
Ala odsłania firankę. Zadowolona wpatruje się w krajobraz za oknem, choć widać niewiele. Okna pociągu pokryte są folią zabezpieczającą, by w razie eksplozji odłamki szkła nie poraniły pasażerów. "Nasza kraina, wschodnia Ukraina", mówi zmęczona, ale uśmiechnięta, trochę do siebie, trochę do swojej nastoletniej córki Diany.
Ma za sobą całonocną podróż pociągiem z Tarnopola do Czernihowa. Zarezerwowała ostatnie dwa dolne miejsca w wagonie sypialnym. Dla nas została góra.
30 maja pociąg ze Lwowa do Czernihowa na północnym wschodzie Ukrainy, 90 km od granicy z Rosją, był prawie pełny.
"Pokaż tę naszą Ukrainę"
Pierwsze 22 dni wojny Ala i Diana spędziły w schronie przeciwlotniczym w Czernihowie, razem z 300 innymi osobami. "Dopóki były światło i woda, można było wytrzymać. Gdy zapadła ciemność, zrobiło się ciężko". W ciągu dnia niektórzy próbowali dostać się do domów, żeby zabrać żywność i ubranie na zmianę. "Ale wracali po 15 minutach, bo Rosjanie wznawiali ostrzał". Ala wydostała się z miasta dopiero po utworzeniu korytarza humanitarnego. "Jechaliśmy konwojem, łącznie 20 autobusów. Trzeci wjechał w dziurę i się zepsuł. Wybuchła panika, bo ciągle słychać było strzały. Wyprzedzały nas osobówki. Na szczęście autobus udało się naprawić. Uciekliśmy".
W Zbarażu pod Tarnopolem Ala i Diana jeszcze długo kuliły się ze strachu na dźwięk syren. "Na zachodzie mało kto zwraca uwagę na trwohę. Z czasem przywykłyśmy". Mieszkały u kobiety z trójką dzieci. "Przygarnęła jeszcze trójkę młodych podopiecznych ze wschodu. I nas. Córka mogła dodatkowo odetchnąć, bo pojechała na wycieczkę do Polski, gmina organizowała".
Po dwóch miesiącach Ala postanowiła wrócić do Czernihowa. "Jest praca. Mąż czeka. Doma je doma". Przed rosyjską inwazją pracowała w supermarkecie. Budynek został zbombardowany. "Zniszczenie jest tak wielkie, że nie będą go odbudowywać. Zatrudniła mnie inna sieć". Ma dzień, żeby odespać. Zaczyna już nazajutrz. Na razie cieszy się znanymi widokami: "Nasza rzeczka", promienieje, gdy przejeżdżamy przez most. Prosi Dianę, żeby odsunęła firankę po swojej stronie. "Pokaż, pokaż tę naszą Ukrainę".
Ala została w kraju, ale podobnie jak prawie 8 mln osób uciekła do zachodniej Ukrainy. Za granicę wyjechało 6,5 mln Ukraińców i Ukrainek.
Od kwietnia ludzie powoli wracają do domów. Co trzecia osoba ma poczucie, że w jej miejscu zamieszkania jest już bezpiecznie – tak wykazało badanie przeprowadzone w kwietniu przez Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców.
Wszędzie odłamki szkła
Pies Balu czekał na panią dwa i pół miesiąca. "To ksywka męża, skrót od nazwiska. To sobaka takoż Balu", wyjaśnia Wiktoria i wybucha perlistym śmiechem. Do Czernihowa wróciła dziewięć dni temu z Polski. Stoimy przed zbombardowanym mostem. Wokół cisza. Słychać tylko rechot żab. Po drugiej stronie rzeki widać szereg zrujnowanych domów. Bliżej nie podchodzimy. "Nigdy nie wiadomo. Trzeba uważać na miny", ostrzega Wiktoria.
Przed jednym z budynków krząta się mężczyzna. "Przyszedł sprawdzić, co zostało z jego domu", podejrzewa Wiktoria. Jej kawalerka przy głównej ulicy w centrum nie ucierpiała w wyniku nalotów. Na 30 mkw. mieszczą się tapczan, piętrowe łóżko jej pięcioletniego syna Mirosława, łazienka i kuchnia z zapasami przywiezionymi z Polski: od Prince Polo po mydło do rąk.
