
Kiedy już wiem, że pojadę, piszę na Facebooku, co jest potrzebne na granicy. W ciągu trzech dni torby i kartony z darami zapełniają pokój i korytarz w moim mieszkaniu. Niestety, część się nie nadaje. Ciężki wełniany sweter czy szyfonowa bluzka nie pomogą w mokrym i zimnym lesie. Robię ostrą selekcję, ale i tak połowa rzeczy nie mieści się do auta.
Mijam samochody wojskowe i radiowozy policyjne. Na stacji Orlenu 80 km przed Białymstokiem zielono – żołnierze wysypali się z autobusów. Raz po raz podjeżdżają pojazdy w oliwkowym kolorze. Niektóre całkiem nowe. Nie wiem, do czego służą.
Zbliżam się do strefy objętej stanem wyjątkowym. Chcę sprawdzić, jak jest oznakowana, jaki obszar zajmuje. Przed skrzyżowaniem z drogowskazem Zalesie 1 radiowóz. Policjant z bronią żąda dokumentów.
– Zalesie jest w strefie?
– Nie wiem, nie jestem stąd – rzuca poirytowany.
Agresywnie wypytuje, po co i dokąd jadę. Lustruje bagażnik i wnętrze samochodu. Na widok ubrań i butów unosi brew i idzie do radiowozu. Po chwili podjeżdża drugi, na sygnałach. Staje za mną. Sprawdzanie trwa kilkanaście minut. Na koniec policjant oświadcza, że wieś nie jest w strefie, ale jeśli wjadę na skrzyżowanie, będzie to podstawa do zatrzymania lub wystawienia mandatu.
Zawracam.
Nie zrobiłam nic złego, a czuję napięcie. Próbuję sobie wyobrazić, co przeżywa osoba, która nie zna kraju, języka i zostanie zatrzymana przez takie służby.
Po drodze co jakiś czas widzę na poboczu porzucone ubrania. Asfalt robi się coraz węższy, przechodzi w szutr, unoszą się tumany kurzu. Wokół coraz bardziej ciemny i gęsty las. Znika zasięg. Na szczęście nawigacja nadal prowadzi mnie do siedliska.
Wiadomości przychodzą bez przerwy
Baza Fundacji Ocalenie jest w Puszczy Knyszyńskiej. Nie mogę napisać, gdzie dokładnie. O wielu rzeczach nie mogę napisać, żeby nie zaszkodzić tym, którzy pomagają, i tym, którzy tej pomocy potrzebują.
Na podwórku ubłocony samochód typu SUV. Na trawie klęczy mężczyzna i porządkuje apteczkę. Piotr ma 38 lat. Na pierwszy rzut oka nieco zdystansowany. Z wykształcenia psycholog, z przekonania i w praktyce aktywista, prezes Fundacji Ocalenie, która od 18 sierpnia monitoruje sytuację i pomaga ludziom na granicy.
Z drewnianej chaty wychodzi Karolina i wita się ze mną serdecznie. Trekkingowy strój, górskie buty, na głowie czołówka. Szczupła, średniego wzrostu. Filolożka rosyjska i prawniczka. Ma 39 lat, w Ocaleniu pracuje od półtora roku. Na granicy jest po raz drugi.
Nieustannie odbiera wiadomości, głosowe i tekstowe. "We are on the station… please… we are group of… people… We are starving, help us".
Odsłuchuje jeszcze raz.
– Nie rozumiem, gdzie oni są – mówi zrezygnowana.
Od ogłoszenia stanu wyjątkowego dziennie dostają po kilkanaście zgłoszeń o osobach potrzebujących pomocy. Wiadomości przekazują sobie organizacje, niezależni aktywiści i aktywistki działający przy granicy. Karolina odbiera kolejną: "Dwie około 20-osobowe grupy są w okolicach Narewki. Wśród nich osoba ze złamaną nogą".
