
W Ośrodku Szkoleń Poligonowych Wojsk Lądowych w Wędrzynie wielokrotnie stacjonowali żołnierze Wojska Polskiego oraz państw NATO. Warunki tam panujące oceniam jako dobre. Pomieszczenia są ciepłe, jasne i dobrze wentylowane –
oświadcza major Joanna Konieczniak, rzeczniczka Nadodrzańskiego Oddziału Straży Granicznej. Nie mnie pierwszej tak mówi.
Gdyby rzecznik Konieczniak zamiast rozmawiać ze mną o Wędrzynie, rozgrywała partię szachów, argument o obecności żołnierzy NATO byłby jak szach mat. To, co w nim niedopowiedziane, słyszę mniej więcej tak: "chcecie narzekać na nieludzkie warunki, w jakich przebywają migranci, to posłuchajcie: przed nimi w tych pomieszczeniach goszczono żołnierzy państw NATO!".
Od września oprócz żołnierzy w pobliżu wciąż czynnego poligonu kwaterowani są między innymi mężczyźni z Syrii, gdzie od dekady trwa wojna, i z przejętego przez Talibów Afganistanu. Najwięcej jest Irakijczyków – wielu z nich to Kurdowie, którzy w ostatnich latach walczyli z ISIS. Wielu do Europy uciekło przed wybuchami bomb, seriami z karabinów i czołgami na ulicach.
– Wojsko znacząco ograniczyło działalność na poligonie – podkreśla rzeczniczka.
Gdy rozmawiamy, na terenie Ośrodka Szkoleń Poligonowych WP przebywa 598 mężczyzn. Stworzono tu Tymczasowy Strzeżony Ośrodek dla Cudzoziemców, który jest filią innej strzeżonej placówki w Krośnie Odrzańskim.
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Pracownicy biura Rzecznika Praw Obywatelskich odwiedzili Wędrzyn trzykrotnie. Ostatni raz w styczniu. W sprawozdaniu z tej wizyty czytamy, że miejsce nadal "nie spełnia podstawowych gwarancji przeciwdziałania nieludzkiemu i poniżającemu traktowaniu osób pozbawionych wolności". Problemem jest przede wszystkim jego przeludnienie. Na osobę przypadają tu zaledwie dwa metry kwadratowe, podczas gdy standardem europejskim są cztery. W jednym pokoju mieszka nawet 24 mężczyzn. Ubrania i rzeczy osobiste są przechowywane luzem na podłodze pod piętrowymi łóżkami.
– Jeśli do sypialni doliczymy korytarz, łazienkę, salę telewizyjną i komputerową czy pokój modlitwy, to przestrzeni na osobę jest więcej – ocenia rzeczniczka. Zapowiada, że w lutym około 150 mężczyzn zostanie przeniesionych do świeżo wyremontowanego ośrodka strzeżonego w Lesznowoli.
Dodaje, że w listopadzie ośrodek wizytował sędzia penitencjarny sądu okręgowego, który ustawowo nadzoruje legalność i standardy pobytu cudzoziemców w ośrodku. Nie dopatrzył się nieprawidłowości.
Przez kilka ostatnich tygodni wielokrotnie rozmawiałam z jednym z mieszkańców ośrodka. Jego relację zweryfikowałam z trzema innymi cudzoziemcami z tego samego bloku. Każdemu z moich rozmówców zależało na zachowaniu anonimowości. „Kto gada, dostaje kolejne trzy miesiące" – słyszałam wielokrotnie, choć to sąd, a nie pilnujący ośrodka strażnicy, decyduje o przedłużeniu detencji, czyli przymusowego zamknięcia w objętym nadzorem miejscu. Mężczyznom nikt nie wyjaśnił zawiłości procedur. To opowieść jednego z nich.
Trudno czuć się człowiekiem
Dziś strzelali o świcie. Teraz jest cicho. Co jakiś czas tuż obok płotu z drutu przejedzie czołg. Mija nas i znika.
W moim bloku mieszka sto kilkadziesiąt osób. Co trzy dni ktoś próbuje zrobić sobie krzywdę. Na razie nikomu się nie udało. Do samobójstwa potrzebnych jest tych kilka minut samotności, trzeba zaczepić na czymś podarte prześcieradło albo stłuc szybę, a tu człowiek siedzi na człowieku. Zaraz ktoś krzyknie, przylecą inni i cię odratują. Czasem myślę, że gdyby komuś w końcu się udało, to może przyjechałyby media i ktoś by się o nas upomniał. A tak o naszych próbach nie wiedzą nawet strażnicy, bo wchodzą do budynku, tylko żeby nas obudzić, policzyć, odprowadzić na posiłek, doręczyć pismo albo poinformować, że przyszła paczka. Wywołują taką osobę po numerze, bo my nie mamy już ani imion, ani nazwisk. Często wywołany numer patrzy na dokument i nic nie rozumie, bo ten jest napisany po polsku. Wie tylko tyle, że układ znaków zawiera informację o jego przyszłości. Idzie do sali komputerowej, siada przy jednym z czterech komputerów i przenosi szyfr z kartki do Google Translatora – jeśli oczywiście internet akurat działa. Potem taki ktoś patrzy w ekran i płacze – rzadko ze szczęścia. Najczęściej okazuje się, że w Wędrzynie zostaje na kolejne miesiące. Dlaczego? Nikt niczego nie tłumaczy. Wczoraj płakało dwóch moich znajomych.