W korytarzu czekają dwie niebieskie walizki – większa i ciemniejsza Wiktorii, mniejsza, jaśniejsza Mira. 'Na wypadek, gdybyśmy znowu mieli uciekać'.
Wiktoria nie chciała wyjeżdżać z Czernihowa. "Zewsząd straszyli, że wojna zacznie się 16 lutego. Nic się nie wydarzyło. Pracodawca - pracuję dla Coca-Coli - nalegał żebyśmy zatankowali samochody do pełna. Żebyśmy mogli uciec. Ja odkładałam to tankowanie, odkładałam. Aż w końcu nie miałam wyboru".
Pierwsze dziewięć dni Wiktoria spędziła w piwnicy w bloku na osiedlu. "Ale co to za ochrona przed bombardowaniem? Te piwnice nie są bezpieczne. Jak się zawali, to kto cię wyciągnie spod gruzów?"
Taki los spotkał sąsiadów jej przyjaciółki. W połowie marca rakieta trafiła w ich dom na obrzeżach Czernihowa. Dwie osoby zostały uwięzione pod gruzami. Na szczęście udało się je uratować.
Przyjaciółka na razie nie zamierza wracać. Wiktoria dzwoni do niej do Włoch. Pokazuje przez kamerkę to, co zostało z domu. Oprowadza po zgliszczach. Do mieszkania prowadzi dywan z rozbitego szkła. Dalej mała kuchnia, czajnik na kuchence. Jakby czekał, aż ktoś zaparzy czaj i tchnie życie w miejsce, które jeszcze do niedawna było domem. W pokoju rozłożony tapczan, pościel. Skrzydło kredensu zwisa jak złamana ręka na temblaku. Na podłodze część framugi, wyrwany ze ściany kaloryfer. I szkło. Wszędzie odłamki szkła. Ostatnim przystankiem jest toaleta. "No, przynajmniej ta cała", Wiktoria stara się pocieszyć przyjaciółkę.
Podejrzewa, że ta szybko nie wróci. Nie ma do czego. "Ona nie ma dzieci ani męża, teraz nawet domu".
Już nigdy nie będzie tak samo
Wiktoria ma i dziecko, i męża. Ale jakby go nie miała. Nie widziała Sergieja przez ostatnie pół roku. Nie licząc przelotnego spotkania w szpitalu w Iwano-Frankiwsku. Sergiej jest snajperem. Służył w Donbasie, służy i teraz. I to na terenach, gdzie toczą się najcięższe walki: w Popasnej w obwodzie ługańskim. Tak było, zanim został ranny.
"Nie dawał znaku życia przez sześć dni. 16 kwietnia były urodziny Mirosława. Nie zadzwonił. Już podejrzewałam, że coś jest nie tak. Gdy wracaliśmy od rodziców Adama, u którego mieszkaliśmy trzy tygodnie w Szczecinie, zadzwoniła mama. Z wiadomością, że Sergiej ma bardzo małe szanse na przeżycie. Został ciężko ranny. Leżał 37 dni w szpitalu. Później wolontariusze przewieźli go do Dniepru. Ale tam opiekują się tylko obłożnymi pacjentami".
Wiktoria poruszyła niebo i ziemię i załatwiła przeniesienie męża do Iwano-Frankiwska.
W mieszkaniu w Czernihowie po Sergieju został otwarty żel pod prysznic Old Spice i kubki z nadrukowanymi zdjęciami: miesiąc miodowy na Sri Lance, ślub, cała trójka trzymająca się za ręce.
Sergiej i Wiktoria poznali się w teatrze. Po przedstawieniu chwilę porozmawiali i tak się zaczęło ich wspólne życie. On miał 22 lata, ona 24. To było osiem lat temu.