– Trzeba sprawdzić, czy są poza granicą strefy. Inaczej nie możemy pomóc. Działamy tylko zgodnie z prawem. Nie możemy ryzykować zatrzymania – wyjaśnia Piotr i wraca do układania materiałów medycznych, plastrów i środków odkażających. Przeszedł kurs pierwszej pomocy, podobnie jak inni wolontariusze z Ocalenia działający na granicy.
Przede wszystkim pomóc
Cztery pomieszczenia chaty zastawione są torbami z posegregowanymi rzeczami: bluzy, bielizna termiczna, kurtki, czapki, skarpety, szaliki, rękawiczki, kalosze… Osobno śpiwory, karimaty. W jednym rogu podpaski i nawilżane chusteczki higieniczne, w drugim większe i mniejsze termosy. Torby batonów energetycznych. W kącie zupki błyskawiczne w plastikowych kubkach i domowe w słoikach. Na jednym karteczka z napisem: "No borders, no nations. Przekazujemy treściwą zupę z soczewicy, miejcie siłę, aby pomagać. Wspieramy i pozdrawiamy".
Przy stole Hasia (28 lat) uzupełnia w komputerze tabelkę: buty męskie – 27, kurtki dziecięce – 13, powerbanki – 15… Pochodzi z Krakowa, od kilku lat broni Puszczy Podkarpackiej. Sprawdziła się tam, przeszła szkolenie w Ocaleniu, przyjechała na kilka dni. Roboty jest mnóstwo. Pomaganie na granicy to też mycie termosów, grzanie wody na herbatę, palenie w piecu, robienie zakupów, gotowanie. Pomagający też muszą jeść.
Piotr siada przy stole. Opiera głowę na dłoni. Odbiera wiadomość: "Rodzina z Iraku szuka chłopaka. Od trzech tygodni jest w Polsce. Podejrzewają, że nie żyje. Chcą odzyskać ciało".
Karolina mówi, że za chwilę wyjeżdżają na interwencję. Muszą zapakować do samochodu mnóstwo rzeczy. Pojadą nim we trójkę. Ja osobno. Wyślą mi pinezkę z lokalizacją. Mam podjechać w pobliże i czekać, aż dadzą znak. Chodzi o to, by nie zwracać uwagi policji i Straży Granicznej. Służby stale patrolują okolicę. Dla Ocalenia najważniejsze jest, by udzielić pomocy osobom, które wyszły ze strefy stanu wyjątkowego. Medialne relacje są mniej istotne.
Oni ruszają, ja pakuję do samochodu część ubrań, śpiworów, batonów i nutridrinków.
Powoli zapada zmierzch. Nisko nad horyzontem wisi ogromny księżyc.
Trzy kilometry od strefy
Gdy docieram do Narewki, jest już zupełnie ciemno, trzy stopnie ciepła. Karolina przysyła wiadomość przez internetowy komunikator: "Siedzimy w restauracji… Przyjedziesz?". Telefonów nie używają. Mogą być na podsłuchu. Między sobą porozumiewają się szyfrem. Paranoja, myślę. Trzeba konspirować, by robić coś zupełnie legalnego.
W barze ze 20 osób. Jak się później dowiem, w większości dziennikarze.
Piotr, Karolina i Hasia siedzą nad herbatą. Czekają na grupę 13 Kurdów. Pięciu mężczyzn, cztery kobiety i czworo dzieci. Zdecydowali się prosić o ochronę międzynarodową w Polsce. Są jeszcze na terenie stanu wyjątkowego, ale idą w naszym kierunku. Pomaga im miejscowy.
Próbuję dowiedzieć się więcej. – Tu nie rozmawiamy o "pracy" – odpowiada Piotr. Po czym cały czas odbiera wiadomości i odpisuje na nie, odpowiada na pytania mediów, dzwoni do prawników, po raz kolejny prosi o wizy humanitarne dla 32 osób z Usnarza. Tkwią na polu pomiędzy polskimi a białoruskimi drutami granicznymi już ponad 70 dni.
