Reportaż
W weekend 'dyżur' przed kopalnią 'Bielszowice' trwa 12 godzin na dobę, w dzień roboczy 21 godzin. Przez resztę doby 'wychodne': można wyskoczyć do domu zjeść, umyć się, załatwić coś na mieście. (Michał Wroński)
W weekend 'dyżur' przed kopalnią 'Bielszowice' trwa 12 godzin na dobę, w dzień roboczy 21 godzin. Przez resztę doby 'wychodne': można wyskoczyć do domu zjeść, umyć się, załatwić coś na mieście. (Michał Wroński)

Tu jest wojna, normalna bitka. Każdy chce każdego wyrzucić z kolejki, byle tylko dorwać się do tego węgla i jak najszybciej załadować samochód. Rozumiesz, to jest pieniądz – opowiada mężczyzna stojący w kolejce przed kopalnią „Bielszowice" w Rudzie Śląskiej.  

Kiedyś to miejsce nazywano po śląsku „hołdą", bo tutejszy parking znajduje się na terenie dawnej kopalnianej hałdy. Dzisiaj mówi się już o „miasteczku". W „miasteczku" na węgiel z pobliskiej kopalni czeka non stop blisko setka aut i grubo ponad sto osób. Jak długo się czeka? To zależy od rodzaju węgla i tego, ile go kopalnia rzuci do bezpośredniej sprzedaży. A rzuca średnio kilkadziesiąt ton dziennie. Przy obowiązującym limicie trzech ton na samochód, by kupić groszek, trzeba odstać dwa–trzy dni, po orzech czeka się nawet cztery dni. Taka jest dziś norma na całym Śląsku. Węgiel to zdobycz tylko dla cierpliwych.

– Na Czeczocie pod Bieruniem [kiedyś kopalnia, dziś Zakład Produkcji Ekopaliwa w ramach KWK Piast-Ziemowit – przyp. aut.] byłem 140. w kolejce. Przyjechałem we wtorek, całą środę przestałem i dopiero w czwartek załadowałem samochód – mówi mi kierowca, który na Śląsk przyjechał z Turku w Wielkopolsce.

Przed należącą do spółki Węglokoks - Kraj kopalnią Bobrek - Piekary widać wielkie naczepy na blachach z Sieradza, Turka, czy Rzeszowa. (Michał Wroński)

Przed Bielszowicami z kolejki ubywa dziennie około 15 aut. Choć słowo „ubywa" nie jest tu może najlepszym określeniem. Lepiej byłoby powiedzieć, że auta przesuwają się w karuzeli – załadowany samochód po zrzuceniu węgla szybko wraca na koniec kolejki. Kierowcy klną na czym świat stoi, bo żeby w ten sposób napełnić 24-tonową ciężarówkę, trzeba odstać miesiąc. Z drugiej strony, bez limitu cała dzienna bezpośrednia sprzedaż skończyłaby się po kilku samochodach. Tak źle i tak niedobrze.

- Ja wiem, że są szpitale, przedszkola, szkoły, elektrociepłownie, z którymi spółka ma podpisane umowy i którym musi dać ten węgiel. Bo umowa jest umową. Dlatego my stoimy i dostajemy po trzy tony - mówi z rezygnacją kierowca jednego z samochodów.

250 zł na tydzień dla emeryta

Taka karuzela nie jest dla zwykłego Kowalskiego, który chciałby kupić węgiel na zimę. No, chyba że znajdzie kogoś, kto na kilka dni zamieszka w obozowisku przed kopalnią. W większości koczują tam wynajęci stacze pilnujący miejsca w ogonku. Oni zarządzają tutejszym „komitetem kolejkowym". Pod Bielszowicami doba pracy stacza kosztuje około 100 zł. Stoją głównie mężczyźni, ale są też kobiety i dzieci – z mężami i ojcami przyjechały rodziny. Krzątają się na zakurzonym placu między furgonetkami, taczkami i niewielkimi pryzmami usypanego węgla.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>

