
- Ludzie proszą o to, by Bóg pomógł im wyjść z picia. Albo żeby uratował ich małżeństwo. Żeby dzieci zostały z nimi, bo nie będzie komu opiekować się ziemią. Takie rzeczy. Tutaj niewielu jest szczęśliwych ludzi. Na pielgrzymki chodzą głównie tacy, co swoje przeżyli - opowiada Kuba z Olsztyna.
W niedzielę, o godz. 8.20, w "Weekendowym Poranku Radia TOK FM" o istocie pielgrzymek mówić będzie prof. Maria Libiszowska-Żółtkowska , socjolog religii. Rozmowy będzie można posłuchać tutaj ->>>
Trudno w to uwierzyć, patrząc wkoło. Po wiejskiej drodze maszeruje pielgrzymka z Warmińsko-Mazurskiego. W każdej grupce megafon, przez który niosą się piosenki. Ktoś przygrywa na gitarze, ktoś na bębenku, część odmawia różaniec. Młodzi z liceum, kobiety i mężczyźni z wózkami i dziećmi, starsze osoby. Na twarzach uśmiechy. I gdzie te traumy?
- Jak ktoś idzie w pielgrzymce, to musi mieć dobry powód - przekonuje Kuba.
Za odszkodowanie od Niemców
450 osób zatrzymuje się pod kościołem w Witowie, niewielkiej wsi w województwie łódzkim. Tu czekają już samochody zaopatrzenia, które jadą za pielgrzymką od Olsztyna. Jest zupa z kiełbasą. Godzina przerwy. Pielgrzymi padają na trawniki. Większość drzemie. Nic dziwnego. Dziennie robią blisko 50 kilometrów.
- Nogi mam już obolałe, ale muszę brnąć - opowiada Wirgiliusz Lipski, który na pielgrzymce jest pierwszy raz. Wirgiliusz ma intencje zdrowotne. Nogi bolą go tym bardziej, że 10 lat temu przejechał po nich traktor. - Pracowałem w Niemczech na kontrakcie. Robiłem wszystko: jazda traktorem, spawanie, mechanika - opowiada. - Przez siedem lat siedziałem na plantacji truskawek. Akurat byłem obok ciągnika, jak koledze pomyliły się bieg. Źle podjechał, zaczepił o moje buty. Krzyczałem, ale nic nie słyszał. Potem już nie jeździłem do Niemiec. Chciałem odszkodowania. Właściciel plantacji klepał po ramieniu, obiecywał, że dostanę duże pieniądze. Ale nic z tego nie wyszło - mówi.
Potem Wirgiliusz zaczął pracę w firmie drzewnej, przy obsłudze pił i tarcz. Co roku obiecywał sobie, że pójdzie na pielgrzymkę. - Ale żona mnie samego nie puszczała, a dzieciaki nie chciały. I mama pytała: "Synku, a ty dasz radę?". W tym roku mama zmarła. Więc przyrzekłem sobie, że teraz naprawdę pójdę. Bo kiedy, jak nie teraz? Ja już mam 64 lata - przekonuje.
Najpierw, tak na próbę, poszedł na odpust św. Anny za Ostrołękę. Stamtąd pochodziła jego mama. W dwa dni zrobił 160 kilometrów. Potem obiecał sobie, że pójdzie do Częstochowy. - Modlę się za mamę, za innych zmarłych - mówi. - Gram na tamburynie, gdy maszerujemy. Nie wszystkim to się podoba. No, ale mnie też się nie wszyscy podobają. Nie ma oddania w ich pielgrzymowaniu. Zwłaszcza młodzi przeszkadzają. Jak jest różaniec, to nie powinno być rozmów. Kiedyś nie było mikrofonów na pielgrzymkach. Ludzie modlili się wspólnie. Teraz jeden się modli, a drugi sobie gada. Za mało powagi w tym wszystkim.
Za rodzinę z Kresów
- Ja proszę i dziękuję za zdrowie. I za zmarłych. Nie mam już nikogo, wszyscy mi wymarli. W zeszłym roku pochowałem siostrę. Sam zostałem na tym świecie - opowiada Piotr Muszyński. Obchodzi w tym roku jubileusz. To jego dwudziesta piąta pielgrzymka. - Mam 73 lata, jest trochę ciężko. No, ale idę. Raz w roku trzeba iść. Nawarstwi się tych różnych historii. Ja zawał miałem, prostatę, dwie przepukliny. Ale jakoś chodzę i się trzymam - mówi.