Karolina i Hasia przygotowują pełnomocnictwa. Dzięki nim Ocalenie będzie mogło reprezentować Kurdów przed polskimi władzami.
Opowiadają anegdotę: Kilka dni temu jacyś Polacy próbowali ich zatrzymać w lesie. Jeden machał im przed oczami legitymacją emeryta. Drugi zablokował drogę traktorem. – Zagroziliśmy, że wezwiemy policję – dodaje Piotr. Wtedy odjechali.
Przez Narewkę przejeżdża sznur samochodów Straży Granicznej.
– Boję się, że coś niedobrego się stało – rzuca Piotr.
Jest godzina 22. Na termometrze minus jeden.
Dzieci z Narewki
Godzinę później dostają pinezkę z lokalizacją Kurdów. Ruszają we troje w ich kierunku.
Zostaję na miejscu razem z kilkoma dziennikarzami. Z Polski, ze Słowacji i z Węgier. 20 minut później też opuszczamy Narewkę. Skręcamy w leśną drogę, zjeżdżamy na pobocze, wyłączamy światła.
Podchodzi Piotr i prosi, by zaczekać. Kurdowie są bardzo przestraszeni. Chodzi o to, by zdążyli ich nakarmić, napoić, ogrzać, dać do podpisania pełnomocnictwa. Kiedy wezwie SG, będzie bardzo mało czasu.
W kompletnej ciemności czekamy na nadchodzących ludzi. Idą szybko. Pomagają słabszym. Nie pada ani jedno słowo. Słychać tylko szuranie butów na szutrze. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku trzyma za rękę drobną kobietę.
O mój samochód opiera się K. Mieszka w okolicy. To on pomógł Kurdom wydostać się ze strefy. Pytam, dlaczego to zrobił.
– Wcześniej dwa razy wezwałem Straż Graniczną. Kiedy dowiedziałem się, że przepychają ludzi na Białoruś, powiedziałem sobie: "Nigdy więcej". Mam nadzieję, że dziś będzie inaczej.
W końcu Piotr daje znak, by podejść.
Kobiety, młodzi mężczyźni i dzieci dostali już gorącą zupę, cieplejsze ubrania. I koce termiczne, dzięki którym będzie im łatwiej przetrwać w lesie. Jeśli znowu się tam znajdą. Piją herbatę siedząc na karimatach. Karolina i Hasia zbierają od nich krótkie relacje. Żeby był ślad, że tu byli. Ktoś sadza małego chłopca na siedzeniu samochodu. Po jakimś czasie wsiada tam też 11-letnia Alaa z opatrunkiem na oku. Drzemią.
Ciężarówka
Piotr dzwoni po Straż Graniczną.
Po 20 minutach pojawia się dwóch funkcjonariuszy w mundurach SG i kominiarkach. Odmawiają wylegitymowania się. Za nimi przyjeżdża około 11 mężczyzn z długą bronią. Ubrania moro, na ramionach biało-czerwone flagi, na głowach kominiarki. Żadnych nazwisk czy dystynkcji. Kim są? Żołnierze? Terytorialsi? Milczą. Stoją z karabinami wokół siedzących na ziemi, zziębniętych ludzi.
– Jaka sytuacja? Ile osób mamy? – pyta funkcjonariusz SG.
– 13, w tym czworo dzieci. Proszą o ochronę międzynarodową w Polsce. Jestem ich pełnomocnikiem – mówi Piotr. – Są zziębnięci, daliśmy im pić, jeść.
Strażnicy podchodzą do ludzi z latarkami. Jeden z dziennikarzy zadaje pytanie, dokąd zabiorą Kurdów.
– Na pewno zostaną u nas, ale nie jestem w stanie powiedzieć gdzie.
Teraz Piotr pyta, gdzie zostaną umieszczeni jego klienci.
– Jesteśmy z placówki w Narewce – odpowiada funkcjonariusz. – Z resztą pytań zapraszam do komendanta. Przyjmuje od 8 do 16 w tygodniu.