Teraz Wiktoria zaczyna kolejny etap życia. Bez Sergieja, który mimo ciężkich obrażeń wraca na front. "Chciałabym, żeby było tak jak kiedyś, ale nie ma powrotu: już nigdy nie będzie tak samo", pisze mi na Telegramie, gdy siedzę w pociągu powrotnym do Lwowa. Przez te dwa dni, które spędziłyśmy razem, wydawała się opanowana. Emanowała z niej siła. Siła niezbędna do tego, by uciec z dzieckiem w nieznane i wrócić do niepewności. Dopiero w tej wiadomości przemawia przez nią trauma: "Nigdy nie zapomnę tego dnia – 24 lutego 2022 roku. O czwartej rano dzwoni telefon: "Spokojnie, zabierz dziecko, walizkę z podstawowymi rzeczami, dokumenty. Zaczęła się wojna. Rosjanie przekroczyli granicę z Białorusią, zbliżają się do Czernihowa". Ta wiadomość do mnie nie docierała, długo krążyłam po mieszkaniu, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
To przerażające, kiedy umiera twoja rodzina i przyjaciele, a ty nic nie możesz zrobić. Kiedy w kilka minut musisz zebrać wszystko, czego potrzebujesz, i ruszyć w nieznane. Kiedy widzisz, że twoje marzenia i plany legną w gruzach.
I to dosłownie. Wiktoria stoi przed ruinami domu, który budowali z mężem przez ostatnie pięć lat. "Chcieliśmy mieszkać dalej od miasta, blisko rzeki i lasu. Wszystkie pieniądze wkładaliśmy w budowę. Mąż wyjeżdżał do Belgii, żeby dorobić. Wszystko było już gotowe". Wiktoria patrzy tylko przez chwilę i wraca do samochodu. Przechodzi obok altanki – to tam mieli grillować, murowany piec jeszcze stoi. Ukrywa zaszklone oczy za okularami przeciwsłonecznymi. Gdy wracamy w stronę miasta, pytam, jak zareagował mąż. "Stwierdził, że zbudujemy piękniejszy". Kątem oka widzę, jak twarz Wiktorii się rozpogadza.
Jeżdżą już trolejbusy
Pięć to jej szczęśliwa liczba – tyle lat ma Mirosław, tyle świeczek zapala w cerkwi: jedną za tych, którzy umarli, jedną za męża, dwie za żyjących bliskich i jedną za pokój. Nie jest wierząca, do cerkwi zagląda tylko w Wielkanoc. "To tradycja. Moja babusia prosiła mnie, żebym od czasu do czasu zapaliła dla niej świeczkę". Wiktoria całuje każdą ikonę. Na koniec obchodu nalewa wody z małego kanistra, który stoi w rogu cerkwi. "Święcona. Dobra. Pijcie!"
Ze wzgórza nieopodal widać dom Wiktorii. Tak o nim mówi: tam stoi mój dom. W czasie teraźniejszym. Jakby nic się nie zmieniło. W telefonie pokazuje zdjęcie zrobione z drugiego piętra. "Poznajesz tę kopułę?" Porównuję z zieloną kopułą cerkwi nieopodal nas. Ta sama.
Ruszamy dalej. Wiktoria chce nam pokazać pomnik Chwały Żołnierzom Radzieckim i Partyzantom, upamiętniający 40. rocznicę zwycięstwa ZSRR w II wojnie światowej, oraz miejsce, gdzie tli się wieczny ogień – ku czci poległych żołnierzy. "Teraz się nie pali, pewnie przez uszkodzoną infrastrukturę". Symboliczny ogień zgasł. Nadzieja nie – coraz więcej osób wraca do Czernihowa.
"Kiedy przyjechałam, ta restauracja była jeszcze zamknięta", opowiada Wiktoria, kiedy po południu sadowimy się na tarasie pizzerii przy głównej ulicy miasta. Dowiaduje się, że w barze nie ma coca-coli, więc przekazuje kelnerowi swój numer. "Zadzwońcie, dostarczymy". To jej trzeci dzień w pracy od powrotu, ciągle odbiera telefony od starych i nowych klientów. Zbiera zamówienia od małych sklepów, marketów, pubów i restauracji. Uprzedza, że na realizację trzeba będzie trochę poczekać. Jeździ tylko jeden samochód dostawczy – ze względu na niedobory benzyny.