Cała rodzina Piotra chodziła do Częstochowy jeszcze z Łucka - w czasach, gdy było to polskie miasto [dziś należy do Ukrainy - przyp. red.]. Ciotka mu opowiadała, jak wynajmowali furmana, ale tylko na trzy dni. Potem koń musiał wracać do Łucka, a oni z majdanem na plecach wędrowali dalej, do Najświętszej Panienki. Z Częstochowy wracali pociągiem. Po tych opowieściach ciotki Piotrowi został sentyment. Wspomina, że na Kresach nie było łatwo. Jak szła Armia Czerwona, musieli chować bydło na bagnach, żeby żołnierze wszystkiego nie pokradli. - Tatusia wysłali aż pod Berlin. Na szczęście wrócił. Z babcią było gorzej. Rozorała nogę o wojskowy drut kolczasty. Rana już się nie wyleczyła - mówi.
Później jego rodzinę przewieźli do Szczytna. - Zajęliśmy pierwszy z brzegu domek. Właściciel, Niemiec, gdzieś się nagle ujawnił, ale za wysoko głowy nie podnosił. Więc już tam zostaliśmy.
- Ale wszyscy myśleli, że wrócimy do Łucka - wspomina Piotr. - Tata pracował w państwowym przedsiębiorstwie remontowo-budowlanym. Cement woził, wapno, kafle, gliny, szyby. Mieliśmy jeszcze krowę. Biedy nie było, ale rodzice ciężko pracowali. Ja skończyłem szkołę mechaniczną i poszedłem na kolej. Całe życie przejeździłem: najpierw na parowozach, potem na spalinowych. Trasa Olsztyn - Iława - Bydgoszcz - Toruń - Inowrocław. W jednej firmie przepracowałem całe życie.
Piotr mówi, że pielgrzymki warmińskie od lat chodzą po tych samych szlakach. Maszerują po coraz lepszych drogach. Widać, że się ta Polska zmienia. Bo kiedyś to najgorsze były wędrówki przez las i po deszczu. Jak dzieciaki jechały w wózkach, to on i inni panowie łapali te wózki za sznurki i ciągnęli po tym błocie.
- Pierwsze pielgrzymki były zupełnie inne - ocenia. - Więcej ludzi na nie chodziło. Sama grupa ze Szczytna liczyła 250 osób. Gdy wychodzili pierwszy raz w 1988, to żegnały ich tłumy. Ludzie robili zdjęcia, kręcili filmy nowiutkimi kamerami z Zachodu. Pielgrzymi płakali. Każda grupa miała po czterech gitarzystów, co grali "W drogę wyrusz z nami Panie". Dzisiaj to już nie to samo.
Za maturę
Janusz z Nidzicy już dawno przestał prosić Pana Boga o pieniądze. - My już wszystko mamy. Mnie to pieniądze szczęścia nie dają. Mamy za co żyć, od czasu do czasu możemy jechać na Jasną Górę, do Zakopanego, w tym roku do Chorwacji na Medjugorie. Na pielgrzymce modlimy się o zdrowie dla wnuczków. I obchodzimy 35-lecie pożycia małżeńskiego - opowiada.
Z żoną Ireną prowadzą firmę. Obróbka metali, okucia, rygle do kas pancernych. Pracuje u nich syn, zięć, córka. W końcu lepiej swojego zatrudnić niż obcego. Na pielgrzymce są drugi raz w życiu.
- My jesteśmy wierzący od dziecka. Ale dopiero od pewnego czasu zaczęliśmy bardziej się angażować. Pismo Święte, wspólnota charyzmatyczna - mówi. - I pomyśleliśmy: kurczę, na pielgrzymce nigdy nie byliśmy. Bo dzieci małe, bo firma, a to to, a to tamto. Diabeł zawsze nogę podstawiał. Ale jak ktoś chce, to go zwalczy. Uparliśmy się i znaleźliśmy czas. Choć nie było łatwo. Zawsze w latem w firmie nie było roboty, a w tym roku: akurat najwięcej. Ale poradziliśmy sobie. Syn został, musi się uczyć. Przejmie biznes po ojcu. Musi, bo w Nidzicy nie ma innej pracy. Młodzi uciekają. Ale mnie się ten spokój podoba.