Dziś inny mężczyzna z bloku zaniósł strażnikom swoją dwudziestą prośbę, właściwie błaganie o powrót do kraju pochodzenia. On akurat może bezpiecznie wrócić, ale Kurdowi z mojego pokoju, który kilka lat walczył z ISIS, w Iraku grozi śmierć, bo naraził się rządzącemu autonomią kurdyjską klanowi Barzanich. Mimo to i on zgłosił chęć powrotu. Powiedział: „Nawet śmierć jest lepsza niż Wędrzyn". Nadal tu jest.
Naprawdę źle było, gdy przez kilka dni nie działał internet, nie mieliśmy kontaktu z rodzinami. Funkcjonariusze codziennie powtarzali: naprawimy, bądźcie cierpliwi. Ludzie byli tak sfrustrowani, że awantury i bójki wybuchały kilka razy dziennie. Gdy po obiedzie w stołówce jeden ze strażników dał sygnał, by wracać do bloku, nie wstaliśmy od stołów. Krzyknął znowu, tym razem bardziej stanowczo. My nadal się nie ruszaliśmy, wtedy wyjął pałkę teleskopową. Podszedł do jednego ze stołów i zaczął w niego uderzać. Potem walił też w krzesła, na których siedzieli ludzie. Większość wstała i bez słowa wyszła. Przy stołach zostało może 30 mężczyzn, wtedy do funkcjonariusza dołączyło jeszcze dwóch kolegów i we trzech walili w stoły i krzesła. Wreszcie strażnik, który stał z boku, powiedział po angielsku, że zaraz wezwie pracownika technicznego. Wróciliśmy do bloku. Internet zaczął działać jeszcze tego samego dnia.
Przywieźli mnie tutaj z innego ośrodka strzeżonego. Nie powiem którego, ale pracowali tam funkcjonariusze ubrani po cywilnemu. To oni rozładowywali napięcia, rozmawiali z nami, pomagali wypełniać dokumenty, odpowiadali na pytania. Pamiętam zrozpaczonego mężczyznę, który już w Polsce zgubił siostrę. Jeden z tych funkcjonariuszy przez dwa dni dzwonił po różnych placówkach, aż w końcu ją znalazł i umożliwił rozmowę z bratem.
W Wędrzynie funkcjonariusze obserwują nas głównie zza drutu. Mają tam niewielki kontener, w którym mogą się ogrzać. Jeśli chcemy o cokolwiek zapytać lub poprosić, idziemy pod ten drut. Strażników dzielimy na złych, dobrych i takich, których nazywamy „nie wiem, nie rozumiem". Złych i dobrych jest mało. Zły chodzi za płotem cały napięty, jakby szykował się do ataku. Czasem dla zabawy wyjmuje pałkę teleskopową i nią macha – do takiego nie warto się fatygować.
Ci agresywni pojawiają się i znikają. Jednego ranka do naszego bloku wpadł strażnik, którego wcześniej nie widzieliśmy. Wyciągnął pałkę teleskopową i zaczął nią uderzać w metalowe części łóżek, na których spali ludzie. Wrzeszczał: „Wstawać!". Zrobił się straszny hałas. Ludzie zerwali się na równe nogi. Tylko jeden mężczyzna, wciąż leżąc, powiedział: „Nie rób tak, nie jestem psem", na co strażnik wrzasnął: „Teraz to dopiero zobaczysz". Przybiegł funkcjonariusz wyższy rangą i kiedy zorientował się, co zaszło, podał mężczyźnie rękę i przeprosił. Ten agresywny zniknął na kilka tygodni, ale znowu tu jest.
Czasem mamy szczęście i z kontenera na wartę wychodzi ktoś dobry. Ja mówię po angielsku, więc jestem od załatwiania spraw. Narzucam kurtkę i chwytam plik napisanych odręcznie próśb. Ktoś prosi o majtki, inny o buty, kontakt z prawnikiem, ktoś skarży się, że od wielu tygodni czeka na złożenie wniosku o ochronę międzynarodową. Na wierzchu kładę prośbę o wizytę u lekarza dla mężczyzny, który sika krwią, ma gorączkę i jęczy z bólu. Z łóżka wstaje tylko do toalety, do której musimy go zaprowadzić. Na stołówkę nie da rady dojść, więc posiłki przynosimy mu do pokoju. Nawet strażnicy mówią, że to poważne. Ratownik medyczny, który jest na miejscu, dał mu jakieś pigułki. Nie pomogły. Prośba o wizytę u lekarza jest pilna od kilku tygodni. W innym pokoju leży żywy trup. Waży może 40 kg. Strażnicy zabrali go nawet do szpitala, ale za badania obrazowe lekarze kazali zapłacić. Wrócił bez żadnej diagnozy.
