Reportaż
Cokolwiek by się nie działo, wiedz, że jutro będzie nowy dzień - to motto Hiszpanów (fot. Shutterstock)
Cokolwiek by się nie działo, wiedz, że jutro będzie nowy dzień - to motto Hiszpanów (fot. Shutterstock)

WEEKEND NA MAJÓWKĘ - Przypominamy najchętniej czytane przez Was teksty

Agata, 46 lat, Walencja

Przed przeprowadzką Agata była zatrudniona jako stewardesa w PLL LOT. W Hiszpanii próbowała znaleźć pracę na tym samym stanowisku, ale w regionalnych liniach lotniczych powiedzieli jej, że przyjmują kandydatki do 26. roku życia. - Dzisiaj pewnie bym ich pozwała o dyskryminację, wtedy się z tym pogodziłam i zaczęłam pracę na lądzie - opowiada Agata. Skończyła iberystykę we Wrocławiu, obecnie jest tłumaczką. O jej przeprowadzce do Walencji zadecydował fakt, że wyszła za mąż za Hiszpana. Mieszka tu od 2005 roku.

Punktualność i skrupulatność - to zawsze były ważne dla niej cechy. W Hiszpanii można powiedzieć: zbędne. - Podejście do czasu jest tu inne. 15 minut spóźnienia to standard, w różnych dziedzinach życia - od wizyty u lekarza począwszy, poprzez spotkanie biznesowe, po miejską komunikację. Na przystankach nie ma rozkładów jazdy, jest jedynie napisane, że autobusy kursują co 10-15 minut, a na elektronicznych tablicach wyświetla się, za ile powinna nadjechać dana linia.

Agata z synem Mikołajem w Grenadzie (fot. archiwum prywatne)

Hiszpanie żyją według rytmu, który wyznaczają im posiłki. - Dzień zaczynają od croissanta i filiżanki kawy. Porządniejsze jest drugie śniadanie - to zwykle jakaś kanapka, popita również kawą. Kolejnym posiłkiem jest obiad, je się go około 14.00, a po nim następuje słynna sjesta, która może trwać nawet do 17.00. Po sjeście jest czas na podwieczorek z dziećmi, kolację jada się dopiero po 20.00 .

Agacie początkowo trudno było się przyzwyczaić do tych pór wspólnego biesiadowania. - Ludzie umawiają się na kolację na 21.00, najpierw jest aperitif, posiłek zaczyna się około 22.00, deser kończy się o 1.00 w nocy - opowiada. - Specyficzne jest też to, że Hiszpanie rzadko zapraszają się do domów, wolą spotykać się na mieście. I nie są to raczej wyjścia na kawę, tylko na posiłek. W tygodniu często stołują się w knajpach, bo większość ma menu dnia - porządne danie z deserem można zjeść za osiem euro. Jest masa miejsc z jedzeniem na wynos. Ale ważne są też sobotnio-niedzielne rodzinne obiadki. One nie mają końca. Siedzi się przy stole po kilka godzin. O 20.00 teściowa pyta: "Już lecicie?" - śmieje się.

A w poniedziałek czas na pracę i szkołę, która jest przyjazna dla rodziców. Dzieci przebywają w niej od 9.00 do 17.00. Zajęcia podzielone są na dwie części. Pierwsza trwa do 13.00. Potem są dwie godziny przerwy na obiad i ewentualnie dodatkowe zajęcia lub bieganie po boisku. Można też zabrać dziecko na ten czas do domu. Później uczniowie wracają jeszcze na dwie godziny na lekcje. Wszyscy kończą zajęcia o tej samej porze. Jeśli ktoś ma dwójkę w różnym wieku, nie musi kombinować, jak je odebrać.

Madryt (fot. Shutterstock)

Mniej podoba się Agacie sposób nauczania. Wyjaśnia: - Od jakiegoś czasu w Hiszpanii ważna jest autonomia regionów. Przynależność do nich jest dla Hiszpanów ważniejsza niż narodowość. Mocno odczuwalne jest to też w szkołach. Jedna trzecia przedmiotów nauczana jest po hiszpańsku, jedna trzecia w języku walenckim i jedna trzecia po angielsku. Po walencku wykładane są np. przyroda, historia, geografia. Po hiszpańsku - np. matematyka i muzyka .