Jest coraz zimniej.
Podjeżdża wojskowa ciężarówka okryta brezentem. Ma zasłonięte tablice rejestracyjne. Na pace ławki. Kurdowie pomagają sobie wsiąść do środka. Jeden podaje drugiemu zawiniętego w koc chłopca. Jwanko ma 6 lat. Kiedy Kurdowie są w środku, wsiadają za nimi mężczyźni z karabinami. Ciężarówka rusza w las. Za nimi terenówka Straży Granicznej. A dalej K. swoim samochodem.
Gdzie są dzieci z Narewki?
Jedziemy pod placówkę SG w Narewce. Nie widać, by kogokolwiek tu przywieziono. Piotr dzwoni na stróżówkę. Brak odpowiedzi. W końcu ktoś wychodzi z budynku i rzuca: "Proszę wszystkie pytania kierować do rzecznika. Dziękuję".
– Gdzie są moi klienci? – dopytuje Piotr. – Tam są dzieci. Znowu dzieci wywozicie.
Cisza.
Karolina z Hasią muszą pojechać po benzynę do Hajnówki. Zabieram więc Piotra i ruszamy w kierunku wsi Olchówka, skąd K. wysłał pinezkę.
– Jadą w głąb strefy. Wygląda na to, że znowu chcą wywieźć ludzi do lasu – komentuje Piotr.
Po 10 minutach drogę blokuje nam radiowóz.
– Dostaliśmy zgłoszenie, że kręcą się tu aktywiści i przerzucają migrantów – rzuca policjant. – Dokumenty proszę.
Piotr podejmuje decyzję, że nie jedziemy dalej: Kurdom to nie pomoże, a on i dziewczyny nie będą w stanie zareagować na inne zgłoszenia, jeśli znajdą się w areszcie. Ja obawiam się o nagrania i zdjęcia.
Jest druga w nocy i trzy stopnie na minusie, kiedy niespokojni ruszamy do bazy.
– To kolejni ludzie, których nie będę mógł zapomnieć – mówi Piotr i próbuje zrelacjonować wydarzenia ostatnich dni, walcząc ze snem.
Dwa dni temu mieli wezwanie do dwóch rodzin. Ojciec z czwórką dzieci zdecydował się na ochronę w Polsce. Małżeństwo z trójką kilkuletnich maluchów uznało, że nie będą ryzykować ponownego wyrzucenia na Białoruś. Uciekli w pole kukurydzy.
Pytam Piotra, dlaczego uchodźcy nie składają wniosków o ochronę międzynarodową na przejściach granicznych.
– Ponieważ od 2017 roku praktycznie nikt ich nie przyjmuje – wyjaśnia. – Od czterech lat trwają tak zwane pushbacki, tylko nie były tak brutalne jak teraz. Wcześniej koło 12 tys. osób rocznie składało w Polsce wnioski. W zeszłym roku – niecałe 4 tys. Ochronę dostaje koło 300–400 osób, bez względu na to, ile o nią prosi. W tym roku to w większości Białorusini.
Nie mogę zasnąć do rana. Trzęsę się z zimna, leżąc w chacie pod śpiworem i kilkoma kocami. Co czują ludzie, którzy nocują dziś w lesie?
Bezsilność
Od rana Piotr i Karolina próbują przez telefon uzyskać od SG w Narewce informacje o Kurdach. Straż utrzymuje, że przebywają w Narewce. W tym czasie aktywiści dostają informację. Kurdowie są po białoruskiej stronie granicy.
Jakiś czas później docierają od nich film i zdjęcia: dorośli i dzieci siedzą na leśnej polanie. Wiadomość głosowa: "Hello, jesteśmy w dżungli. Jest nam bardzo zimno. Nie wiemy, co robić. Prosimy o pomoc, prosimy, prosimy… Dlaczego polski rząd nam to robi?".
