
Piaszczysta droga i chaszcze. I nic. Żadnych ścian, opuszczonych murów, nawet fundamentów. Można by pomyśleć, że po wsi coś zostanie. Ślad, że żyli tam ludzie. Ale nie ma nic. Warszkajty w województwie warmińsko-mazurskim zniknęły z powierzchni ziemi idealnie. Mężczyzna pracujący w pobliskim żwirowisku mówi, że ziemię po Warszkajtach ktoś kupił. Miała być uprawa, ale coś nie wyszło. Fundamenty tak czy siak nowy właściciel kazał rozebrać. Po Warszkajtach został przydrożny krzyż.
Cztery kilometry dalej, w Toprzynach, Aleksandra zastanawia się: kto pierwszy wyjechał z Warszkajtów? Może Kucyki, jak się pobudowali w mieście? Może Mozoły, jak pojechali na Szczecin? Faktem jest, że już w latach 80. Warszkajty niemal świeciły pustką. A kiedyś to była piękna wieś! Władze pościągały tam przesiedleńców z akcji "Wisła". Widocznie nowe ziemie nie przypasowały osadnikom. W latach 60. ludzie zaczęli wyjeżdżać, głównie na Śląsk, bo to był wtedy modny kierunek. Potem zabrali szkołę. Dzieciaki z Warszkajtów dowozili przyczepką na ciągniku do Toprzyn. Jak zabrali sklep, to było jasne, że wieś się zwija.
Teraz Aleksandra, emerytowana nauczycielka, myśli, czy jej Toprzyny nie podzielą losu Warszkajtów. Czasy się zmieniły, ale okoliczności w sumie jeszcze gorsze. Śląsk zastąpił Londyn, Edynburg, Eindhoven i Dublin. Z co drugiego domu ktoś jest za granicą. Synowie Aleksandry siedzą w Austrii. Dostali pracę w stolarni. Jeszcze w latach 50. Toprzyny liczyły blisko 300 osób. Dzisiaj jest niewiele więcej niż setka. - Wieś umiera - prorokuje Edward, mąż Aleksandry. - Ale nas to już nie dotyczy. Umrzemy trochę wcześniej niż cała osada. Ale i tak jest żal. Człowiek całe życie tu spędził.
W czerwcu sprzedali samochód. Żona nie ma prawa jazdy, on już nie może prowadzić. PKS-ów nie ma od lat, bo samorząd nie chciał do nich dokładać, więc prywaciarz zwinął biznes. Edwardowi zostaje łaska sąsiada, autobus szkolny albo taryfa. Za 25 złotych w jedną stronę mogą jechać na zakupy do miasta. Majątek. Edward i Aleksandra trzymają kciuki, żeby do września nie musieli jechać do lekarza. Potem wraca autobus szkolny. Co będzie dalej, zobaczymy.
Ślad po kuli
Jadwiga kładzie album na stole, wodzi palcami po kolejnych zdjęciach. Tak wyglądała szkoła, tak kuźnia, tak krzyż przydrożny. Tak chata, w której mieszkał Niemiec Bruno. Po wojnie strzelali do niego Polacy. Ocalił skórę dzięki sołtysowi - nie pozwolił mordować. Sołtys, ojciec Jadwigi, miał wielką władzę. Przyznawał gospodarstwa osiedleńcom. We wsi było pół na pół: Polaków i Ukraińców. Jadwiga pamięta, że kłótni na tym tle nie było.
Wiewiórki przed wojną to była wioska! Młyn, kościół, plebania, dwa cmentarze. Na to wspomnienie można się co najwyżej uśmiechnąć. Uśmiechał się i Niemiec Bruno, który wiele lat po wojnie przyjechał do Wiewiórek. Rodzinie pokazywał mur ze śladem po kuli, którą do niego wystrzelono. Byli też i inni Niemcy. Wspominali rodzinną wioskę i pokazywali, gdzie chowali się przed Rosjanami. Z tej okazji cała wieś się skrzyknęła. Na polanie ustawiono stoły, była wielka impreza.