- To jest mój dom w obecnej chwili – wskazuje na szoferkę swojej ciężarówki pan Czesław, który w karuzeli przed kopalnią kręci się od miesiąca. Jak wygląda takie życie? Spanie w kabinie, ubikacja w toi-toiu albo w krzakach, jak komu za daleko. W weekend „dyżur" trwa 12 godzin na dobę, w dzień roboczy 21 godzin. W razie upału „dniówka" w dzień roboczy także spada do 12 godzin. Pozostały czas to „wychodne". Można wyskoczyć do domu coś zjeść, umyć się, załatwić coś na mieście.  - Jakoś sobie radzimy, do sklepu mamy niedaleko – Czesław stara się nie narzekać, choć o tym, co tu się dzieje mówi krótko: cyrk.

- Grilla się zrobi, poplotkuje. My tu jesteśmy jak jedna rodzina, jak komuś brakuje chleba czy papierosów, to zawsze można pożyczyć od sąsiada z kolejki – dopowiada jego kompan.

Parking przy kopalni 'Bielszowice' kiedyś nazywano po prostu 'hołdą', bo znajduje się na terenie dawnej kopalnianej hałdy. Dzisiaj mówi się już o 'miasteczku'. (Michał Wroński)

Kolejkowa solidarność to jedno, a porządek drugie. Każde auto ma swój numer w kolejce i zadaniem „stacza" jest pilnowanie, by numer przesuwał się do kopalnianej bramy. – Każdej nocki musi być chłop w aucie. Bo jak nikogo nie będziesz miał, to cię wyrzucą z kolejki – wyjaśnia jeden z nich. Razem z kolegami siedzi pod rozstawionym na skraju hałdy ogrodowym parasolem. Na prowizorycznym stole wódka, choć z nieba leje się skwar.

Na parkingu przed Halembą, kolejną z rudzkich kopalń, również stoi kilkadziesiąt aut, głównie z pobliskich powiatów, ale zdarzają się także wozy z Opolszczyzny czy dawnego województwa częstochowskiego. Wszystkie puste. Kierowcy je zostawili i pojechali do domu. Wrócą, jak zadzwonią stacze, że przyszła ich kolej, by się załadować. Na razie czekają i odliczają staczom kolejne dniówki. A ci nie muszą siedzieć przed kopalnią cały dzień, bo Halemba rządzi się innymi prawami niż Bielszowice: wystarczy raz dziennie stawić się na liczenie.

– Mam takiego emeryta, który pięć razy w tygodniu musi tu przyjechać i odhaczyć się na liście. On ma czas, ale za darmo nie jeździ. Na tydzień płacę mu 250 zł. Nie mam wyjścia. Musi być rano kierowca, bo inaczej wypadam z kolejki – tłumaczy napotkany przed Halembą handlarz, który właśnie przyjechał zabrać swoją furgonetkę z kilkoma tonami węgla.

Część handlarzy twierdzi, że same składy nie mogą od kopalni kupić węgla. Tylko autoryzowani dilerzy mogą zaopatrywać się w górniczych spółkach. Choć jak diler sprzedaje potem węgiel składowi, to jego właściciel czy pracownik jedzie odebrać towar z kopalni. W PGG słyszymy natomiast, że  nieautoryzowani handlarze też mogą kupić węgiel z kopalni, ale cały proces jeszcze się wydłuża, trzeba czekać nawet kilka tygodni. 

„Stoją tu wszystkie graty z rynku"

– Samochodów jest coraz więcej, bo coraz więcej ich sobie dokupują. Wysyłają po węgiel trzy, cztery, pięć aut, żeby w sumie jak najwięcej załadować. Ale pięć aut oznacza pięciu ludzi do pilnowania, czyli tylko na nich wydajesz 500 zł dziennie. A policz sobie, ile to wyjdzie przez tydzień czy miesiąc. Do tego jeszcze paliwo. To naprawdę ciężka kasa, którą trzeba potem wrzucić w cenę dla klienta – logistyczne kulisy działania kopalnianej kolejki objaśnia jeden ze staczy.