Gdy nie ma dużego mrozu, a wiem, że na zmianie jest dobry strażnik, czatuję pod drutem od rana. Jest nas tu więcej. Dobry opowiada, że był w naszych sprawach u komendanta, w administracji i magazynie. Wszędzie widział stosy próśb. Mówi, że ludzie pracują, ale jest ich mało, a nas – 600. Mówi, że jest mu przykro. Przez drut podaję nasze prośby. Nie mam nadziei, że chorego mężczyznę jutro zabiorą do szpitala. Ale przynajmniej czuję, że wciąż jesteśmy ludźmi. Tutaj naprawdę trudno czuć się człowiekiem.
Zazwyczaj strażnicy biorą nasze prośby i odwracają się plecami. Kiedy o coś pytamy, odpowiadają: „nie wiem", „nie rozumiem", „trzeba czekać". Albo udają, że nie słyszą. Może wszystkie te kartki wyrzucają do kosza? Nie wiem, nie dostajemy żadnego pokwitowania, że prośby zostały przyjęte, więc wciąż piszemy je od nowa. Piszemy i czekamy.
Ostatnio dwa tygodnie czekaliśmy na mydło. W międzyczasie strażnicy powiesili na korytarzu plakaty z ostrzeżeniem: nadchodzi kolejna fala pandemii. Noś maseczkę, zachowuj higienę i trzymaj dystans! A my nie mieliśmy czym umyć rąk po skorzystaniu z toalety.
Pamiętam, że kiedy tu przyjechałem, funkcjonariusze wyjęli z mojego plecaka rękawiczki i maseczkę i śmiejąc się, oznajmili: „To na pewno się przyda". Zatykali nosy, pokazując na migi, że smród jest nie do wytrzymania. To była prawda.
Codziennie prosimy o płyn do mycia sanitariatów i podłóg. Na sto kilkadziesiąt osób na bloku jest jedna szczotka i dwa zbieraki do wody. Zero detergentów. Ostatnio kiedy poszliśmy na śniadanie, ktoś umył toalety. To zdarzyło się pierwszy raz odkąd tu jestem, czyli od prawie trzech miesięcy. Pewnie dlatego, że tego dnia była jakaś wizytacja.
Naszym ratunkiem są paczki od dobrych ludzi. Przysyłają ubrania, kosmetyki, puzzle, karty. I zatyczki do uszu! Nie ma nic lepszego, niż w końcu usłyszeć ciszę. I zasnąć.
"Przyjedzie 600 osób, zorganizujcie się. Gdzie? Na poligonie. Kiedy? Teraz"
– Sytuacja dla wszystkich jest trudna, nie tylko dla cudzoziemców, choć z pewnością dla nich jest najtrudniejsza – mówi mi osoba zaangażowana w pomoc mężczyznom w Wędrzynie, która chce zachować anonimowość. – Wyobraź sobie, że od ponad dekady prowadzisz ośrodek dla 80 cudzoziemców, bo dla tylu osób przeznaczona jest placówka w Krośnie Odrzańskim. Masz zespół, z którym pracujesz od lat. Ludzi od pilnowania porządku i tych z sekcji dydaktyczno-wychowawczej, którzy na co dzień pracują z cudzoziemcami. Aż tu nagle góra daje rozkaz: „Przyjedzie 600 osób, zorganizujcie się. Gdzie? Na poligonie. Kiedy? Teraz".
Joanna Konieczniak, rzeczniczka NOoSG, twierdzi, że ze względów bezpieczeństwa nie może podać, ilu funkcjonariuszy pełni służbę w ośrodku w Wędrzynie. Zaznacza, że do określonych zadań zostali oddelegowani funkcjonariusze z innych jednostek organizacyjnych Nadodrzańskiego Oddziału Straży Granicznej, a także z innych oddziałów z całego kraju. Ilu z nich odeszło od biurek, by stanąć za wędrzyńskim drutem, nie mając żadnego doświadczenia w pracy z cudzoziemcami?
– W tej chwili wszyscy funkcjonariusze mają już kilkumiesięczne doświadczenie w tego typu pracy – podkreśla Joanna Konieczniak. Utrzymuje, że nie odnotowano sytuacji pozaregulaminowego użycia pałki teleskopowej przez strażników pełniących służbę w Wędrzynie.