Jadwiga pracowała w mleczarni, mąż - w szkole w mieście. Mieli gospodarkę: konie, krowy, świnie. Dzisiaj z tego inwentarza zostały raptem dwie jałówki.
W Wiewiórkach mieszkało ponad 80 osób. Marta, córka Jadwigi, pamięta piłkarskie turnieje na wiewióreckim boisku. Dopóki rodzice krzykiem nie zarządzili odwrotu, młodzi nie wracali do domów. Nie trzeba było nawet kosić trawy na boisku, tak była wydeptana. Teraz trawa urosła tak wysoko, że zasłania bramkę.
Marta jako jedyna z tej paczki znajomych skończyła studia. Mieszka w Gdańsku, pracuje w ośrodku sportu. - Nigdy nie myślałam, że wyjadę z Wiewiórek. Na początku studiów tak sobie ułożyłam zajęcia, żeby kończyć w czwartek przed południem. Przyjeżdżałam do Górowa autobusem w każdy weekend. Z czasem jednak wracałam coraz rzadziej... Teraz w Trójmieście mam męża, pracę - mówi.
W Wiewiórkach została siostra Marty, Kamila. - Tylko dlatego, że mam pracę w urzędzie w pobliskim Górowie - tłumaczy. - Innej pracy tu nie ma. Tylko urząd, szkoła, szpital, mundurówka.
Jadwiga wyciąga przedwojenną mapę Wiewiórek. Gdzie jeszcze ktoś mieszka? Oleksych nie ma, Kozaki pojechały, tych też nie ma... Reszta dwa razy do roku jedzie do Niemiec na truskawki czy szparagi, na winogrona do Francji, na zbiory do Szwecji, Norwegii. Część poszła w alkohol. I to, niestety, ten z rosyjskiej granicy, przewożony w kanistrach po paliwie.
- Może ja też bym u Marty w Gdańsku pomieszkała? - zastanawia się Jadwiga.
- Tak, na pewno. A po dwóch dniach byś dzwoniła do Kamili, co tam się w gospodarstwie dzieje - śmieje się Marta.
Powoli w Wiewiórkach robi się więcej chałup zawalonych niż zamieszkanych. Niemcy też już przestali przyjeżdżać. Jadwiga już wie: jej pokolenie zgasi w Wiewiórkach światło.
Zjawisko naturalne
Mieszkańcy Wiewiórek padli ofiarą Procesów Dziejowych. Nie ma od nich odwrotu. - Wyludnianie się wsi na wschodzie Polski jest zjawiskiem naturalnym. Problem w tym, że obok wsi od niedawna wyludniają się też miasta i ten proces będzie narastał - tłumaczy profesor Przemysław Śleszyński, szef Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN.
Polska po II wojnie światowej była krajem agrarnym i zniszczonym. Przemysł był szczątkowy i rozgrabiony. Większość mieszkańców utrzymywała się z rolnictwa. Najlepiej sytuacja wyglądała na Ziemiach Odzyskanych. - Na skalę Niemiec te tereny to były wschodnie peryferie, ale dla Polski to był dobrze zurbanizowany i umiastowiony. Dzięki rozwojowi przemysłu w czasach PRL-u udało się ściągnąć ludzi ze wsi do miast, tym samym zurbanizować kraj. Ale nie wszędzie - dodaje profesor.
Odstawała Polska wschodnia, gdzie nie udało się dokończyć urbanizacji. Dzisiaj wsie właśnie z tych terenów się wyludniają, bo urodzenia nie równoważą migracji. Według eksperta nie byłoby w tym nic złego pod warunkiem, że ludność z najmniejszych wsi będzie przenosiła się do polskich miast. Ale tak się nie dzieje, bo mieszkańcy wyjeżdżają za granicę. Ewentualnie do pobliskich miast lub większych wsi. Tracą na tym miasta średniej wielkości, jak Łomża, Zamość, Biała Podlaska, Chełm.
