w swoim czasie na kłamstwa, które podsuwała mi policja. Skusili mnie kasą, jeśli obciążę chłopaków. Oni mi powiedzieli, abym spalił ci gospodarstwo i żebym się spieszył, póki na podwórku są zdemontowane kamery. Chcieli też, abym ci porwał syna. Pieniądze miałem dostać z okupu, który zapłacisz. Wycofuję się". 

Biegły grafolog uznał, że list wyszedł spod ręki Michała K.  

Od uniewinnienia do dożywocia 

Sprawa porwań trafiła w końcu na wokandę praskiego sądu okręgowego. Krzysztof B. zmienił front. Oświadczył, że nie zna uprowadzonych Krzysztofa D. i Włodzimierza W. W śledztwie podawał szczegóły, ale "dlatego, że jeden z policjantów podpowiadał". - Kazali potwierdzić to, co mówił Michał K. o uprowadzeniu właściciela zakładu holowniczego. Nie wiem, o kogo chodziło. Bili mnie, wieszali na klamce od kasy pancernej - żalił się. 

Wyjaśnienia Krzysztofa B. były po myśli jego brata Roberta. - W całym tym układzie - tłumaczył - obiecano mi status świadka koronnego po przyznaniu się do kilkunastu uprowadzeń, o których w ogóle nie miałem pojęcia.  

Grzegorz K. też stwierdził przed sądem, że jest ofiarą zemsty policjantów, gdyż prowadził radarowy nasłuch ich akcji.  

Oskarżeni Andrzej K. i Artur K., pseudo Baron, podali nazwiska policjantów, którzy w czasie przesłuchania kopali ich po genitaliach, zakładali worki na głowy i porażali paralizatorem. "Baron" złożył przed sądem wyjaśnienia, że w chwili zatrzymania miał propozycje od policjanta M. i prokuratora, aby został świadkiem koronnym i obciążył Grzegorza K. "Ojca" oraz Wojciecha S., pseudo Wojtas, jako sprawców 30 porwań.  

- Nie byłem zainteresowany tą propozycją - oznajmił.  

Włodzimierz W. nie rozpoznał mężczyzn na ławie oskarżonych, puentując, że "kto inny go porwał". - Nie wiem, komu żona przekazała pieniądze. Policja zasugerowała mi miejsce, gdzie mnie przetrzymywano.  

Nie tylko w zeznaniach oskarżonych, również świadków powtarzały się informacje, że prowadzący dochodzenie usiłowali różnymi metodami wpływać na treść protokołów z przesłuchań.  

Pod koniec grudnia 2007 roku sąd uchylił areszt większości oskarżonych. Wyrok zapadł...10 lat później. Dwóch oskarżonych zostało skazanych na dwa i trzy lata więzienia, ośmiu uniewinniono.  

Sędzia Barbara Piwnik długo wyliczała błędy w śledztwie, które spowodowały konieczność wydania takiego wyroku, choć oskarżeni mają kryminalną kartotekę. Prokurator nie był w stanie udowodnić, że rzeczywiście obcinali palce swym ofiarom.  

Sąd drugiej instancji nakazał ponowne przeprowadzenie procesu z innym składem sędziowskim.  

Równocześnie w specjalnie zabezpieczonej sali Sądu Okręgowego w Warszawie przy ulicy Kocjana zaczął się proces kolejnych "obcinaczy palców". Oskarżyciel publiczny ubolewał, że dopiero w ostatnich latach członkowie mokotowskiej grupy zaczęli współpracować z prokuraturą. Niestety, niektórzy, jak Michał K., autor listu do "Ojca", który zaginął po złożeniu obciążających porywaczy zeznań, prawdopodobnie zapłacili za to życiem.  

Nieprawomocnym wyrokiem sąd skazał na dożywocie trzech oskarżonych - Wojciecha S., Krzysztofa P i Tomasza R.