– Od lat udzielamy porad prawnych cudzoziemcom z ośrodków strzeżonych w Krośnie Odrzańskim, Przemyślu, Białej Podlaskiej i Lesznowoli. Przyjeżdżamy regularnie na kilkugodzinne dyżury, podczas których każdy cudzoziemiec może do nas przyjść i porozmawiać. W takich ośrodkach zupełnie inne obowiązki mają funkcjonariusze, którzy pilnują porządku i na przykład odprowadzają cudzoziemców na stołówkę, a inne funkcjonariusze ubrani po cywilnemu. Ci ostatni to osoby gruntownie przeszkolone do pracy z cudzoziemcami, znający kilka języków, obeznani w procedurach. W ośrodkach strzeżonych tacy ludzie są po prostu niezbędni – tłumaczy Katarzyna Przybysławska, prawniczka i prezeska Stowarzyszenia Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć. – Nie mogę potwierdzić, czy są w Wędrzynie. W 2021 roku nie uzyskaliśmy zgody na dyżur na miejscu, bo ośrodek jest częścią obiektu wojskowego. Konsultacje prawnicze prowadziliśmy więc wyłącznie za pomocą telekonferencji – co było wyzwaniem, bo jakość połączenia internetowego nie jest tam najlepsza.
Z internetem ma być lepiej. Joanna Konieczniak pisze mi, że zaczął się montaż stałego łącza, będzie też więcej komputerów. Pytana o funkcjonariuszy z sekcji edukacyjnej przekonuje, że jak najbardziej, są w Wędrzynie. Moi rozmówcy utrzymują, że takich osób nie widzieli. Te wersje niekoniecznie muszą się wykluczać. Ze słów rzeczniczki wynika, że do Wędrzyna jeżdżą funkcjonariusze pracujący w ośrodku w Krośnie Odrzańskim. Wnioskuję, że nie jest ich wielu, skoro do września mieli pod opieką maksymalnie 80 cudzoziemców. Ich obecność w Wędrzynie dla większości mężczyzn może pozostawać niewidoczna. Trudno się temu dziwić, bo o ile oddelegować do zadań porządkowych można praktycznie każdego, o tyle szkolenie funkcjonariuszy z sekcji dydaktyczno-wychowawczej wymaga czasu. Tych ludzi zwyczajnie brakuje i ten niedobór trudno będzie uzupełnić.
Podobnie jest z tłumaczami. Kiedy pytam o pogarszający się stan psychiczny mężczyzn z Wędrzyna i liczbę odnotowanych prób samobójczych, rzeczniczka mówi, że nie prowadzą tego typu statystyk, ale w ośrodku przez kilkanaście godzin w tygodniu pracuje psycholog kliniczny. Konsultacje odbywają się po angielsku, a jeśli cudzoziemiec nie mówi w tym języku, to za pośrednictwem Google Translatora.
Łącznie w Wędrzynie i Krośnie 100 osób wciąż czeka na złożenie wniosku o ochronę międzynarodową. Czekają właśnie na tłumaczy. – Od początku września do końca grudnia ubiegłego roku przyjęliśmy 110 takich wniosków, ale tylko w pierwszej połowie stycznia aż 55 – informuje rzeczniczka.
Od początku stycznia dla ośrodka w Wędrzynie pracuje też lekarz. Jego poszukiwania trwały od września. Jest w Wędrzynie dwa razy w tygodniu po cztery godziny. Docelowo ma być trzy razy. – Jeśli pacjent wymaga wizyty u specjalisty, pan doktor wypisuje skierowanie, a funkcjonariusze umawiają wizytę i zawożą cudzoziemca – tłumaczy rzeczniczka. Potwierdza, że w Wędrzynie jest stale obecny ratownik medyczny. – W nagłych przypadkach jest wzywana karetka z pobliskiego szpitala. W styczniu ratownik wezwał karetkę sześć razy. Koszty leczenia pokrywa Straż Graniczna – dodaje.
Kiedy tuż przed publikacją kontaktuję się z moimi rozmówcami, żaden nie wie o tym, że w Wędrzynie jest lekarz. Chory mężczyzna z temperaturą i krwią w moczu nadal czeka na wizytę.
Podczas rozmowy Joanna Konieczniak sporo czasu poświęca na skrupulatne wyliczenie wszystkich rzeczy, jakie zniszczyli mieszkańcy Wędrzyna. Z kolei mężczyźni opowiadają, jak któregoś dnia strażnicy przynieśli im piłki, by mogli pograć przed budynkiem. Po upływie doby nie nadawały się do niczego. Nie przetrwały spotkania z drutem ostrzowym rozpiętym po wewnętrznej stronie spacerniaka.
Po ostatniej interwencji przedstawicieli RPO drut zabezpieczający ogrodzenie przy ziemi został zdjęty.