Przed 'Halembą', kolejną z rudzkich kopalń, również stoi kilkadziesiąt aut - wszystkie puste. Kierowcy pojechali do domu. Wrócą, jak przyjdzie ich kolej, by się załadować. (Michał Wroński)

Zżyma się na takie porządki właściciel składu węgla w Gliwicach. Jego zdaniem obecny model dystrybucji węgla postawiony jest na głowie, premiuje wyłącznie dużych graczy i napędza panikę na rynku: – Pośrednicy mają interes, żeby tak to wyglądało, bo tylko oni na tym zarabiają. Ja panu nie sprzedam taniej, bo muszę stać przed kopalnią i się kłócić o miejsce w kolejce – tak wygląda ich argumentacja. Wykupili wszystkie graty, jakie były na rynku, i tam ustawili. To same trupy, które nawet nie wyjadą sprzed kopalni, ale kolejkę ci blokują. A pan tam nie pojedziesz i nie staniesz, bo jeszcze w głowę możesz dostać.

Właściciele składów to zwykle drobni handlarze. Nie grają z wielkimi dilerami w jednej lidze, choć często wrzuca się ich do jednego worka. „Mali" ze składów tego nie lubią. Zwłaszcza od kiedy wszystkim handlującym węglem po równo przyklejono łatkę spekulantów. Właściciele składów narzekają na dilerów, że ci, kupując węgiel od górniczych spółek w cenach kopalni, czyli 700–1000 zł za tonę, sprzedają go na składy z olbrzymim narzutem. I tym sposobem polski węgiel potrafi kosztować nawet trzy razy drożej. 

Klient panikuje i kupuje wszystko

– Kupuję więc od dilera węgiel za 2500 zł za tonę, ale i tak odbieram go na kopalni. Dlaczego nie mogę więc go sam na tej kopalni kupić? Gdyby dawać systematycznie możliwość zakupu tym mniejszym graczom, to sytuacja momentalnie by się rozładowała. Bo jakby klient wiedział, że jeśli nawet na składzie nie kupi węgla teraz, to kupi go za tydzień, toby się nie denerwował. Jemu tak naprawdę nie potrzeba naraz kilku ton. A tak kupuje wszystko jak leci. W ubiegłym roku ktoś brał tonę, a teraz wziął już pięć i jeszcze krzyczy, żeby mu dowieźć więcej – opowiada właściciel składu. Anonimowo, bo pod nazwiskiem poglądu na sprawę nie chce ujawniać.

Najważniejsze jest tu pilnowanie kolejki. Kogo zabraknie na wieczornym liczeniu, ten wypada z niej na koniec ogonka. (Michał Wroński)

Choć są i tacy, którzy otwarcie wylewają pretensje. „Brak węgla na naszym składzie spowodowany jest jego wysoką ceną na wolnym rynku wywołaną przez autoryzowanych dilerów" – pisze na stronie internetowej swojego składu Robert Arndt, przedsiębiorca z Mysłowic.

Dilerzy, rzecz jasna, nie zgadzają się z taką oceną. Zarzekają się, że „czarne owce" doliczające do sprzedawanego węgla olbrzymie marże to margines, a węgiel w cenie 2000–3000 zł za tonę to ten z importu, a nie odbierany z krajowych kopalń. Klienci nie widzą tej różnicy i stąd cała awantura.

– My wiemy, że są skurwysyny, które tonę węgla kupują tu za 700 zł, a potem jadą pod Warszawę czy Płock i sprzedają za trzy razy tyle. My tu takich nie tolerujemy, bo nam psują opinię. Tu każdy każdego zna. Każdy wie, za ile kto kupuje, i mamy normę, za którą można sprzedawać. Jak ktoś przegina, to wypad z kolejki. Nie wpuścimy. Tak samo jeśli ktoś tu kupuje dwie tony, a sprzedaje je później jako trzy tony – mówi mi jeden z zarządzających „komitetem kolejkowym" pod Bielszowicami.