Agata przyznaje, że bez problemu odnalazła się w miejscowej kulturze, ale jednocześnie mocno podkreśla swoje związki z Polską. Jest zaangażowana w życie parafii (od 2005 roku jest w Walencji polski ksiądz), jej syn uczy się w polskiej szkole, a w lodówce zawsze są pierogi ulepione przez babcię Elę, która przylatuje średnio dwa-trzy razy w roku. - Śmiejemy się z mężem, że przez 15 lat naszego związku on się stał bardziej polski, a ja bardziej hiszpańska. Daniel jest już bardziej skrupulatny, punktualny. A ja wrzuciłam na luz, nie spinam się tak jak na początku - twierdzi.

Paweł, 57 lat, Sabadell koło Barcelony

Do Hiszpanii wyjechał przypadkowo, akurat szukali ślusarzy-spawaczy. Wziął udział w rekrutacji w Warszawie, po kilku tygodniach był już na Półwyspie Iberyjskim. - Wyszła z tego kicha, bo po miesiącu nas, ludzi ściągniętych spoza Unii - był początek 2004 roku - zwolnili. Ale zapłacili za cały przepracowany czas, również za nadgodziny. Pozwolili też przez dwa tygodnie zatrzymać samochód służbowy, dzięki czemu mieliśmy jak szukać nowej roboty - opowiada Paweł.

Z kolejnymi firmami bywało różnie, ale pracował w zawodzie. Aż w czerwcu 2017 roku zdarzył się wypadek. Widły z wózka widłowego spadły mu na nogę. Zapakowali go w gips, potem przez rok jeździł na rehabilitację, ale nie wrócił do pełni zdrowia. Dostał orzeczenie o niezdolności do pracy i rentę. Teraz dorabia jedynie dorywczo, ale nie narzeka. Hiszpanię pokochał. - Przez ostatnie dziesięć lat byłem w Polsce dwa dni. Po powrocie stwierdziłem, że to o dwa za dużo. Tu jest zupełnie inny świat, inni ludzie. Nie ma tej szarości, przeklinania na każdym kroku, schylonych głów. Wchodzisz do windy, każdy się z tobą wita. W Polsce - cisza - stwierdza.

Paweł podczas rejsu do Tossa de Mar (fot. archiwum prywatne)

Paweł mieszkał w różnych częściach Hiszpanii: w Murcji, Andaluzji i Asturii. W tym ostatnim regionie podobało mu się najbardziej i, jak mówi, chętnie by został, gdyby było dla niego więcej pracy. Teraz mieszka w okolicach Barcelony, w sąsiedztwie ma kilku Polaków, kontakt utrzymuje tylko z jednym. Lepiej dogaduje się z Latynosami i Marokańczykami. O Hiszpanach też ma bardzo dobre zdanie. - Zawsze pogadają, nigdy nie dają odczuć, że ktoś jest przez nich niemile widziany, nietolerowany - twierdzi i dodaje: - Koledzy z pracy praktycznie nauczyli mnie języka. Jak wyjeżdżałem, po hiszpańsku umiałem tylko "buenos dias" i "gracias" .

Jako jedyny minus wymienia hiszpańską biurokrację. - W każdym urzędzie jest tysiąc komputerów, a ty jeszcze musisz donieść tonę papieru. Wymagają mnóstwa załączników. Zanim doniesiesz ostatni, pierwszy już okazuje się nieaktualny. I wszystko zaczyna się od nowa - opisuje Paweł.

Katarzyna, 45 lat, Segowia

-13 lat temu mąż wyjechał do Hiszpanii, żeby podreperować rodzinny budżet. Z zakładanych na początku trzech miesięcy zrobiło się półtora roku. Postanowiłam, że z córkami polecimy do niego. Jagoda miała wtedy 14 lat, Karina 12 - opowiada Kasia. Dzisiaj dziewczyny już nie mieszkają z rodzicami, jedna żyje we Francji, druga w Niemczech, Kasia z mężem zostali w Segowii.

Przed wyjazdem Katarzyna pracowała w urzędzie skarbowym. - W Hiszpanii trudno o homologację dyplomu, dorabiam więc, sprzątając domy. Zresztą większość Polek w mniejszych miastach pracuje poniżej swoich kwalifikacji. Jesteśmy wykształcone, a wykonujemy proste prace - mówi. Podkreśla, że nie zdarzyło się, by z tego powodu ktoś spojrzał na nią z góry, potraktował gorzej. - Hiszpanie są też bardzo ufni. Już przy pierwszej wizycie w jednym z domów dostałam klucze i kod do alarmu .