Karolina: – W czasie akcji odcinam się od emocji. Trochę tak, jakbym oglądała film. Robię swoje. Wczoraj pierwszy raz zatrzęsła mi się broda, gdy patrzyłam na Kurdów siedzących na ziemi. I te ich pytania: "We do not go to jungle, Miss? We do not go?". Nie mogłam im tego obiecać. Teraz mam poczucie, że ich zawiedliśmy. Patrzę na zdjęcia z Białorusi, widzę panią w szalu, który jej dałam, i już nie wiem, co jest lepsze. Może dać pić, jeść, plecak i tyle? Niech zostaną w lesie. Wzywasz straż, ludzi, którzy powinni przestrzegać przepisów, a potem widzisz tę ogromną ciężarówkę i słyszysz tłumaczenie, że działają zgodnie z prawem, że takie rozporządzenia. Czuję się bezsilna. Próby składania wniosków o ochronę międzynarodową są bezskuteczne. Udało się to może w przypadku kilkunastu osób. Prawo nie jest respektowane.
Raz strażnik graniczny powiedział Karolinie: "Zamiast tu latać, zajmijcie się tym, żeby ci ludzie tu nie przyjeżdżali".
"Jak? Mam zadzwonić do Łukaszenki i powiedzieć, żeby ich tu nie wysyłał?" – spytała go Karolina.
– Z oficjalnych doniesień wiadomo o śmierci siedmiu osób. Ludzie, którzy przechodzą przez granicę, mówią nam, że w lasach są ciała po polskiej i po białoruskiej stronie – dodaje Piotr.
Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR) z Genewy nie reaguje.
– Musi chyba umrzeć małe dziecko, żeby ktoś zareagował. Choć to pewnie też nic nie zmieni – konkluduje załamany Piotr.
Ludzie w lesie
W nocy przyszła wiadomość od lokalnej mieszkanki, że w jej okolicy ukrywa się dwoje Kubańczyków. Nie chcą składać wniosku o ochronę w Polsce. Już raz zostali z niej wypchnięci.
Pakujemy samochody. Jedziemy we trzy z Karoliną i Hasią. Piotr odsypia dwie noce.
Po półgodzinie skręcamy w boczną drogę. Kukurydza ma płowy kolor, bagienka – wszystkie odcienie zieleni i rudości. Brzozy mienią się złotem. Mijamy tartak, drewniane domy. Jeszcze kilka kilometrów i wjeżdżamy w leśną drogę pokrytą ścinkami kory.
Na krzyżówce czeka M. Ma 35 lat. Pracuje w lesie. Codziennie spotyka w nim błąkających się ludzi. Parę dni temu 15 osób, potem osiem. Rodzinę z dziećmi. Wozi im jedzenie, ubrania i wodę. Zbiera przemoczone ciuchy, śpiwory. Te, które się nadają, pierze i przekazuje kolejnym osobom.
– Wczoraj oddałam swoje buty, bo już nie miałam żadnych w busie – wyjaśnia. – Pierwszą rodzinę zgłosiłam straży. Były tam dzieci. Dobrze się nimi nawet zajęli, powiedzieli, że zawiozą do ośrodka. Skłamali. O kolejnych osobach już ich nie zawiadomiłam.
– Kontaktuj się, jakbyś czegoś potrzebowała. Dawaj też znać, jak się czujesz. To ważne – mówi do niej Karolina.
M. tłumaczy, gdzie znajdziemy Kubańczyków.
Ruszamy w wysokie zielone świerki, przetykane brązowymi liśćmi dębów i buków. Trudno sobie wyobrazić, że w tym pięknie cierpią ludzie.
Wędrujemy do zrębu i skręcamy w bok, przedzieramy się przez zarośla. Szukamy, nawołujemy po hiszpańsku. Niezbyt głośno, żeby ich nie przestraszyć. W końcu odzywa się cichy głos: "Tutaj, tutaj".
Pod świerkiem w cienkim śpiworze leży na ściółce młody chłopak. Drobny, czarne włosy i oczy. Jasna cera. Klęka, składa ręce w błagalnym geście i szepcze: – Por favor, policia no, policia no!