Talon na węgiel sprzedam

Kłopoty z dostępnością węgla i jego rosnące ceny automatycznie wywindowały ceny talonów na węgiel. Na Śląsku górnicy od zawsze nimi handlowali. Od zawsze, czyli od momentu, gdy węgiel przestał im być niezbędny do ogrzania domów. Tradycja jednak pozostała i dziś górnicy po staremu otrzymują deputat węglowy (w przypadku pracowników PGG jest to osiem ton rocznie), niezależnie od tego, czy faktycznie tego węgla potrzebują. Mogą go odebrać w naturze lub wybrać jego pieniężny ekwiwalent. Jest i trzecia opcja – postarać się o pieniężny ekwiwalent we własnym zakresie, licząc, że rynek zaoferuje lepsze stawki niż macierzysta spółka. 

Talony kupują od górników osoby prywatne, które szukają sposobu na to, by zaopatrzyć swoją piwnicę przed zimą, ale także handlarze – w nadziei, że pozyskany tak węgiel sprzedadzą z zyskiem. Obecnie rynek wycenia wartość talonu na tonę węgla na około 2000 zł. To dwa razy tyle, ile kosztuje węgiel kupiony od kopalni. Ale i tak taniej, niż przeważnie trzeba wydać na składzie. Stawka 2000 zł dominuje w ogłoszeniach, jakie można spotkać w różnego rodzaju grupach w social mediach. Dla porównania: dwa lata temu było to około 550–600 zł za talon na jedną tonę.

Przed kopalnią Bielszowice w Rudzie Śląskiej jeszcze kilka tygodni temu czekało ponad 70 aut. Dziś - jak mówią kierowcy - jest ich tu ponad setka. (Michał Wroński)

Część internautów hejtuje sprzedających talony górników i straszy ich urzędem skarbowym. Znacznie więcej jest jednak wpisów potencjalnych kupców dopytujących o cenę i możliwość odbioru. Pojawiają się błyskawicznie pod każdym ogłoszeniem.

500 połączeń na minutę

Legendą obrósł już internetowy sklep Polskiej Grupy Górniczej, który ma pozwolić indywidualnym klientom na zakup węgla z pominięciem pośredników. Za tonę – w zależności od rodzaju – trzeba zapłacić tam od około 800–1000 zł. Istna promocja. Ale witryna często nie wytrzymuje obciążenia, klienci tracą całe godziny, a i tak nie mogą doprowadzić do końca transakcji. Stronę masowo atakowały internetowe boty – w ten sposób próbowano ominąć obowiązujące w e-sklepie limity. Ale były i inne metody.

Jeden ze składów opałowych z Małopolski kupował węgiel, posługując się danymi swoich byłych klientów, a żeby odebrać surowiec z kopalni, oszuści przedstawiali pełnomocnictwa z podrobionymi podpisami. Niedawno w sieci pojawiła się fałszywa strona e-sklepu spółki Węglokoks Kraj, właściciela kopalni Bobrek-Piekary. Zanim ją zablokowano, mieszkaniec Mazowsza zdążył wysłać oszustom 8000 zł, będąc przekonany, że kupuje węgiel ze śląskiej kopalni. W rzeczywistości Węglokoks Kraj nie handluje tym paliwem przez internet, a chcący je kupić, muszą złożyć zamówienie za pośrednictwem specjalnej infolinii. Odbiór następuje w umówionym terminie i z tego, co dziś można usłyszeć przed kopalnią, model ten w miarę poprawnie działa.

Zobacz wideo Brak węgla na rynku podbije jeszcze bardziej ceny prądu?

Podobnie jak w przypadku e-sklepu PGG i tutaj zainteresowanie jest ogromne – każdej minuty infolinia notuje 500 prób połączenia. Klienci dzwonią z całej Polski. Przed kopalnią i wśród budynków bytomskiej dzielnicy Bobrek widać wielkie naczepy na blachach z Sieradza, Turku czy Rzeszowa. Stojący tu kierowcy to weterani. Wiedzą, ile i gdzie kosztuje orzech, kostka czy groszek. W ostatnich miesiącach stali w niejednej kolejce pod niejedną kopalnią. Śląsk znają nie gorzej od wielu „lokalsów". Pewnie przed zimą przyjadą jeszcze niejeden raz, bo ich klientom się spieszy. Im bliżej sezonu, tym robią się bardziej nerwowi.