Kasia jest też dyrektorką i nauczycielką w polskiej szkole w Segowii oraz prezeską towarzystwa polonijnego. - Cieszy mnie to, że Hiszpanie poprzez nasze stowarzyszenie poznają Polskę, a są otwarci na inne kultury, lubią się o nich dowiadywać - przekonuje. Zwłaszcza że - jak twierdzi - nie można się z nimi nie dogadać. Jeśli trafią na człowieka, z którym nie mogą się porozumieć w żadnym języku, gestami przekażą i wyjaśnią wszystko. Pewnie w tym przekraczaniu językowych barier pomaga im optymizm. - Cokolwiek by się nie działo, wiedz, że jutro będzie nowy dzień - to ich motto - mówi Kasia. - Zarazili mnie tym pozytywnym nastawieniem. Teraz jak jadę do Polski, męczy mnie to ciągłe narzekanie.

Katarzyna (fot. archiwum prywatne)

A czego jej w Hiszpanii brakuje? - Raz na jakiś czas mam ochotę na polską kiełbaskę. Jadę wtedy do polskiego sklepu w Madrycie, to od nas jakieś 80 kilometrów. Wcześniej taki sklep był w Segowii, ale został zlikwidowany kilka lat temu, bo wielu Polaków wyjechało. - W 2013 roku było nas tu i w okolicznych wioskach prawie 1700, a teraz 950 .

Kasia i jej mąż nie myślą o powrocie. - Tutaj, bez względu na zawód, ludzi stać na spokojne życie i na wakacje. W Polsce ciągle budżet rodzinny nam się nie dopinał. W Hiszpanii jest też inne nastawienie do pieniędzy. Nikt nie obnosi się ze swoim bogactwem, nie widać w gronie znajomych materialnych różnic. Tu nauczyłam się korzystać z życia i doceniać wszystko, co mamy .

Filip, 45 lat, San Miguel de Salinas

Przez 10 lat mieszkał w Londynie. Ale w 2016 roku po referendum w sprawie brexitu razem z kumplem, Anglikiem, stwierdzili, że trzeba szukać innego miejsca. - Wybór był oczywisty, bo wszyscy Angole jadą w kierunku Hiszpanii - śmieje się Filip.

Od początku cel był jasny: kupują dom w malowniczej miejscowości, w dolnej części budynku tworzą gościniec w marokańskim stylu, w górnej mieszkają. Znaleźli odpowiedni obiekt w San Miguel de Salinas, 10 kilometrów od miasta Torrevieja. Zaaklimatyzowali się bardzo szybko.

- Nikt się tu z nikim nie kłóci, nikt nikogo nie wytyka palcami. Hiszpanie są przyjaźni, pomocni, weseli i głośni, ale tak radośnie, nie jak chuligani. Mówi się, że to naród leniwy, co jest bzdurą, bo pracują bardzo długo. W ciągu dnia jest sjesta, idą na dwie-trzy godziny do domu, żeby przeczekać upał, ale potem wracają do pracy i zostają w niej do późnej nocy - opowiada Filip.

W okolicy, w której mieszka, jest wielu obcokrajowców. Korzyść z tego taka, że wszędzie można dogadać się po angielsku, minus - że oporniej idzie mu nauka hiszpańskiego. Z wsiąkaniem w hiszpański styl życia też jest trochę na bakier. - Prowadzenie gościńca wymaga życia na pełnych obrotach, nie mogę wyluzować, powiedzieć "manana" i odłożyć czegoś na jutro. A tu życie jest bardziej powolne - kwituje.

Filip w parku Guell w Barcelonie (fot. archiwum prywatne)

Jarosław Bielski-Mazurkiewicz, 62 lata, Madryt

Jest aktorem i reżyserem. W Hiszpanii żyje od ponad 30 lat. Żonę, Socorro Anadon, poznał w Teatrze Jaracza w Łodzi, gdzie była na stypendium aktorskim. Potem to on wyjechał na roczne stypendium reżyserskie do Madrytu. Okazało się, że tu możliwości, zarówno jeśli chodzi o aktorstwo, jak i reżyserię, są bardzo duże. Ale przeprowadzka z Polski do Hiszpanii okazała się niełatwa. - To były lata 80. Powiedzieli, że zniszczą moje papiery, że nie mam powrotu - wspomina. Zdecydował, że jedzie. - Wtedy w Polsce wszystko było w kulturze wyciszone w oczekiwaniu na jakąś zmianę. W Hiszpanii - odwrotnie - opowiada.