Wiktoria cieszy się, że miasto powoli wraca do życia. "To podnosi na duchu. Dziesięć dni temu nie jeździły jeszcze trolejbusy, wszystko było pozamykane". Nie działał żaden supermarket. Teraz otworzyli jeden. Jest bardzo dobrze zaopatrzony. Wpadamy na zakupy. W dziale rybnym ustawiła się spora kolejka. Wiktoria kupuje rybne szaszłyki i małże. Do tego tort czekoladowy. Butelkę Jacka Danielsa przywiozła z Polski. Wieziemy wszystko do jej brata. Mieszka pod miastem z żoną i dwójką dzieci. Nie opuścili domu nawet na jeden dzień, zabezpieczyli okna i czekali. Przyjmują nas odświętnie ubrani, w wyszywankach – tradycyjnych ukraińskich koszulach. Nie rozmawiamy o tym, co było. Cieszymy się, że jesteśmy razem. Wiktoria co chwila rzuca bratu komendę: "Poliwaj! Poliwaj!". Do komandandzkiej godziny zostało niewiele czasu – wznoszenie toastów za pokój, za spotkanie, za Adama Zielińskiego i Joannę Trelę-Zielińską, którzy gościli ją w Szczecinie, musi iść sprawnie.
Witalij mówi mało. Jest przeciwieństwem przebojowej siostry: cichy, spokojny. Jakby nie chciał rzucać się w oczy. W ogrodzie przygotowuje na grillu nadziewane serem i pomidorami lawasze – ormiańskie podpłomyki. Wiktoria z dumą pokazuje filmiki promujące Czernihów. "Tam pójdziemy jutro. To w centrum".
Nazajutrz przekonuję się, że obrazki z drona nie oddają w pełni atmosfery miasta. Dopiero gdy spaceruję bocznymi uliczkami, zaczynam lepiej rozumieć, dlaczego ludzie chcą tu wracać. Jest dużo spokojniej niż we Lwowie, bardziej zielono, mniej tłoczno. Po prostu przyjemnie. "Czernihów ma renomę miasta przyjaznego rodzinom. To dobre miejsce do wychowywania dzieci", wyjaśni nam później Wiktoria. Akurat przypada Dzień Dziecka – na placu policja rozdaje dzieciom żółte i niebieskie balony. Słychać piski i śmiechy.
Żółto-niebieski jest też starannie wykonany manicure Wiktorii, z ukraińskimi haftami na kilku paznokciach. Od inwazji Wiktoria stara się mówić jak najmniej po rosyjsku. Z nami rozmawia surżykiem – mieszanką ukraińskiego i rosyjskiego. "Ale myślę wciąż po rosyjsku. W pracy posługuję się rosyjskim. Trudno przestawić się z dnia na dzień". I żyć z dnia na dzień.
Wiktoria opłaca prywatne przedszkole na bieżąco. 'Nie ma sensu płacić z wyprzedzeniem. Bo kto wie, co się wydarzy jutro?'
Co ma być, to będzie
Nikt tego nie wie. Ani Wiktoria ze zniszczonego Czernihowa przy granicy z Rosją, ani Ira, która w połowie maja wróciła z Polski do Ukrainy, do Zbaraża – miasteczka, które dopiero co opuściła Ala. "Planowaliśmy remont, chcieliśmy przemalować ściany, zmienić wystrój pokoju na bardziej chłopięcy, ale postanowiliśmy zaczekać. Bo po co inwestować, skoro nie wiemy, co będzie dalej". Ira pokazuje dotychczasowy pokój 17-letniej córki, do którego ma się wprowadzić czteroletni Nazarij. Sofia wybrała przestronną sypialnię z balkonem i widokiem na Zbaraż. Tęskniła za domem. Dlatego przekonała swoją matkę do powrotu.