Rozwiązaniem przynajmniej części problemów, z jakimi zmagają się strzeżone ośrodki, byłoby otwarcie ich na szerszą współpracę z organizacjami pozarządowymi. I nie chodzi tylko o umożliwienie cudzoziemcom konsultacji z prawnikami, ale także o zagospodarowanie im czasu. Taką oddolną inicjatywą są choćby „Biblioteki bez granic", które zaopatrują ośrodki w książki w językach, w jakich mówią osoby w nich przebywające. W akcję zbierania literatury, słowników i książeczek dla dzieci zaangażowani są ludzie z całej Europy. Ostatnio wsparła ją biblioteka z Turku w Finlandii.
Trudno jednak wyobrazić sobie regularne wizyty organizacji na terenie obiektu wojskowego, skoro nawet pani rzecznik, gdy wybrała się do Wędrzyna służbowym samochodem i w pełnym umundurowaniu, była legitymowana przez żołnierzy.
Ci ludzie nie odbywają kary!
– Pytając o możliwe rozwiązania problemu przeludnienia strzeżonych ośrodków, należy zapytać, dlaczego tych osób jest tam tak dużo – sugeruje Katarzyna Przybysławska.
Decyzję o zatrzymaniu cudzoziemca w ośrodku strzeżonym podejmuje sąd na wniosek Straży Granicznej. Celem detencji nie jest kara, lecz zabezpieczenie postępowania administracyjnego, jakie toczy się wobec zatrzymanego. Jak podkreśla Katarzyna Przybysławska: Według polskiego prawa detencja w sprawach migracyjnych jest środkiem ostatecznym – stosowanym w sytuacjach absolutnie koniecznych. Na przykład gdy należy zweryfikować tożsamość osoby bez dokumentów. Dodatkowo, gdy istnieje podejrzenie, że osoba jest ofiarą przemocy, nie może trafić do ośrodka strzeżonego.
– Z mojego doświadczenia – a prowadzę wiele spraw osób, które w ostatnich miesiącach przekroczyły polsko-białoruską granicę – wynika, że sądy niedostatecznie wnikliwie badają sytuację konkretnego cudzoziemca, a zasądzenie detencji odbywa się w sposób wręcz automatyczny – tłumaczy Przybysławska. – Wielu moich klientów podczas przesłuchania w placówce straży dość szczegółowo opisuje przemoc, jakiej doznali w kraju pochodzenia, ale też w Białorusi. Mimo to i oni lądują w ośrodkach strzeżonych – dodaje.
Sąd mógłby nakazać cudzoziemcowi zapłacenie kaucji, pozostawienie dokumentu w depozycie lub nałożyć na cudzoziemca obowiązek regularnego zgłaszania się na posterunek policji czy Straży Granicznej. – Sądy niezwykle rzadko korzystają z tych alternatyw. Wybierają detencję, która jest środkiem najbardziej kosztownym i najbardziej uciążliwym – zaznacza Katarzyna Przybysławska.
Ofiarami niedostatecznie wnikliwej analizy sytuacji padają dzieci, które wraz z rodzicami na wiele miesięcy trafiają do strzeżonych ośrodków. Obecnie w placówkach w Kętrzynie, Czerwonym Borze, Przemyślu i Białej Podlaskiej przebywa ponad 300 nieletnich.
O tym, jak wygląda codzienność tego typu miejsc, opowiedziała mama czwórki dzieci.
Jesteśmy więźniami, mówią dzieci
By wjechać na teren Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców w Białej Podlaskiej, trzeba minąć trzy bramy. Gdy zamknęła się za nami ostatnia, pomyślałam, że wraz z dziećmi wylądowaliśmy w więzieniu.
Pobyt zaczął się od rewizji osobistej. Ale najpierw zostaliśmy rozdzieleni. Mój mąż wraz z trzema synami – najmłodszy ma pięć lat – poszli ze strażnikami. Ja z córką zostałam z funkcjonariuszką. Mężowi i synom, nawet temu najmłodszemu, polecono rozebrać się do naga i usiąść na podłodze. Potem każdy po kolei musiał na prośbę funkcjonariuszy wielokrotnie wstawać i kucać. W ten sposób strażnicy sprawdzali, czy mój pięcioletni synek nie ukrył czegoś wewnątrz ciała. Kiedy ich zobaczyłam, wszyscy płakali. Mnie i córki nie przeszukiwano tak dokładnie.
Potem czekaliśmy, aż sprawdzą resztę osób, które z nami przyjechały. Przeglądali nasze rzeczy, spisywali je i wypełniali jakieś dokumenty. Trwało to wiele godzin. Dzieci były głodne i chciało im się pić, ale musieliśmy czekać, aż zakończą procedury.