Uspokajamy go, przekonujemy, że nie ma się czego obawiać. Patrzy niepewnie i jeszcze kilka razy powtarza prośbę. Ledwo ma siłę się ruszać, wydobyć z siebie głos.
Z ziemi podnosi się z trudem drobniutka dziewczyna. Dziecko właściwie. Waży może 45 kilo. Delikatna twarz, długie kręcone włosy pod czapką. Patrzy przestraszona, opiera się o pień drzewa, wokół którego ułożyli trochę świerkowych gałęzi. Tu się ukrywają od kilku dni. Nie mają co jeść. Znaleźli grzyba, zastanawiali się, czy jadalny.
Oboje trzęsą się z zimna. Są w cienkich kurtkach i butach, ale mówią, że brakuje im tylko wody i jedzenia. Dostają najpierw nutridrinki. Chłopak wypija od razu dwa. Potem oboje jedzą makaron błyskawiczny i sałatkę z tuńczykiem.
– Na Kubie jest bardzo źle. Musieliśmy uciekać – wyjaśnia chłopak.
W oddali słychać warkot samolotu. Kulą się oboje. Zastygają w bezruchu. Nasłuchują.
– Policia? – dopytują przerażeni.
Zaczynają błagać, by znaleźć im ciepłe miejsce, gdzie mogliby się schronić.
– Potrzebujemy tylko poczekać, aż ktoś nas stąd zabierze – prosi chłopak.
– Nie możemy tego zrobić – mówi Karolina. – Musielibyśmy was wieźć autem, a to może być uznane za pomoc w przemycie ludzi. Jest karane więzieniem.
– Chcielibyśmy zadzwonić. Mamy komórki, ale wyczerpał nam się limit. Prosimy, nie mamy jak zawiadomić rodziny, co się z nami dzieje.
Użyczenie telefonu lub udostępnianie internetu w takiej sytuacji też może być uznane za przestępstwo, gdyby zadzwonili do przemytnika.
Pieprzyć to, myślę, ale nie mam zasięgu. Hasia udostępnia im sieć.
Kubanka pisze wiadomości w komórce. Po jej łagodnej twarzy spływają łzy.
Ma okres, bardzo krwawi.
Przynosimy z samochodu podpaski, mokre chusteczki i zapas wody. Dajemy wszystko, co pomoże im przetrwać kolejną noc: cieplejsze ciuchy, karimaty, śpiwory, jedzenie. I powerbanki.
Tylko tyle możemy zrobić.
Help us
W drodze powrotnej do bazy przejeżdżamy obok placówki Straży Granicznej. Opancerzone samochody, dżipy, coś, co przypomina amfibię. Kilka kilometrów od nich bezbronne dzieciaki w lesie. Nie rozumiem, dlaczego to się dzieje.
Zaczyna zmierzchać, przychodzi coraz więcej zgłoszeń. Nocą łatwiej wędrować przez las. Łatwiej też nieść pomoc.
Karolina i Piotr odbierają kolejne wiadomości:
"Rodzina koło Narewki z dwójką dzieci, w tym jedno niepełnosprawne".
"W lesie koczują mężczyźni".
Tuż przy białoruskiej granicy jest koło 80 osób, w tym 10 dzieci. Napisały: "Come here. Help us. We will cross the border".
– Nie ma jak im pomóc – mówi Karolina zrezygnowana. – Nie możemy tam być. No i jak we trzy osoby pomóc tylu ludziom? Coraz częściej dostajemy takie wiadomości. Czasami osoby piszą, często się nagrywają. Słyszysz żywego człowieka i nie możesz nic zrobić. Bezsilność i złość.
Wieczorem Karolina, Piotr i Hasia znowu ruszają. Najpierw do rodziny z dziećmi, potem do grupy pięciu mężczyzn. Kilkakrotnie byli już wypychani przez polskie służby na Białoruś. A potem pędzeni na druty przez Białorusinów. W Polsce są pięć tygodni, od sześciu dni nic nie jedli.