Marcin N. otrzymał karę 25 lat pozbawienia wolności, Artur N., Grzegorz K. i Sebastian L. odsiedzą w więzieniu po 15 lat. Tak oto trzeba było 16 lat, aby za kratki poszli prawdziwi "obcinacze palców". Wśród kilkunastu skazanych tylko Grzegorz K. i Sebastian L. byli na prokuratorskiej liście w procesie praskiego sądu. 

Mniej więcej w tym samym czasie zapadł wyrok w ponownym procesie kidnaperów, uniewinnionych w 2016 roku w Sądzie Okręgowym Warszawa Praga. Tym razem orzeczono kary. Grzegorz K. "Ojciec", otrzymał łączny wyrok 10 lat. W ocenie sądu nie można było ponad wszelką wątpliwość ustalić, że K. założył bandę porywającą ludzi. Osoby, które wchodziły w skład sądzonej grupy przestępczej należały do innych mafii, np. mokotowskiej czy ursynowskiej.  

'Bukaciak' posiedzi 25 lat. Szef gangu z Konstancina przyznał się do większości z 22 zarzutów'Bukaciak' posiedzi 25 lat. Szef gangu z Konstancina przyznał się do większości z 22 zarzutów JACEK MARCZEWSKI

W grudniu 2017 r. warszawski Sąd Okręgowy skazał na 25 lat pozbawienia wolności Rafała B. pseudo Bukaciak oskarżonego o 22 przestępstwa - wymuszenia rozbójnicze, czerpanie korzyści z nierządu, porwania, przemyt 61 kg marihuany, 8 kg haszyszu i 1 kg kokainy, pomoc w morderstwie oraz dwa zabójstwa.  

 - Na mnie i tak wydany został wyrok śmierci, nie przez jedną czy dwie osoby, ale całe grupy - powiedział B. w ostatnim słowie. - Dzięki moim zeznaniom została rozbita grupa mokotowska, wołomińska, kozienicka i inne. I teraz za to wszystko, co ujawniałem, sąd dał mi taką nagrodę... 

W tym samym roku zapadł wyrok w procesie gangu Marka Cz. - "Rympałka". Grupa ma na swoim koncie napad z 1995 roku na konwój przewożący pieniądze dla służby zdrowia na warszawskim Ursynowie. Bandyci zrabowali ponad 1,2 mln zł. Trzej gangsterzy: sam boss, Marek R. i Jerzy B. dostali po 25 lat za zabójstwo mafijnego kompana Witolda K. podejrzewanego o współpracę z prokuraturą. 

Gangster w "koronie" 

Wrócił do aresztu "Słowik", zatrzymany wraz z Leszkiem D. ("Wańka") i Januszem P. ("Parasol"). Otrzymali zarzut wyłudzania pieniędzy z podatku VAT. 

Początek procesu gangu pruszkowskiego. Parał się nie tylko wymuszeniami rozbójniczymi, ale też oszustwami podatkowymiPoczątek procesu gangu pruszkowskiego. Parał się nie tylko wymuszeniami rozbójniczymi, ale też oszustwami podatkowymi Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl

Andrzej Z. wyszedł z więzienia po trzech latach za kaucją w wysokości 200 tys. zł. Nie nacieszył się długo wolnością. W listopadzie 2022 roku został zatrzymany przez Centralne Biuro Śledcze Policji. Ma kilka zarzutów za m.in. rozprowadzanie w areszcie śledczym na Białołęce narkotyków. Łącznie wobec byłego bossa gangu pruszkowskiego toczą się cztery sprawy. 

Trwają też procesy innych gangsterów, ale jest to coraz krótsza lista. I inne rodzaje przestępstw. W prowadzeniu śledztwa pomaga duży wysyp tzw. sześćdziesiątek, czyli małych świadków koronnych (od artykułu 60 Kodeksu karnego). Sprawdzają się lepiej niż duże "korony", którym często przewraca się w głowach, tak bardzo czują się bezkarni.  