W końcu zaprowadzili nas na ostatnie piętro budynku. Zobaczyłam długi korytarz i wiele drzwi po obu jego stronach. Panował tam straszny chaos i było głośno. Po korytarzu dorośli snuli się bez celu, między nimi biegały pobudzone dzieci, inne, zupełnie bez kontaktu, siedziały pod ścianami. Najbardziej przytłoczyły mnie ich twarze – apatyczne, zrezygnowane, zalęknione i nieobecne, jakby w tych dzieciach nie tliła się już żadna nadzieja, że będzie lepiej. Po kilku dniach spędzonych w ośrodku moje dzieci wyglądały tak samo. Wcześniej przeszły przez piekło.
Zanim trafiliśmy do placówki straży w Białowieży, trzy razy wywożono nas do Białorusi. W pasie śmierci spędziliśmy dwa tygodnie wraz z pięcioma innymi rodzinami z Iraku. W sumie mieliśmy pod opieką 16 dzieci. Białoruscy żołnierze ukradli nam pieniądze. Bili pałkami wszystkich bez wyjątku: mężczyzn, kobiety i dzieci. Na smyczach trzymali rozwścieczone psy, którymi nas straszyli. Czasem nie ściągnęli w porę linek i wtedy psy atakowały ludzi. Z naszej grupy ucierpiał 10-letni chłopiec. Miał tak pogryzioną nogę, że ledwie chodził. Z lasu po polskiej stronie wyszliśmy dopiero po siedmiu dniach. Były z nami media i aktywiści. Może dlatego pozwolono nam złożyć wnioski o ochronę międzynarodową.
Chciałam poprosić sędzię, by nie kierowała moich dzieci do strzeżonego ośrodka, bo z powodu doznanej w Białorusi przemocy panicznie boją się ludzi w mundurach. Ale poinformowała nas, że decyzja już została podjęta. W ośrodku strzeżonym w Białej Podlaskiej mieliśmy spędzić dwa miesiące.
Na naszym piętrze mieszkali Arabowie i Kurdowie. Każda rodzina miała osobny pokój. Samotne kobiety mieszkały razem. Nikt z tych ludzi nie mówił po angielsku. Ze strażnikami porozumiewali się za pomocą Google Translatora albo w ogóle. Niektórzy w ośrodku przebywali już trzy miesiące i wciąż czekali na złożenie wniosku o ochronę międzynarodową. Nie mieli pojęcia, z jakiego powodu zostali zamknięci ani co ich czeka. Jeden mężczyzna wraz z trójką dzieci i żoną chorą na raka tkwił tu już sześć miesięcy. Kiedy dowiedział się, że zostaje na kolejne trzy, rozbił szybę i próbował podciąć sobie żyły. Przybiegli strażnicy, psiknęli mu w twarz gazem pieprzowym i związali go. Najbardziej bezwzględni byli wtedy, gdy ktoś chciał się zabić. Ale nie wszyscy byli źli. Niektórzy chcieli nam pomóc, na tyle, na ile mogli. Inni byli po prostu obojętni.
Naprzeciwko naszego pokoju mieszkał człowiek, który od rana chodził po korytarzu i wszystkie kobiety wyzywał od najgorszych. Prosiłyśmy, by nas nie obrażał przy dzieciach. Pewnego dnia uderzył mnie pięścią w twarz, a jego synowie zaatakowali córkę koleżanki. Wezwaliśmy strażników. Ci zapytali, czy na pewno nie sprowokowałam mężczyzny, po czym zapewnili, że dokładnie przejrzą nagrania z monitoringu i wtedy ocenią, co naprawdę zaszło. Zajęło im to 10 dni. Zaproponowali mi przeniesienie do innego ośrodka zamkniętego. Nie zgodziłam się. Mężczyzna nie poniósł żadnych konsekwencji. Przy najbliższej okazji pobił kolejną osobę. Moje dzieci bały się wyjść z pokoju. Zresztą nie za bardzo miały gdzie, bo w ośrodku nie było żadnej przestrzeni do zabawy, żadnych pluszaków, książeczek, puzzli. Niewielki plac zabaw na dworze zamknięto niedługo po naszym przyjeździe, a dzieciom polecono bawić się po drugiej stronie budynku. Na pustym placu taplały się w błocie jak małe zwierzątka. Prosiłam strażników, by udostępnili dla nich jakąś przestrzeń w budynku. Odpowiadali, że nasze dzieci i tak wszystko zniszczą, a zabawki poroznoszą po pokojach. W końcu się zgodzili. Pokój zabaw działał przez tydzień. Dzieci faktycznie zanosiły przytulanki do swoich łóżek, bo trudno im było się z nimi rozstać. Zostały za to ukarane.
Po kilku tygodniach w zamknięciu mój najmłodszy synek zaczął się zmieniać. Najpierw co noc budził nas jego potworny krzyk, który następnie zamieniał się w wielogodzinny płacz. Tuliłam go i kołysałam, aż w końcu nad ranem zasypiał. Potem coraz częściej wpadał w złość, bił rodzeństwo, uderzał mnie i męża.