- Według mnie trzeba pobudzać procesy migracyjne na obszarach wiejskich, które i tak będą się wyludniać, jednocześnie zachęcając ludzi, żeby przenosili się do miast średniej i mniejszej wielkości. Taka koncentracja obniży koszty usług publicznych. Rządowy program "Mieszkanie plus" powinien być dedykowany średnim miastom, a nie stolicom województw - dowodzi prof. Śleszyński.
Kraina passatów
Te analizy nie pocieszają jednak mamy Artura. W Kumkiejmach została prawie sama. No, jest jeszcze sąsiad na dole, jeden starszy pan, Niemiec, co kupił ziemię. I właściwie koniec. Kumkiejmy to nie Wiewiórki. Kumkiejmy znikają gwałtownie. Zawalone dachy domów, puste okiennice, połamane płoty - tak wygląda wieś. Cisza jak makiem zasiał. Jak na godzinę przejadą dwa samochody, to się śmieją, że ruch jak w Warszawie.
Artur odwiedza mamę tak często, jak może. Pracuje w Olsztynie. Naprawia ogrzewanie w marketach. Smutno mu, jak patrzy na znikającą osadę, gdzie jeszcze chwilę temu był sklep, świetlica, a w niej dyskoteki, gra w tenisa stołowego, pierwsze poderwane dziewczyny. Z chłopakami biegali do PGR-u w Sigajnach pograć z tamtymi dzieciakami w piłkę. Ci z PGR-ów mieli więcej czasu, bo nie musieli rodzicom pomagać w gospodarstwie.
Artur pamięta PKS, po którym została jeszcze tabliczka. Razem z kolegami musieli drałować na szkolny autobus do Sigajn. A w liceum pokupowali stare passaty z dużymi zbiornikami paliwa. Można taki wóz na opór zatankować w Rosji, a potem tanio jeździć przez miesiąc albo sprzedawać "wachę" po okolicy. Można w nim ukryć fajki i wódkę. Okolice Górowa to była kraina passatów. Ludzie z przemytu domy sobie pobudowali. Artur z kolegami też jeździł. Jak ich strażnicy łapali, to cofali się do Rosji, na koniec kolejki.
Niektórzy jeździli autokarami. Kupowało się bilet za 15 złotych i w drogę! Przewodnik na granicy obwieszczał: dzisiaj ruscy strażnicy w dobrym humorze, można wziąć po osiem pakietów fajek. Ludzie te pakiety chowali pod kurtkami, żeby ich nie wymacał celnik.
Po liceum Artur pracował przy wyrębie lasu albo na budowie, na czarno. Szukał roboty w zakładzie karnym. Ale to nie takie proste, bo tam wiadomo, ręka rękę myje. Jeden strażnik wychodzi na emeryturę, a na to miejsce wchodzi syn. Tak zdaniem Artura odbywała się selekcja do mundurówki. A mundury to w okolicy najlepsza fucha. Każdy chce być policjantem, celnikiem, strażnikiem.
W końcu Artur niechętnie, ale poszedł w ślady rówieśników, którzy siedzieli już w Olsztynie. - Tu jest sto razy lepiej niż w mieście. No ale robić nie ma co - dodaje.
Mama Artura wzdycha: - A kiedyś to oj, pięknie było. Młodzi grali w piłkę, starzy rżnęli w karty. Opowiadali sobie: kogo przesiedlili tu z gór, kogo spod Przemyśla. Nie było dnia, żeby sąsiad nie zajrzał do sąsiada. Latem pomagali sobie w pracach polowych. A dzisiaj? Nikt nie zapuka, nie przyjdzie zobaczyć, co się z tobą dzieje. Zresztą - nie ma co narzekać, bo ona też nie chodzi.
- Mama do miasta się nie przeprowadzi za Chiny ludowe - mówi Artur. - Jest prawie najstarsza we wsi. Wraz z nią Kumkiejmy odejdą w zapomnienie.
Wrócą po brexicie?