Na razie daje radę pielgrzymować. I tylko jedno go martwi: - Za mało jest prawdziwej modlitwy. Jeżeli idziemy i ksiądz coś mówi, to młodzi nie powinni dyskutować. Ksiądz pozwala sobie wejść na głowę.
Ula z Bartoszyc, lat 19, idzie, żeby dziękować. - Miałam ciężki rok, zdałam maturę. Stwierdziłam, że chcę Bogu podziękować za to, że się udało. Dostałam się na pielęgniarstwo w Olsztynie - wylicza, w czym pomogła jej Opatrzność. - Chcę pomagać ludziom. Pamiętam, jak mój dziadek chorował. Był w szpitalu, próbowałam mu pomóc. Ale nie wiedziałam, co robić. Patrzyłam, jak wokół niego uwijają się pielęgniarki. Bardzo mi to imponowało. Ale nie wiem, czy zostanę w rodzinnych Bartoszycach. Dużo zależy od tego, czy cokolwiek się zmieni. U nas jest wysokie bezrobocie. Miasto się nie rozwija, młodzi wyjeżdżają. Jadą na stałe do Olsztyna albo Gdańska. Być może też tak zrobię, choć wcale bym nie chciała.
Za wnuki w Szwecji i syna w niebie
Halina z Braniewa modli się o córki i wnuków. Myśli sobie: jak tam chłopcy rosną? Jeden ma 20 lat, drugi 15. Ostatnio widziała ich 10 lat temu, jak córka przyjechała w odwiedziny. Kiedy Halina pojechała do nich, to wnukowie nie znaleźli czasu, żeby się spotkać.
Dwie córki Haliny pracują w Szwecji. W magazynach, fabryce kurczaków. Wnuki podobnie. Polski już nie pamiętają. I babci. Halinie została trzecia córka, co pracuje w Stokrotce w Braniewie.
I jeszcze Halina ma ostatnią, specjalną intencję. Modli się za syna, żeby mu dobrze było w niebie.
- Chłopak był młody, przystojny. Pracował na budowach, ale spadł i połamał się. Jeździł na wózku sześć lat. Dzisiaj został po nim tylko podjazd do domu - mówi.
Halina jest samotna na tych swoich sześćdziesięciu dwóch metrach. Dlatego lubi pielgrzymki. Może modlić się z innymi, co też mają problemy.
Z megafonów dobiega nawoływanie księdza. Grupy podrywają się na sygnał. Formują kolumnę i ruszają. Zostały trzy dni marszu. Odchodzą z piosenką: "Panie, ty wiesz, że kocham cię".
Jasną Górę odwiedziło w zeszłym roku w sumie 4,5 miliona osób, z czego 1,325 to pielgrzymi uczestniczący w 233 ogólnopolskich pielgrzymkach.
Biuro prasowe Jasnej Góry podaje, że najliczniejsze pielgrzymki to m.in.: Rodzina Radia Maryja, Wielka Pokuta, Odnowa w Duchu Świętym, Motocykliści, Rolnicy, Anonimowi Alkoholicy, Ludzie Pracy, Szkoły im. Jana Pawła II, Koła Żywego Różańca, Amazonki, Energetycy, Leśnicy, Nauczyciele, Legion Maryi, Kolejarze, Górnicy. Oprócz pielgrzymek pieszych w Polsce organizuje się także pielgrzymki rowerowe, biegowe, konne, a nawet pielgrzymki na rolkach. Jasna Góra nie jest też jedynym celem pątników - udają się oni do ok. 500 miejsc kultu religijnego w całym kraju. Według Zakładu Geografii Religii Uniwersytetu Jagiellońskiego rocznie do różnych miejsc i na różne sposoby pielgrzymuje w sumie ok. 7 milionów osób.
Bartosz Józefiak. Mieszka w Łodzi. Pracował w gazetach lokalnych w Łodzi, Wrocławiu i Pabianicach, współpracuje z "Dużym Formatem" i "Tygodnikiem Powszechnym". Jest absolwentem Polskiej Szkoły Reportażu i swoją przyszłość wiąże właśnie z reportażem.