Jeden z nich, Mirosław K. ps. Miron, mimo takiego statusu, jeździł po Polsce i ściągał haracze. Latem 2020 r. ukradł bankomat w ten sposób, że przywiązał urządzenie linką do swego samochodu i włączył silnik.  

Wkrótce ruszy proces "Masy" oskarżonego o 17 przestępstw popełnionych w latach 2012-15. Słynny świadek koronny odpowie m.in. za oszustwa, wyłudzenie z banków prawie 669 tys. złotych, korumpowanie naczelnika wydziału wywiadu kryminalnego jednej z komend policji, składanie fałszywych zeznań, przywłaszczenie powierzonego mienia, wyłudzenia odszkodowań komunikacyjnych z tytułu sfingowanych kolizji drogowych i paserstwo. Grozi mu do 10 lat więzienia.

"Masa" miał także zlecać łódzkiemu złodziejowi kradzieże konserw rybnych, maszynki do golenia, szamponów, dezodorantów oraz 149 butelek wódki w Biedronce, Lidlu czy Rossmannie.  

Bywa, że koronni nie wytrzymują psychicznie gróźb ze strony zdradzonych dawnych kompanów.  

29 września 2009 w więziennej celi z życiem pożegnał się 40-letni Andrzej L., ps. Rygus, mały świadek koronny. Wcześniej założył garnitur. Napisał listy. Wyjawił szczegóły zamordowania Piotra Głowali, gracza giełdowego i biznesmena. Zabójstwo było bardzo brutalne, z użyciem siekiery i maczety, którą odrąbano głowę.  

Zwłoki leżały porzucone na uczęszczanej drodze. Po dwóch latach przełom w śledztwie nastąpił dzięki "Rygusowi", który przyznał się do udziału w porwaniu Głowali. Zeznał, że o zleceniodawcy usłyszał od gangstera "Grafa". Zabójstwa mieli dokonać Czeczeni.  

Zeznania "Rygusa" liczą ponad 500 stron. Na ich podstawie został sformułowany akt oskarżenia grupy "Grafa" w sprawie porwania i zabójstwa Głowali. Do sądu trafił w 2008 r. Proces trwa do dziś. 

Lista poległych na wojnie gangów 

3 września 2021 r. w Pruszkowie odbył się skromny pogrzeb Zygmunta R. ("Bolo"), legendy świata przestępczego w latach dziewięćdziesiątych. Miał ten "przywilej", że mógł umrzeć w sposób naturalny, w otoczeniu rodziny. 

Niewielu gangsterów to spotkało. 

Oto lista ważnych w hierarchii mafijnej, zamordowanych przez swoich:  

* Andrzej K., pseudonim Pershing. Boss "młodego Pruszkowa". Dorobił się na sprowadzanym z Hamburga spirytusie. Miał udziały w kilku domach gry. Chciał przejść do legalnej działalności, ale za dużo wiedział o innych gangsterach, więc pruszkowscy kompani zlecili jego egzekucję.  

Zastrzelony w grudniu 1999 r. pod hotelem w Zakopanem. Za wydanie na niego wyroku poszedł do więzienia na 10 lat Mirosław D. ps. Malizna. Wykonawcy zlecenia Ryszard B. i Ryszard N. ps. Rzeźnik zostali skazani na 25 lat odosobnienia.  

* Wojciech K., ps. Kiełbasa, boss gangu pruszkowskiego. Zginął od kul z kałasznikowa 19 lutego 1996 r. pod sklepem w Pruszkowie. 

*Marian K., ksywa Stary Klepak i Ludwik A. "Lutek", bossowie gangu wołomińskiego, zginęli w 1999 r. w barze Gama na warszawskiej Woli. 