– Przyjechałem po pięć ton wozem, na który mogę załadować 25 ton. Za sam przewóz klient zapłaci 3000 zł, ale bardzo chce jak najszybciej temat węgla załatwić. Tutaj tona kosztuje 1300 zł, a u niego na miejscu jest sam węgiel z importu po 3000 zł za tonę, niebawem pewnie dojdzie do 4000 zł – mówi jeden z napotkanych przed Bobrkiem kierowców.

Na składach hula wiatr 

– Ludzie nie mogą zrozumieć, jak ja mogę nie mieć węgla, skoro kopalnia jest tuż obok. Co chwilę do nas dzwonią i opierdalają – mówi właściciel jednego ze śląskich składów węgla.

Nie on jeden pewnie odbiera takie telefony. Izba Gospodarcza Sprzedawców Polskiego Węgla, która zrzesza ponad sto firm działających w branży, ostrzega, że zapasy tego paliwa na składach w całym kraju są dziś wyjątkowo małe.

Izba Gospodarcza Sprzedawców Polskiego Węgla ostrzega, że zapasy węgla na składach w całym kraju są dziś wyjątkowo małe. (Michał Wroński)

– Według naszych szacunków jest to maksymalnie 300 000 ton. W normalnych warunkach o tej porze roku, tuż przed sezonem sprzedażowym, te zapasy często sięgały nawet dwóch milionów ton węgla – alarmuje prezes Izby Łukasz Horbacz. Przewiduje, że lada dzień tłumy klientów, którzy przez ostatnie tygodnie wstrzymywali się z zakupami, słysząc o kolejnych programach osłonowych, ruszą do składów i zderzą się z ich mizerną ofertą. Czy można tego uniknąć?

Wiadomo, że śląskie kopalnie znacząco więcej nie nafedrują – na zwiększenie wydobycia trzeba robót przygotowawczych, a te zajmują nawet półtora roku. Pozostaje tylko liczyć na import. Zdaniem Łukasza Horbacza mimo podejmowanych przez rząd prób skupu węgla na światowych rynkach, tej zimy w Polsce może zabraknąć od 2 do 2,5 mln ton węgla opałowego. – Bo o ile ten węgiel można jeszcze w miarę łatwo kupić, to już rozładować w portach i rozwieźć po kraju niekoniecznie – mówi prezes Horbacz.

Dlaczego? Za mała jest przepustowość polskich portów nad Bałtykiem i sieci kolejowej wewnątrz kraju. Niedawno szef Izby próbował ściągnąć do swojego składu w województwie opolskim transport węgla z zachodniego Pomorza. Po trzech tygodniach bezskutecznych prób zorganizowania przewozu koleją w końcu przewiózł węgiel przez całą Polskę ciężarówkami.     

Jest też inny problem. – Ja węgla z tych statków i tak nie będę brał, bo jest za drogi – komentuje właściciel składu węgla w Gliwicach. – A wiesz pan, co było w umowie, jaką dostałem? Że mogę kupić węgiel z PGE [spółka PGE Paliwa na polecenie premiera ma do końca sierpnia kupić 2,5 mln ton węgla – przyp. aut.] za 2800 zł brutto, czyli z przywozem wyszłoby 3000 zł za tonę. To już wolę nie mieć go wcale, bo by mnie ludzie do reszty przeklęli.

Michał Wroński. Dziennikarz regionalnego serwisu SlaZag.pl. W przeszłości reporter w "Dzienniku Zachodnim", branżowy dziennikarz w PortalSamorzadowy.pl i WNP.pl. Najczęściej pisze o gospodarce, górnictwie, transporcie publicznym i ochronie powietrza.