Polska znika na wiele sposobów. Bywa, że mniej gwałtownie niż Kumkiejmy. Subtelniej, mieszkaniec za mieszkańcem, jak - dajmy na to - Radomsko w województwie łódzkim.
O godzinie 18.00 w parku w centrum Radomska większość ławek zajęta. Jest trzech panów z Ukrainy, którzy pracują na budowie. Są dziewczyny z Piotrkowa, co przyjechały na wycieczkę. Reszta - emeryci. Jest też Kasia, która spaceruje z małym Maksymilianem w wózku.
- Mieszkam tu obok. Z okien widzę, że w piątek o godzinie 18.00, nie mówiąc o weekendzie, tu nie ma żywej duszy. Jakby ktoś nawet chciał wyjść wieczorem, to właściwie nie ma gdzie. Jest jedno miejsce, gdzie łatwo dostać po twarzy, więc tam nie chodzimy. Jedynie przy Żabce toczy się życie. Tutaj co drugi lokal ma naklejkę: "wynajmę". Z roku na rok coraz mniej sklepów - opowiada.
Bardzo dużo znajomych Kasi powyjeżdżało na Zachód, albo obrało kierunek na Wrocław, Gdańsk, Warszawę. - Dziwią się, że zostaliśmy. A my tak chyba z przywiązania. Czekamy jeszcze, żeby tutaj się coś zmieniło. Mamy z mężem nadzieję. Ale jak będzie, trudno powiedzieć.
Mąż Kasi pracuje jako stolarz. Ona została z dzieckiem w domu. - W łódzkiej strefie ekonomicznej każdy znajdzie pracę. Są nawet oferty za trzy tysiące złotych. Ale ludzie wyjeżdżają, bo są bardziej ambitni, chcą więcej - mówi.
Przystanek autobusowy pustoszeje po godzinie 18.00. Zostają dwie dziewczyny w wieku licealnym.
- Chcemy dostać się na studia na medycynę i pojechać do Krakowa albo Wrocławia. Na pewno tu nie zostaniemy. W strefie dużo nie zarobisz, no i to jest praca fizyczna. Innej nie ma - mówi Katarzyna. - Poza tym - co tu można robić? W weekend jedziemy do Częstochowy, bo tam jeszcze coś się dzieje. W Radomsku to można co najwyżej pokręcić się po placu Trzeciego Maja albo iść na kebab - dodaje Magda.
Jadwiga, która popołudnie spędza na ławce, wspomina, że nie zawsze tak było. Kiedyś w Radomsku zakłady chodziły pełną parą. Pracy nie miał tylko ten, co nie chciał. Dobrze to pamięta, bo sama pracowała w zakładach jako krawcowa, potem u prywaciarza. No widać, że się miasto starzeje, nie mówiąc o tym, ile nekrologów wisi.
"Gazeta Radomszczańska" w zeszłym roku podała, że mieszkańcy regionu żyją średnio najkrócej w Polsce. Śmiertelność z powodu chorób układu krążenia jest wyższa niż średnia krajowa nawet o 20 procent.
Bogdan twierdzi wręcz, że żyje się tu okropnie. Ma trzecią grupę inwalidzką i nie chcą go nigdzie zatrudnić. W fabryce butelek jeździł na wózku widłowym. Przyszedł nowy kierownik i zaczął zwalniać jak leci. Drugi problem Bogdana: nuda. Nie ma gdzie nad wodę pojechać. Pięć kilometrów do rzeki, która w dodatku jest brudna. Jak ktoś ma gruby portfel, to pojedzie sobie do ośrodków wypoczynkowych pod Bełchatów, ale Bogdan akurat takiego portfela nie ma. Za stary jest, żeby wyjechać na Zachód. Jego syn siedział w Wielkiej Brytanii trzy lata. Ciekawe, co będzie po brexicie? Czy ci wszyscy ludzie, co wyjechali, wrócą do Radomska? Bogdan jakoś w to wątpi.