* Janusz S., ksywa Dzik z Otwocka. Kiedyś oszukał na srebrze Wiesława N. "Wariata", za co został uwięziony w stalowym kontenerze i musiał zapłacić okup. Po odzyskaniu wolności Janusz S. wystawił wrogom swojego wspólnika, z którym dokonał "przewałki" na Wiesławie N. Mężczyzna zginął. Wdowa po zamordowanym wynajęła kilerów, aby zabili "Dzika". Latem 1994 roku około godziny 8.30. Janusz S. jadł jajecznicę w barze, który przejął za długi. Do budynku wbiegło dwóch zamachowców i otworzyli ogień w jego kierunku. S. próbował uciec na zaplecze, ale nie zdążył, zmarł z wykrwawienia. Mordercy pozostali anonimowi.  

* Czesław K., ps. Ceber. Zginął w wyniku zamachu bombowego w marcu 1995 r. Wcześniej nieznani sprawcy porwali mu syna. Prawdopodobnie była to egzekucja za zdradę, gdyż "Ceber" przeszedł z "Pruszkowa" do "Wołomina" i został kasjerem "Dziada".  

* Wiesław N., ps. Wariat, zastrzelony w roku 1998 r. serią z karabinu maszynowego pod delikatesami na warszawskiej Pradze. Po latach taki los spotkał także jego syna - Pawła N., ps. Mrówa. 

* Grzegorz K., ps. Gienio z Nowego Dworu Mazowieckiego - zastrzelony w wewnętrznych porachunkach mafii.  

* Artur H., ps. Czacha - zastrzelony na zlecenie braci K. z Nowego Dworu.  

* Artur Z., ps. Santos - zamordowany przez tzw. twierdzaków z Modlina.  

* Konrad O. ps. Obój - zastrzelony w Szpitalu Bielańskim, gdzie leczono mu nogę zranioną podczas gangsterskiej potyczki.  

* Andrzej G., ps. Junior. Zastrzelony 26 stycznia 1998 r. w przejściu podziemnym koło hotelu Marriott w Warszawie. G. załatwiał w Polsce interesy osadzonego w wiedeńskim więzieniu Jeremiasza B. "Baraniny" powiązanego z pruszkowskim gangiem.  

* Maciej S. "Konik" i Włodzimierz Ch. "Buła" gangsterzy z grupy żoliborskiej - zastrzeleni 2003 r. w siłowni Paker na warszawskim Gocławiu. Trzy lata wcześniej wydał na nich wyrok Andrzej H. "Korek", szefa gangu mokotowskiego. To miał być zemsta za przejście do innego gangu i wyłamanie się z ustalonych reguł w rozprowadzaniu narkotyków, oraz samowolne odbieranie haraczy.  

* Zbigniew S. Jeden z ważniejszych bossów śląskiego podziemia kryminalnego. Zastrzelony w 1999 rok w Będzinie pod jego własną restauracją Zielone Oczko. Przez pewien czas współpracował z "Pruszkowem", potem popadł w konflikt. 

* Artur G., pseudonim Kręciłapka. W lipcu 1997 r. zginął na warszawskiej Pradze w wyniku eksplozji bomby. Był powiązany z "Pruszkowem", ale haracze od restauratorów wymuszał na własną rękę. To nie mogło się podobać jego bossom.  

* Nikodem S., pseudonim Nikoś - zastrzelony w 1998 roku w gdyńskiej agencji towarzyskiej Las Vegas.  

Wielu sprawców tych zabójstw pozostało anonimowych, ale i tak lista skazanych na dożywocie za popełnienia morderstwa w latach dziewięćdziesiątych jest długa. Za kratami będą prawdopodobnie tkwić do końca życia Rafał Ł. "Zwierzak", Dariusz K. "Kary", Daniel E. "Chulio", Maciej S. "Śledź", Tomasz S. "Komandos", Wojciech S. "Wojtas vel Kierownik". 