Podobną złość obserwowałam u innych dzieci z ośrodka, szczególnie tych młodszych, które nie potrafiły zrozumieć, za co zamknięto je w więzieniu. Tak właśnie mówiły: jesteśmy więźniami. Dziewięcioletnia dziewczynka z naszej grupy zaczęła się okaleczać. Dzień zaczynała od powtarzania, że nas nienawidzi i chce się zabić. 13-latka przestała jeść. Po kilku dniach jej skóra zrobiła się żółta, a potem zaczęła mieć dziwne ataki, podczas których traciła przytomność i cała się trzęsła – coś jakby padaczka. Tyle że wcześniej, zanim trafiła do ośrodka, nie miała takich dolegliwości. Strażnicy najpierw twierdzili, że dziewczynka udaje, potem o jej stan zaczęli obwiniać matkę. Po którymś ataku wezwali karetkę. Dziewczynce podano zastrzyk. Spała dwa dni. Potem było tylko gorzej. Po interwencji aktywistów trafiła na specjalistyczne leczenie do szpitala.
Po dwóch miesiącach naszej detencji sędzia zdecydował, że w ośrodku mamy zostać kolejne cztery miesiące. Stan psychiczny moich dzieci był coraz gorszy. Nie potrafiłam im wytłumaczyć, dlaczego po raz kolejny odebrano im prawo do bycia dziećmi. Czułam, że tego nie przetrwają i gdy w końcu wyjdą, nie będą umiały być dziećmi. Chciałam tylko nie patrzeć na ich cierpienie, przestać czuć.
Nie będę mówić dalej.
Z Iraku uciekliśmy przed śmiercią. Śmierć nie czeka na wizę. Nie czeka na pozwolenie na pracę. Nie oszczędzi pięciolatka. Przynajmniej ta, która ścigała moją rodzinę. Była blisko, ale zdążyliśmy umknąć.
Nazywam się Ola i chcę dla moich dzieci bezpiecznego życia. Dlatego tu jestem.
Epilog
Kapitan Dariusz Sienicki, rzecznik Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej, któremu podlega Strzeżony Ośrodek w Białej Podlaskiej, odpowiada na moje pytania dwa tygodnie po ich otrzymaniu, gdy tekst jest już w redakcji. Pisze, że „każdy cudzoziemiec przyjmowany do ośrodka poddawany jest kontroli osobistej w celu ujawnienia broni lub innych przedmiotów niebezpiecznych, których posiadanie na terenie strzeżonego ośrodka jest zabronione". I odsyła do Ustawy o Straży Granicznej.
Zgodnie z polskim prawem pięciolatek podlega tej samej procedurze kontroli osobistej co dorosły. Funkcjonariusz w przypadkach szczególnie uzasadnionych może wzrokowo lub manualnie zbadać jego miejsca intymne (art. 11a ust. 1 pkt 4 i ust. 4 Ustawy o Straży Granicznej). Podczas takiej kontroli pięciolatek powinien być jednak częściowo ubrany (art. 11a ust. 3 Ustawy o Straży Granicznej). Kontrola osobista powinna też być przeprowadzona w sposób najmniej naruszający dobra pięciolatka (art. 11a ust. 2 Ustawy o Straży Granicznej).
W 2014 roku Stowarzyszenie Interwencji Prawnej wraz z innymi organizacjami pozarządowymi wystosowało do polskich władz petycję, by wprowadzić całkowity zakaz detencji dzieci. Tego samego od lat domaga się Rzecznik Praw Dziecka. Na razie bezskutecznie.
Rzecznik Sienicki informuje, że w placówce zatrudnionych jest 10 funkcjonariuszy z pionu edukacyjno-wychowawczego. Każdy cudzoziemiec ma wśród nich swojego opiekuna, który wyjaśnia mu choćby zawiłości procedur. W ośrodku pracuje też dwóch psychologów, a obowiązek szkolny jest realizowany we współpracy z nauczycielami okolicznych szkół. Kiedy pytam, w jakim języku wszystkie te osoby porozumiewają się z cudzoziemcami, którzy nie mówią ani po angielsku, ani po rosyjsku, pan rzecznik traci cierpliwość: – W mieście takim jak Biała Podlaska nie jest łatwo o tłumaczy na przykład języka arabskiego. Naprawdę robimy, co możemy.
Przez kilka ostatnich miesięcy w budynku Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców w Białej Podlaskiej przeprowadzano generalny remont. Rodziny z dziećmi i samotne kobiety umieszczano więc w budynku, który wcześniej był ośrodkiem otwartym, prowadzonym przez Urząd ds. Cudzoziemców. Remont się zakończył, odświeżony budynek oddano do użytku na początku grudnia. Ale placówka dawniej otwarta pozostała zamknięta. Ośrodek strzeżony – teraz już zajmujący dwa budynki – może dziś przyjąć aż 388 osób.