"Mogłyśmy zostać jeszcze kilka tygodni, pracę zaczynałam 1 czerwca. Szczerze mówiąc bałam się wracać do kraju. Ale Sofia się uparła. To wyjechałyśmy. Niestety". Irze spodobało się w Ostrzeszowie, 100 km od Wrocławia. Chociaż na początku nie chciała opuszczać kraju. "Mąż z teściami i rodzicami dosłownie wypchnęli mnie z domu. Ja się bałam. Gdzie ja? Sama? Z dwójką dzieci? Gdzieś jechać w nieznane? Ale się przemogłam. Stwierdziłam, że zrobię wszystko, żeby moje dzieci były bezpieczne".
Pierwszą noc inwazji spędzili jeszcze we czwórkę, w piwnicy. "Zimno tu, prawda?", mówi Ira, gdy schodzimy po schodkach do zaimprowizowanego schronu. "W lutym było jeszcze zimniej. Opatuliliśmy się, czym się dało. Siedzieliśmy w kurtkach, ciepłych kapciach, przynieśliśmy grzejnik i zapasy – zrobiłam pierwszego dnia, choć już większość produktów była wykupiona". Sofia: "Ja miałam po dwóch godzinach dosyć. Poszłam na górę do swojego pokoju, położyłam się do łóżka i stwierdziłam, że co ma być, to będzie".
Wyjechali na początku marca autobusem. "Nie wiedzieliśmy, jak ta wojna się potoczy i czy te bestie nie dotrą do Zbaraża. Do Kijowa przecież blisko". "Blisko" to prawie 500 km. Poczucie zagrożenia zakrzywia ocenę odległości, bo gdy zapraszamy do Lwowa, 150 km od Zbaraża, Ira twierdzi, że to daleko. "I benzyna bardzo droga. Jeździmy tylko do rodziców do Tarnopola".
Ira jest na stałe zatrudniona w urzędzie miasta, ale martwi się o przyszłość. "Kto wie, jak długo ta praca będzie. Gospodarka solidnie podupadła. Dużo ludzi w Zbarażu straciło pracę, bo ani nic się nie buduje, ani nic nie naprawia. Ludzie kupują tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Za czasów pokoju też nie było łatwo. Mąż każdy urlop spędzał za granicą: dorabiał w Polsce i Niemczech, żeby wybudować dom".
Czekanie na szkolny bal
Ostatni tydzień był dla Iry szczególnie męczący. "Nie pracowałam trzy miesiące. Odzwyczaiłam się. A od środy znowu praca pełną parą. Przychodzi bardzo dużo ludzi – zajmuję się rejestracją uchodźców i uchodźczyń ze wschodu. Każdy o coś pyta, niektórzy opowiadają o tym, co ich spotkało. Dużo tego. Nie nadążam. Do tego egzaminy córki, w poniedziałek ma urodziny".
Sofia wróciła właśnie do domu ze studia fitness, zadowolona, rozpromieniona. Siada z nami na chwilę przy stole, ale szybko znika w kuchni po czaj. "A tak à propos herbatki", Ira wtrąca pojedyncze polskie słowa, bardzo brakuje jej "polskiej mowy", "pierwszego wieczoru w Ostrzeszowie Sofia nie chciała nic jeść ani pić. Bała się. Odstawiała szklankę z herbatą. Mówiła, że jej nie tknie, bo przecież mogli nam coś wsypać. 'Mamo, nie wiesz, co to za ludzie!'". Ci ludzie – ksiądz i Beata Skiba – okazali się wspaniali, co podkreśla Ira. "Lodówka była pełna. Wszystko przygotowane. Czekali na nas, ugościli. Nie spodziewałam się tego".
Sofia myślała, że trafią do zbiorowego ośrodka dla uchodźców i że pierwsze dni spędzą na szukaniu mieszkania. A zamieszkały w domu zmarłej matki księdza w Ostrzeszowie. Pierwszej nocy spali we trójkę w jednym łóżku – z synem i córką. "Sofia tak się bała, że przyszła ze swojego pokoju do nas. Nie zmrużyła oka przez całą noc". Ira też była zestresowana. Na tyle, że schowała ukraińskie dowody osobiste w kanapie i później zupełnie o nich zapomniała. Zorientowała się dopiero w Zbarażu. Beata wysłała je kurierem do Szczecina, a stamtąd pojechały z nami do Ukrainy.