Tytani intelektu 

"Masa" dostarczył prokuratorom kilkaset zdjęć gangsterów. Bardzo dużo fotografii pochodziło z uroczystości rodzinnych, popijaw w restauracjach czy wspólnych pobytów na wczasach (ulubioną miejscówką pruszkowskiej mafii był ośrodek rządowy w Łańsku). Na fotografiach widać wnętrza wilii nowobogackich - pałacowe żyrandole z kryształów, obrazy na całą ścianę często z motywem "pod Matejkę", wielkie oszklone szafy pełne kaset filmowych. 

Dzięki spisowi zarekwirowanych przedmiotów w czasie rewizji po rozbiciu "Pruszkowa" wiadomo, co zarząd oglądał. Powtarzały się tytuły: "Batman Forever", "Ostatni Mohikanin", "Okup", "Ktoś musi zapłacić", "Tygrys Malezji", "Uprowadzenie Marianny", "Piękna i Bestia".  

Kobiety gangsterów są na fotografiach zdumiewająco do siebie podobne. Ubrane w stylu Alexis z "Dynastii", lubią pozować oparte o zderzaki wielkich limuzyn stojących w ich posiadłościach z basenem w tle. Natomiast ich dzieci wyglądają jak książątka z disneyowskich bajek. Tylko mężczyźni jeszcze w latach dziewięćdziesiątych nie dbają o swój wygląd. U wielu tłuste brzuchy wylewają się spod elastycznych dresów z lampasami. Nawet na zdjęciach z sylwestrowych przyjęć w warszawskim hotelu Victoria, niektórzy z zarządu "Pruszkowa" wznoszą noworoczny toast w dresie i adidasach.  

Nie ma co się dziwić. Ich uniwersytetami były PRL- owskie więzienia, gdzie odsiadywali wyroki za kradzieże, włamania, a po wyjściu na wolność - krawężniki pruszkowskich ulic. Jeśli ukończyli jakieś szkoły, były to zasadnicze zawodowe. Henryk N. ps. Dziad miał dyplom czeladnika stolarskiego, ale wolał handlować pyzami na bazarze Różyckiego. Tam poznał świat drobnych kanciarzy, kryminalistów. Po zmianie ustroju otworzył w Ząbkach kantor wymiany walut i lombard. Wkrótce potem został właścicielem zakładu kamieniarskiego. W napisanej w więzieniu książce chwali się, że kiedy w wojnach gangów ginęli jego kompani, rodziny ofiar u niego zamawiały pomnik z inskrypcją. 

Andrzej H. "Korek" nazywany "królem Mokotowa", zaczynał jako włamywacz. Z zawodu był spawaczem, krążyły o nim legendy, że jest niedościgniony w otwieraniu zamków w cudzych mieszkaniach. Kiedy został bezwzględnym gangsterem, miał willę w Konstancinie, apartament na Marszałkowskiej, jacht i kilkanaście restauracji, w których - jak mówiono - prał pieniądze "Pruszkowa". Po Warszawie jeździł opancerzonym BMW. Zawsze w markowym garniturze, często w otoczeniu atrakcyjnych młodych kobiet.  

Rafał K. "Zwierzak" ledwo skończył szkołę przysposobienia zawodowego. Wcześniej powtarzał pierwszą i czwartą klasę podstawówki. Miał 13 lat, gdy sąd dla nieletnich umieścił go w schronisku za wymuszenia rozbójnicze. Potem trafił do zakładu poprawczego. Cztery lata później został przyjęty do mafii braci Dariusza i Grzegorza K. w rodzinnym Nowym Dworze Mazowieckim. Jego ojciec palacz w klubie garnizonowym, wyznał na rozprawie: - Straciłem swoje dziecko. Syn nigdzie nie pracuje, a ma pieniądze na wszystko. Wynajął pokój przy tej samej ulicy, przy której mieszkamy, ale gdy chce czegoś od nas, zajeżdża na podwórko luksusowym samochodem, choć zabrano mu prawo jazdy. Ostatnio zmienił adres, nie wiem, na jaki.  