Propozycje aktorskie miał od początku. Do tej pory zagrał w 16 hiszpańskich filmach i około 50 serialach telewizyjnych. Przez długi czas był tu jedynym zawodowym aktorem zagranicznym. Zaangażowanie w role telewizyjne zapewniło mu stabilizację finansową i pozwoliło na założenie Teatru Replika w Madrycie. - To było moje marzenie, człowiek chce zostawić po sobie jakiś ślad - wyznaje. Pracował też jako wykładowca na hiszpańskich uczelniach, potem uruchomił własną szkołę teatralną. - W Hiszpanii system edukacji w tym zakresie jest bardzo przestarzały. Poza tym szkoły aktorskie powstawały i znikały, a aktorzy grali każdy innymi środkami. Chciałem wychować swój zespół - mówi. Zatrudnia aktorów z różnych części świata, także z Polski. Międzynarodowe jest też grono wykładowców. - To coś, co nie jest typowe dla hiszpańskich teatrów.

Mimo że na życie w Hiszpanii ani trochę nie narzeka, ta sprzed lat była według niego trochę lepszym miejscem do życia. - Lata 80. i 90. to był wspaniały okres - lata rozkwitu, dobrobytu. Potem zaczął się kryzys, który nadal widać. Wielu ludzi jest bez pracy. Wtedy na ulicach było więcej uśmiechniętych twarzy. W latach 90. mieszkało tu mnóstwo Polaków, pracowali na budowach, mieli swoje firmy. Podczas kryzysu większość powyjeżdżała.

Bielski pisze książkę na temat gry aktorskiej - o metodzie, którą rozwinął w Hiszpanii. Wyjdzie we wrześniu, skierowana jest do Hiszpanów. Publikację wyda stowarzyszenie hiszpańskich reżyserów, do którego sam również należy od lat.

Jarosław Bielski_W roli Trigorina w Czajce Czechowa z Socorro Anadon (fot. archiwum prywatne)

Patrycja, 36 lat, Madryt

W Madrycie mieszka od 2014 roku, z mężem, Francuzem, i dwójką dzieci. Z wykształcenia jest prawniczką. Międzynarodowa kancelaria, w której była zatrudniona w Warszawie, zaoferowała jej możliwość pracy zdalnej. Od prawie trzech lat kieruje Stowarzyszeniem Polskich Profesjonalistów w Madrycie (Polish Professionals in Madrid). Skupia ono około 300 osób, zatrudnionych tu na wysokich stanowiskach - wśród członków są m.in. inżynierowie, prawnicy, finansiści czy nauczyciele akademiccy.

- Mamy trochę inny pomysł na integrację niż tradycyjne towarzystwa polonijne. Naszych członków łączą oczywiście korzenie, tradycja, kultura, język polski, skupiamy się jednak głównie na płaszczyźnie zawodowej - mówi Patrycja. - Wspieramy się na rynku pracy, ale celem stowarzyszenia jest też nawiązywanie ciekawych relacji, wymiana wiedzy i budowanie wizerunku Polaków w Hiszpanii nie tylko jako dobrych pracowników fizycznych, lecz również świetnie wykształconych profesjonalistów. Mamy tu naprawdę wielu zdolnych ludzi.

Barcelona (fot. Shutterstock)

Gdy ktoś wie o ofercie pracy w swojej firmie, od razu przekazuje informację pozostałym członkom stowarzyszenia, nierzadko też poleca ich na dane stanowisko. - W hiszpańskiej kulturze załatwianie różnych spraw po znajomości, w tym również pracy, jest całkowicie normalne i akceptowalne. Gdy w firmie pojawia się ktoś nowy, to oczywiste są pytania typu: "od kogo jesteś?". My, którzy tu przyjechaliśmy, nie mamy takiej przewagi, że mama albo tata kogoś znają, stąd pomysł, by wspierać się nawzajem - wyjaśnia Patrycja.

Zdaniem Patrycji Polakom w Hiszpanii wcale nie jest łatwo, jeśli chodzi o życie zawodowe. - Jesteśmy cenieni jako pracownicy, ale Hiszpanie żyją według zasady, że wszystko, co hiszpańskie, jest lepsze. To dotyczy jedzenia, miejsca spędzania wakacji, ale też kandydatów do pracy. Znam Polki, które pracują tu w agencjach headhunterskich. Zaczynały z wizją, że będą pomagać kandydatom międzynarodowym. I okazało się, że tu kandydat międzynarodowy to Hiszpan, który skończył hiszpańską uczelnię, dodatkowo może zrobił jakieś studia za granicą i przez jakiś czas tam mieszkał. Obcokrajowiec zawsze będzie słabszą opcją - twierdzi. To działa też w drugą stronę. - Dla Hiszpana wyjazd za granicę do pracy to szczyt nieszczęścia.