Ira potrzebowała kilku tygodni, żeby przyzwyczaić się do życia w Zbarażu. Sofia od razu była w swoim żywiole. "Tęskniłam za znajomymi. Za moimi ubraniami i domem. Tu mam wszystko". Czeka jeszcze na powrót przyjaciółek z Litwy i Niemiec. I na bal na zakończenie szkoły. "W tym roku będzie skromnie ze względu na wojnę, żadnych czerwonych dywanów i wystawnych sukien. Ale to wciąż bardzo ważne wydarzenie", tłumaczy Ira.
Oby wrócił cały i zdrowy
W polskim liceum Sofia radziła sobie nieźle. Chodziła przez miesiąc. Przestała, bo nie była w stanie połączyć nauki w Polsce z ukraińskimi lekcjami online. "Początki były trudne, bo nic nie rozumiałam, ale szybko się nauczyłam. Popełniałam oczywiście gafy, zdarzyło mi się powiedzieć «dzień dobry państwu» do koleżanek z klasy, ale nikt się ze mnie nie śmiał", opowiada Sofia po polsko-ukraińsku. Nawet czteroletni Nazarij zapamiętał kilka słów: "dzień dobry", "cześć", "dziękuję".
Rozmowa schodzi na naukę ukraińskiego. Sofia nie rozumie, dlaczego Ukraińcy i Ukrainki ze wschodu wciąż mówią po rosyjsku. "Słyszę ten język na ulicach. Nawet jak stoję w sklepie w kolejce, ludzie pozdrawiają mnie po rosyjsku. To nieprzyjemne. Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, że to nam sprawia przykrość? Dlaczego nie chcą się uczyć?"
A czy daje rosyjskojęzycznym Ukraińcom i Ukrainkom do zrozumienia, że źle się z tym czuje, pytam. "No tak, a oni na to, że to wolny kraj i że od zawsze mówią po rosyjsku, to dlaczego by się mieli teraz przestawiać!"
Ira natomiast dziwi się, że Ukrainki ze wschodu chcą tam wracać. "W autobusie siedziałam obok kobiety, która jechała do Charkowa. Nie boi się pani? – spytałam, bo przecież tam jest wciąż niebezpiecznie. Ciągle spadają bomby, giną ludzie. A ona na to, że tam jest jej dom. Ja sobie nie wyobrażam wracać do Kijowa czy Czernihowa. U nas, na zachodzie, już spokojnie. Nawet syren nie słychać od kilku dni".
W Czernihowie też cisza, alarmów nie słychać. Ale to nie oznacza, że ich nie ma. Intrastruktura telekomunikacyjna jest uszkodzona, więc teraz odgłosy syren dobiegają z telefonów.
Gdy zatrzymujemy się przy zrujnowanej bibliotece, z książkami na półkach, ale już bez solidnego kawałka dachu, smartfon Wiktorii zaczyna wyć. "Znowu trwoha. Już nie schodzę do piwnicy. Bo jak długo można się chować?"
Ale lęk przed nalotami pozostaje. Kiedy później wychodzimy z jaskiń św. Antoniego, gdzie chronili się mieszkańcy i mieszkanki Czernihowa, Wiktoria rzuca: "Oby więcej nie bombili!". W pociągu dostanę jeszcze tę wiadomość: "Jestem pewna, że w Ukrainie zapanuje pokój, wszyscy wrócą do swoich rodzin. Bo każdy marzy o powrocie do domu, spokojnym śnie i spokojnym życiu. Ukraina zwycięży!".
A Sergiej wróci do domu. Cały i zdrowy.
Ula Idzikowska. Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Marek Kowalczyk. Fotograf, filmowiec. Studiował socjologię i psychologię. Interesuje go Europa Wschodnia i Bliski Wschód. Opowiada obrazem intymne historie zwykłych ludzi.