"Zwierzak" pierwszą zbrodnię popełnił mając niespełna 20 lat. Pozostałe, zanim skończył 25.  

Andrzej Z., ksywa Słowik, był z zawodu fryzjerem. Tego fachu nauczył się w zakładzie karnym. 

Wiesław N. "Wariat", brat Henryka "Dziada" uczęszczał do zasadniczej szkoły zawodowej o profilu gastronomicznym, jednak nigdy nie podjął pracy w zawodzie. Karierę przestępczą rozpoczynał w latach siedemdziesiątych, m.in. na warszawskim bazarze Różyckiego jako złodziej kieszonkowy i cinkciarz. Przed więzieniem uciekł do Hamburga. Został tam aresztowany za posługiwanie się fałszywymi dokumentami. Po wpłaceniu kaucji nielegalnie powrócił do Polski.  

Andrzej K. "Pershing". Nim został jednym z najważniejszych bossów "młodego Pruszkowa", był kierowcą ciężarówki w Transbudzie. Zasobny w gangsterskie pieniądze, lubił bywać w nocnym klubie, gdzie urządzano specjalnie dla niego indywidualny striptiz. Gustował w koszulach z plisowanymi ozdobnikami. 

Nikodem S. "Nikoś" ukończył zasadniczą szkołę zawodową o specjalności ogrodnictwo w Pruszczu Gdańskim. W połowie lat siedemdziesiątych był cinkciarzem.

W uprawianiu tego procederu pomagała mu praca ochroniarza w nocnym klubie "Lucynka", gdzie schodzili się przedstawiciele gdańskiego półświatka. W połowie lat osiemdziesiątych wyemigrował do Niemiec - stamtąd kierował przemytem kradzionych samochodów. Według ustaleń policji pracowało dla niego wówczas blisko 300 osób, po obu stronach granicy. W 1989 r. został zatrzymany przez niemiecką policję podczas jazdy skradzionym luksusowym Audi 90. Skazano go na niespełna dwa lata więzienia. Ze słynnego berlińskiego Moabitu uciekł po trzech miesiącach, zamieniając się podczas widzenia ubraniem ze swym młodszym bratem. W Polsce nadal trudnił się przemytem samochodów. Jego klientami były również osoby spośród elity władzy.  

Marian K. "Stary Klepak". Z zawodu tokarz. Właściciel kantorów na warszawskiej Pradze. Wielokrotnie sądzony za napady, kradzieże oraz włamania. Znany głównie z afery w 1994 roku, kiedy to jego ludzie wymuszając haracze napadli na restauracje, kawiarnie i galerie na warszawskiej Starówce. Przemycał na dużą skalę spirytus i papierosy, zajmował się wymuszeniami i porwaniami dla okupu.  

Krzysztof M. "Bajbus" Po skończeniu szkoły podstawowej wyjechał z biednej wsi pod Grójcem do Warszawy, aby trenować w Legii boks. Jako 18-latek miał już dobre wyniki, ale pobił się z kumplami. Na tyle poważnie, że skazano go na trzy lata więzienia.  

Po wyjściu na wolność M. otworzył mały pub w śródmieściu Warszawy. Szło mu dobrze, aż któregoś dnia odwiedzili go żołnierze Andrzeja H. "Korka", z propozycją nie do odrzucenia, że wstawią do jego lokalu maszyny grające. Zyski z automatów będzie oddawał właścicielom maszyn, za co dostanie 10 proc. prowizji. Krzysztof M. nie dyskutował z mafią - trzy lata za kratkami wiele go nauczyło. Zyskał zaufanie "Korka" i po pewnym czasie był już członkiem mokotowskiego gangu.  

Parada celebrytów  

Dzisiejszą mafię tworzą przestępcy innej kategorii niż 20-letni Rafał Ł. "Zwierzak", który wywalczył sobie posłuszeństwo w grupie wyłącznie tym, że nie miał żadnych problemów z zabiciem człowieka.  