Nie mogę z nimi jechać. Afgańczycy są bardzo przestraszeni. Nie wiedzą jeszcze, co dalej. Na razie ukrywają się w lesie.
Po powrocie Piotr opowiada: – Byli bardzo wychłodzeni. Poranione stopy, owrzodzenia. Staraliśmy się wszystko oczyścić, ale w czerwonym świetle czołówki to bardzo trudne. Jeden pan upadł na drut kolczasty. Miał mnóstwo płytszych i głębszych skaleczeń na ciele i twarzy. Duże rozcięcie przy oku. Na szczęście go nie stracił. Kiedy się przewrócił, Białorusini bili go pałkami.
Afgańczycy nie zdecydowali się wnioskować o ochronę w Polsce.
Dziś księżyc ma krwisty kolor. Okolicę okrywa wilgotna i zimna mgła. Myślę o dzieciakach w lesie. W nocy temperatura spada do minus ośmiu stopni. Rano na trawie szron.
Baliśmy się tylko policji
Dwa dni później przychodzi wiadomość: "Kubańczycy są bardzo głodni".
Karolina i Piotr wrócili do Warszawy. Ich miejsce zajęły trzy nowe osoby. Zapada decyzja, że pojedziemy z Hasią we dwie. Znają nas już, mniej się wystraszą.
Zabieramy gorącą zupę, chleb, batony, napar z imbiru, zapas kolejnych ciuchów i śpiworów. Wyciągam jeszcze rzeczy z auta, kiedy Hasia bez wahania wchodzi w ciemny las.
Kubańczycy idą nam naprzeciw. Cieszą się na nasz widok. Powtarzają: "Jesteście jak nasze mamy". Witamy się, przytulamy.
– Byliśmy bardzo głodni, zjedliśmy trochę czerwonych jagód. Nic nam nie będzie? – niepokoi się chłopak.
Siadamy w ich "obozowisku". Jedzą zupę. Opowiadają, że w nocy coś hałasowało. Naśladują odgłosy jelenia.
Są najlepszymi przyjaciółmi. Maria ma 20 lat, Diego 19. W drodze od 10 dni. Przylecieli przez Rosję na Białoruś. Z Mińska pojechali autobusem do Brześcia. Potem bus powiózł ich pod granicę. W końcu poszli piechotą. Przeszli na polską stronę. Nie zdążyli wyjść ze strefy stanu wyjątkowego, kiedy zostali zatrzymani przez polską straż i przepchnięci na Białoruś.
– Krzyczeli do nas: "Dalej, dalej!". Potem Białorusini popychali nas, bili, wrzeszczeli, szczuli psami – opowiada Diego.
Znowu przeszli przez polską granicę. Tym razem udało im się wydostać ze strefy. Znalazła ich M. Przywiozła coś do jedzenia, przyniosła cieplejsze ubrania i śpiwory. – Nasza wybawczyni. Więcej opowiemy, gdy już będziemy bezpieczni.
Diego pokazuje w telefonie zdjęcie kobiety przy tuszy w średnim wieku.
– To moja mama – uśmiecha się, jedząc pomidorówkę. – Smakuje jak ta, którą ona gotuje.
Dziś już nie proszą o nocleg. Zaakceptowali, że nie możemy im tak pomóc. Ja nie. Zastanawiam się cały czas: zabrać ich z tego lasu? Dlaczego fakt, że nie chcę, by marzli, mokli i głodowali, miałby być przestępstwem? Dlaczego to się dzieje?
Siedzimy razem ze dwie godziny, opowiadamy o sobie, pokazujemy zdjęcia. Robi się zupełnie ciemno. W końcu musimy z Hasią wracać. Oni też ruszają. Zakładają plecaki i znikają w ciemnościach.