W sumie przybyły trzy nowe strzeżone ośrodki dla cudzoziemców. Jeden powstał na czynnym poligonie. Dwa – w tym ten w Białej Podlaskiej i w Czerwonym Borze – w miejscach dawnych ośrodków otwartych. Urząd ds. Cudzoziemców nie planuje nowych placówek otwartych. Najwyraźniej taki kierunek obrała polska polityka migracyjna.
Rzecznik Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej odsyła mnie do filmu promującego świeżo wyremontowany budynek ośrodka w Białej Podlaskiej. Widać na nim stół do bilarda i do ping ponga, bibliotekę, salę szkolną, plac zabaw i siłownię. Rzecznik pisze, że dzięki współpracy z Bibliotekami bez Granic rozszerzono księgozbiór ośrodka, że we wszystkich pokojach są telewizory, że zakupiono sprzęt komputerowy, wyremontowano sanitariaty i zainstalowano system wentylacji i klimatyzacji. Moją uwagę przykuwają okna. Nie ma w nich krat. – Zostały zdemontowane – potwierdza rzecznik.
W ośrodku strzeżonym w Białej Podlaskiej przebywa 169 osób, w tym 74 to dzieci. W świeżo odremontowanym budynku mieszka tylko 46 osób.
***
Mężczyzna, z którym rozmawiałam, i pozostali, z którymi weryfikowałam szczegóły opowieści, nadal są w Wędrzynie. Chory mężczyzna wciąż czeka na wizytę u lekarza. Ten, którego mój rozmówca nazwał "żywym trupem", czeka na deportację. W Wędrzynie wciąż przebywa człowiek, który błagał o powrót do kraju pochodzenia, liczba napisanych przez niego próśb wzrosła do 50. Kurd, któremu w Iraku grozi śmierć, został przeniesiony do innego ośrodka. Mężczyźni nie wiedzą, co się z nim dzieje. Mówią, że toalety i prysznice są teraz sprzątane. Dostali też mydła i szampony.
Ola z rodziną – dzięki pomocy aktywistów i prawników – wyszła z ośrodka w Białej Podlaskiej po dwóch miesiącach i piętnastu dniach. Dzieci, o których opowiada, wciąż tam są. W ośrodkach ciągle przebywa ich ponad 300.
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
NIEZBĘDNIK POMOCOWY
PODRÓŻNYCH UGOŚCIĆ! – oddolna inicjatywa niesienia pomocy osobom przebywającym w strzeżonych ośrodkach dla cudzoziemców. PU skompletowali i dostarczyli już ponad 120 paczek dla konkretnych osób i rodzin. Paczki zawierają między innymi ubrania, podstawowe kosmetyki, bieliznę, buty, zatyczki do uszu, zabawki i gry dla dzieci. Aktywiści z PU przy wsparciu prawników usiłują wydostać ze strzeżonych ośrodków osoby, które nigdy nie powinny tam się znaleźć, na przykład ofiary przemocy. Dzięki ich interwencjom z ośrodka w Białej Podlaskiej wypuszczono Olę wraz z rodziną. O bieżących działaniach informują na swoim profilu na Instagramie. PU oraz rodziny, którymi się opiekują, można wesprzeć TU i TU.
DOMY BEZ GRANIC – grupa na Facebooku zrzeszająca prawie 3000 osób. Organizują zbiórki zarówno dla strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców, jak i ośrodków otwartych. Przygotowują też paczki dla konkretnych osób. Zakupy zrealizowane w ramach zbiórki dla strzeżonego ośrodka w Kętrzynie – największego ośrodka rodzinnego, gdzie może przebywać nawet 400 cudzoziemców i gdzie obecnie mieszka sto kilkadziesiąt dzieci – przekroczyły sumę 100 000 zł. W styczniu wraz z Urzędem Miasta Krakowa aktywistki z DbG zbierały kosmetyki, środki higieniczne i zabawki dla dzieci z ośrodków w Białej Podlaskiej i Przemyślu. Więcej o aktualnych działaniach TU i TU.
BIBLIOTEKI BEZ GRANIC – inicjatywa gromadzenia i dostarczania książek do strzeżonych ośrodków dla cudzoziemców. Książki są w językach, jakimi posługują się osoby przebywające w ośrodkach. BbG zbierają literaturę dla dorosłych, książki dla dzieci, a także słowniki i podręczniki do nauki języka polskiego jako obcego. Do tej pory zebrano około 1000 książek. Inicjatywę wspierają księgarnie i biblioteki w całej Europie. Zakup książek można wesprzeć TU i TU.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Zdobywczyni nagrody Grand Prix Festiwalu Wrażliwego w 2019 r. Jej teksty ukazują się też w "Dużym Formacie" "Gazety Wyborczej".