Nie każdy wygra
Naukowcy na takie miasto jak Radomsko mówią: wewnętrzne peryferie. Profesor Przemysław Śleszyński wyjaśnia: - To gminy na pograniczach województw. Daleko do stolic regionów. Nie docierają tam bodźce rozwojowe. Do tego Radomsko leży w województwie łódzkim, które jest jednym z najszybciej wyludniających się w Polsce. Łódź sama też sobie nie radzi ze zmniejszającą się populacją .
Trzeci problem Radomska to fakt, że jest miastem średniej wielkości. A te są najbardziej zagrożone wyludnianiem z powodu braku migracji. - Mniejsze miasta łatwiej się dostosowują do spadku liczby mieszkańców. Przebudowa jednej drogi, administrowanie jedną szkołą to nie jest wielki kłopot. W większym mieście infrastruktura wymaga większych nakładów. A nie ma ich kto ponosić, bo mieszkańców ubywa i do tego starzeją się. Rosną koszty jednostkowe, maleją wpływy do budżetu, jakość usług publicznych spada - wymienia profesor.
Według eksperta dramatycznie zła sytuacja dotyczy północnej Warmii i Mazur, regionów przy granicy z Ukrainą i Białorusią, a także Pomorza Środkowego. Kilka lat temu profesor Śleszyński przygotował raport pokazujący 122 miasta najbardziej zagrożone depopulacją i utratą swoich funkcji. - Jeśli mamy 200 miast średniej wielkości, to trudno, żeby każde z nich wygrało w każdej konkurencji. Władze miast nie znają swoich rzeczywistych potencjałów wewnętrznych albo najczęściej wyolbrzymiają je - tłumaczy. Przykład? Turystyka, w którą wszystkie gminy inwestują na potęgę, chociaż nie wszystkim wyjdzie to na dobre. Lepiej byłoby skoncentrować programy pomocowe w kilku regionach o największym potencjale, czyli walorach krajobrazowych czy kulturowych. Doprowadzić drogi, aby mieszkańcy Warszawy czy Trójmiasta przyjechali tam na weekend i zostawili pieniądze. Inne miasta mogą inwestować w przemysł, jeszcze inne - w usługi.
- Nie każde miasto ma predyspozycje, by zostać centrum turystycznym, tak jak nie każde potrzebuje stref ekonomicznych. Albo aquaparku. Przez lata źle wydawaliśmy unijne fundusze. Planowanie odgórne kojarzy nam się z poprzednim systemem. A tymczasem wszystkie kraje w Europie mają takie odgórne plany rozwojowe. Także te najbardziej wolnorynkowe, jak Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania. Nadrzędny jest bowiem interes kraju i regionu. Tymczasem w Polsce wiele gmin robi, co chce. Nie dbając o racjonalne zagospodarowanie przestrzenne kraju i regionów, tylko inwestując przypadkowo i gdzie popadnie, marnujemy pieniądze. A w konsekwencji pozwalamy miastom znikać - dodaje profesor.
Polsko-niemieckie miasto, które zniknęło, idealnie opisał reporter Filip Springer w książce "Miedzianka. Historia Znikania". Kultowa już książka trafiła do finału Nagrody Nike w 2012 roku. A Miedzianka wróciła. Do życia przywrócił ją właśnie Filip Springer. Dziś rusza druga edycja "MiedziankaFest" - festiwalu reportażu w mieście, którego nie ma. Hasło tegorocznej edycji to "Krajobraz Opowieści". W programie m.in. spotkanie z Olgą Tokarczuk, Włodzimierzem Nowakiem, Maciejem Zarembą-Bielawskim czy reporterskie spacery po okolicy. Start w piątek o godz. 17.00. Więcej na oficjalnej stronie festiwalu .
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>
Bartosz Józefiak. Mieszka w Łodzi. Pracował w gazetach lokalnych w Łodzi, Wrocławiu i Pabianicach, współpracuje z "Dużym Formatem" i "Tygodnikiem Powszechnym". Jest absolwentem Polskiej Szkoły Reportażu i swoją przyszłość wiąże właśnie z reportażem.