A jak jest w sytuacjach codziennych. Patrycja przekonuje, że nawet stłuczka na drodze, w Polsce będąca źródłem agresji i stresu, tu jest okazją do uśmiechu i nawiązania kontaktu. - Kilka razy zdarzyła mi się taka sytuacja i za każdym spotykałam się z reakcją "nic się nie stało" - opowiada Patrycja i dodaje, że Hiszpanie to naród, który naprawdę potrafi się cieszyć życiem. - Nawet w czasie głębokiego kryzysu sami z siebie się śmiali, że mówią o nim i mówią, i jednocześnie zamawiają trzecie piwo w barze. Oni nie marudzą, cieszą się jedzeniem, uprawiają sporty, przez cały dzień są aktywni. Ich wyluzowanie na pewno wpływa na to, że są szczęśliwsi i że żyją dłużej. Nie chodzi tylko o śródziemnomorską dietę.

Patrycja podczas spaceru w parku Casa de Campo w Madrycie (fot. Shutterstock)

Według Patrycji Hiszpania to jeden z najlepszych krajów do życia z małymi dziećmi. - Jak wsiadamy do hiszpańskich linii lotniczych, nigdy nie widzę w ludziach strachu, że zaraz usiądę z małym dzieckiem koło nich. W polskich czy niemieckich od razu jest panika, "żeby tylko nie trafiło na mnie" - śmieje się. Dzieci w Hiszpanii są włączone w życie rodziny, do późnych godzin wieczornych siedzą z rodzicami w restauracjach. Paradoksalnie jednak matka z małymi dziećmi wcale nie ma łatwo, jeśli chodzi o sprawy "techniczne". - W Polsce, gdy kobieta z wózkiem zbliża się do schodów, od razu jest chętny, żeby pomóc. Tu nie ma takiej opcji. Raz się zdarzyło, że ktoś mi pomógł - to był Amerykanin na wakacjach. To chyba nie wynika z braku dobrego wychowania, raczej z innej kultury, w której kobiety nie są traktowane w uprzywilejowany sposób. Tak samo nie przyjęła się tu koncepcja kolejki, Hiszpanie zawsze się pchają. Prawie na siłę trzeba też wejść do windy. Ale jak już wejdziesz, to jest miło, ludzie do siebie zagadują - przyznaje Patrycja.

Kiedy przeprowadziła się do Hiszpanii, myślała, że mieszkańcy tego kraju, podobnie jak Latynosi, żyją tańcem i muzyką. Rzeczywistość okazała się inna. - Tu spotkanie towarzyskie to rozmowa i chodzenie od jednego baru do drugiego. W klubach na parkietach jest ciasno, ale wszyscy stoją i dyskutują, i słychać ich bardziej niż muzykę. Czasem się zastanawiam, czy oni gadają tak głośno, czy muzyka jest specjalnie ściszona, żeby im nie przeszkadzać.

O czym tak rozmawiają godzinami Hiszpanie? Zawsze o przyjemnych rzeczach. - To wszystko jest miłe, radosne, aż powoli może stać się nudne - mówi Patrycja. - Rozmowy o życiu, rozważania egzystencjalne nie są zazwyczaj mile widziane - za ciężki kaliber. Hiszpanie nie chcą zatruwać sobie życia problemami. A jeśli jakiś się pojawi, wolą albo zamknąć oczy, albo popatrzeć w drugą stronę, albo zmienić temat. Mają sporo powiedzeń, z których wynika, że wszystko się samo rozwiąże.

Calella de Palafrugell, Costa brava (fot. Shutterstock)

Hiszpanie są przekonani, że jeśli za dużo mówi się o czymś negatywnym, to sytuacja się pogarsza. Więc lepiej wypijmy piwo, wino i pogadajmy o tym, co jedliśmy wczoraj na obiad. - A nam, Polakom, ale też innym obcokrajowcom, często w relacjach z Hiszpanami brakuje głębi - przyznaje Patrycja. - Kiedy jestem w Polsce, od razu czuję, że to inny świat. Nawet z taksówkarzem wiozącym mnie z lotniska mam zwykle głębszą i ciekawszą rozmowę niż przez rok życia w Hiszpanii. My, Polacy, na pierwszy rzut oka nie wydajemy się radośni, przyjaźni, otwarci, bo za mało się uśmiechamy. Ale za tym brakiem uśmiechu w drugim człowieku szybko się szuka jakiegoś ciekawego tematu, połączenia nie tylko na powierzchownej płaszczyźnie. I zazwyczaj się to znajduje.

Izabela O'Sullivan - dzienikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu. Kontakt z autorką: izabela.osullivan@hotmail.com