W cieniu leciwych gangsterów chełpiących się liczbą wykonanych wyroków, wyrosły całkiem inne mafijne struktury. Wielu spośród tych nowych ma kupiony dyplom ukończenia prywatnej wyższej uczelni (zazwyczaj są to okolice prawa) i notes z nazwiskami osób poznanych w czasie studiów. A to otwiera duże możliwości nie tylko towarzyskie; może się zdarzyć, że kolega poznany podczas studenckiej "domówki" zasiada w spółkach z udziałem skarbu państwa, albo na innym, intratnym stanowisku i wtedy warto robić z nim szemrane interesy. Nie musi to być zresztą osobisty kolega, może być z kręgu własnego wykształconego syna. 

Dzisiejsi gangsterzy, ci pozostający na wolności, nie mają już dziar "spod celi", które kiedyś były ich znakiem rozpoznawczym, a dresy zakładają wzorem klasy średniej tylko wtedy, gdy chcą się czuć swobodnie we własnym domu.

Specjalizują się w przestępstwach gospodarczych, skarbowych. Właśnie taki proces m.in. o oszustwa VAT-owskie z udziałem osławionego "Słowika" toczy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie.  

Dobrze ubrani, z pełnym portfelem, łaskawym okiem patrzą na dziennikarzy, chętnych do robienia z nimi wywiadu. To może pomóc we wspinaniu się na Olimp celebrytów i zrobieniu kariery takiej, jak świadek koronny "Masa", współautor licznych książek o środowisku, które zdradził.  

"Słowik" został twarzą federacji Marcina Najmana - MMA-VIP. Podczas konferencji pokazał się na scenie w masce z serialu "Squid Game". W tle słychać było motyw muzyczny z "Ojca Chrzestnego". 

Jarosław S. (teraz zapewne nazywa się inaczej) nie jest jedynym, który chciał się uwiecznić na półkach księgarskich.  

Rafał Ł. skazany na dożywocie zwierzył się konwojentom w drodze do więzienia, że chciałby, aby napisano o nim książkę. Ma już nawet tytuł: "Grabarz z Modlina". 

Henryk N., pseudo Dziad nie czekał na ghostwritera, sam napisał o sobie story i za swoje pieniądze wydrukował. Zapowiadał wydanie drugiej książki o związkach polityków z gangsterami, ale nie zdążył - w 2007 roku zmarł za kratami. Przyczyną zgonu był wylew. 

"Słowik" jest autorem wspomnień "Skarżyłem się grobowi..." o mafii pruszkowskiej. W książce większość przestępstw przypisał świadkowi koronnemu "Masie". Siebie przedstawił jako nawróconego grzesznika, który odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej i tam ponownie poślubił Monikę B. (z którą obecnie jest rozwiedziony). Ślubu udzielał mu ksiądz Kazimierz Orzechowski, znany z telenoweli "Złotopolscy". 

Nobilitacją jest też czytelne nawiązanie do życia konkretnego przestępcy w filmach fabularnych. W 1997 roku na dwa lata przed śmiercią Nikodem S. zagrał siebie w komedii Olafa Lubaszenki "Sztos". O jego życiu powstał też film Macieja Kawulskiego "Jak pokochałam gangstera". 

Oskar Z. z "Mokotowa", który został skazany za handel narkotykami i porwania (w procesie gangu "obcinaczy palców") zgłosił pretensje o odstępstwo od faktów w fabularnym filmie Patryka Vegi "Pit bull. Nowe porządki". Domagał się przeprosin od reżysera. Na swoim profilu na Facebooku pozdrawia "wszystkich sympatyków" i "Mokotów". Ma dużo polubień. 

Oskarżam - cykl kryminalny Gazeta.pl rusza 23 majaOskarżam - cykl kryminalny Gazeta.pl rusza 23 maja Grafika Marta Kondrusik