Wracając do bazy, zajeżdżamy na stację benzynową w Waliłach. Młoda sprzedawczyni rzuca: – Coś się musiało stać, coraz więcej policji.
Po chwili podjeżdżają radiowozy.
– Przechodzą czy pan nie łapie? – zagaja policjanta, który wygląda na rówieśnika Diego. – Coś tam przejść zawsze przejdzie – odpowiada.
Coś.
W drodze do Warszawy rozmawiam przez telefon z K. Skontaktował się z nim brat jednego z Kurdów. Pytał, dlaczego Polak wydał go policji. Nie rozumie, co się stało.
K. jest zdruzgotany, ale chodzi po lasach i dalej szuka ludzi.
*
Ocalenie podsumowuje tydzień 27.09–3.10.2021 na granicy:
Udało się dotrzeć na miejsce w ośmiu przypadkach apeli o pomoc. W sumie spotkali 44 osoby, w tym ośmioro dzieci, z Iraku, z irackiego Kurdystanu, Jemenu, Syrii i Iranu. 18 z tych osób (w tym pięcioro dzieci) zostało przez polskich funkcjonariuszy wypchniętych z powrotem na granicę, cztery przebywają w Polsce w ośrodku dla uchodźców lub szpitalu. Los 22 osób pozostaje nieznany.
Od początku działania pod granicą Fundacja Ocalenie pomogła kilkuset osobom błąkającym się po lasach. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Pobici, chorzy, głodni, spragnieni, zmarznięci, wystraszeni. Po wielokrotnych wywózkach na białoruską stronę. Z Ocaleniem kontaktują się ich zrozpaczone rodziny, przyjaciele. Nie mają wiadomości od bliskich, którzy trafili na polsko-białoruskie pogranicze.
Karolina: – Po pierwszym powrocie z granicy wkurzało mnie, gdy ktoś mówił o ogródku czy bieganiu z psem. Na granicy się trzymałam, w Warszawie ryczałam. Doszłam do wniosku, że rozpacz niewiele zmieni. Superwizje, rozmowy z psychologami w fundacji pomagają mi radzić sobie z tym, co widziałam i słyszałam. Moja równowaga tu pozwala mi działać tam. I opowiadać, że 250 km od Warszawy umierają ludzie. Zamierzamy być na granicy do marca.
Piotr: – Dostałem od SG oficjalne pismo: osoby, które w nocy pakowano na ciężarówkę w Narewce, nie figurują w ich ewidencji.
Nie figurują. To się nie działo.
Piotr: – Straż działa coraz brutalniej. Miałem nadzieję, że obecność mediów zwiększy szansę ludzi. Po sytuacji w Narewce widzę, że "służby" nie mają żadnych skrupułów. Nawet gdy są dzieci. Mniej mnie stresuje, gdy jadę do osób, które boją się zostać w Polsce. Możemy im zapewnić tylko pomoc, kilka dni życia. Gdy dzwonię po strażników, wiem, że na 90 proc. wyrzucą ludzi do lasu. Obawiam się, że gdy znowu znajdą się w Polsce, już nas nie zawiadomią. Będą się bali. Polskie i europejskie władze tworzą warunki, by ludzie na granicy umierali. To strategia ludobójstwa.
Po kilku dniach dostaję wiadomość od Kubańczyków: "Cześć! Jesteśmy już bezpieczni, bardzo szczęśliwi i wdzięczni za pomoc. Dziękujemy!".
Personalia niektórych bohaterów reportażu zostały dla ich bezpieczeństwa zmienione.
Agnieszka Rodowicz. Piszę i fotografuję. Najbardziej pasjonują mnie ludzie i ich historie. Bardzo lubię ich słuchać, nawet jeśli są trudne. Wierzę, że pokazywanie ich innym, choć trochę zmienia świata. Kontakt: agnieszka@agnieszkarodowicz.com
Pomoc na granicy
Fundacja "Ocalenie" jest na granicy polsko-białoruskiej od początku kryzysu. Sprawdź, jak możesz ich wesprzeć.