Rozmowa
Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie z nauczycielką (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)
Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie z nauczycielką (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Co cię tak pognało akurat do Nałęczowa? 

Spokój w okresie pandemii. Wtedy zaczęłam tam spędzać coraz więcej czasu. Zresztą bywam tam rodzinnie dość regularnie, bo mama, przechodząc lata temu na emeryturę, wyprowadziła się właśnie do Nałęczowa. I przechadzając się któregoś razu po tym uroczym uzdrowisku, zobaczyłam zdjęcia, które ty możesz teraz zobaczyć w książce. Taki był początek "Ziemianek".  

Większość z nich zrobili dwaj panowie: Zbigniew Czarkowski i Feliks Soczko. Trzeba od razu dodać, że są to naprawdę piękne fotografie. 

Piękne i co ważne – wspaniałej jakości. Zbiór zdjęć Zbigniewa Czarkowskiego sam ma bardzo ciekawą historię. Czarkowski fotografował życie Nałęczowa w międzywojniu i wiele jego zdjęć, jeszcze na szklanych płytkach, odnaleziono wiele lat później i przekazano pod opiekę konserwatora zabytków w Lublinie. Wysoka jakość tych fotografii jest niezwykle ważna, bo widać na nich wiele szczegółów: wyrazy twarzy, oczy, emocje czy detale garderoby, co miało znaczenie podczas pisania "Ziemianek", bo zobaczyłam w nich zupełnie współczesne kobiety, takie jak my, jako młode osoby wyjeżdżające dzisiaj ze wsi na przykład na studia albo do szkół z internatem. 

Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie z nauczycielką (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Wszystko to spowodowało, że postanowiłaś poszperać głębiej? 

Tak, a wyniki tego szperania okazały się jeszcze ciekawsze, niż przypuszczałam, i znacznie barwniejsze niż powszechnie znane w Nałęczowie proste opowieści o ziemiankach i włościankach z tamtejszej Szkoły Ziemianek, będącej dla mnie książkowym punktem wyjścia. 

A ja myślałem, że postanowiłaś o nich napisać w ramach chłopomanii, która kolejny rok ogarnia kolejne wydawnictwa. Bardzo zresztą słusznie, co widać po ciągle dużym zainteresowaniu tym tematem. "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak sprzedały się w ogromnym nakładzie. 

Joanna Kuciel-Frydryszak pisała "Chłopki", kiedy zgłosiłam do wydawnictwa propozycję "Ziemianek". Tematyka chłopska jest nie tylko interesująca, lecz także wzbudza intensywne debaty w mediach i jest tematem zupełnie prywatnych rozmów przy stołach. W ogóle dużo rozmawiamy ostatnio o klasowości i jej konsekwencjach – o tym jest między innymi moja książka. 

To zajrzyjmy już do tej Szkoły Ziemianek w Nałęczowie, która cię tak zaciekawiła. 

Szkołę założyły w 1910 ziemianki, kobiety przynależące do klasy – jak sama nazwa wskazuje – posiadaczy ziemskich, z myślą o kształceniu włościanek, czyli dziewczyn z rodzin chłopskich. Szkołę w Nałęczowie udało mi się zobaczyć w dwóch odsłonach – w stanie zbliżonym do pierwotnego, czyli podobną do tej, którą znam ze starych zdjęć, kiedy wyglądała trochę jak nawiedzony dom na wzniesieniu, i już po remoncie. Jest piętrowa, zbudowana z czerwonej cegły, stoi na wzgórzu o wdzięcznej nazwie Jabłuszko. Otoczona była polami, ogrodami, sadami i budynkami gospodarczymi, przy których uczono hodowli zwierząt, pracy na roli. Jeśli chodzi o architekturę, dziś wydaje się czymś między dworem a szkołą z internatem. Jako placówka edukacyjna istniała do 1936 roku. Takich szkół na ziemiach polskich powstało zresztą na przełomie wieków więcej. Jedną z pierwszych w 1882 roku założyła Jadwiga Zamoyska w Kórniku niedaleko Poznania.   

Uczennice, nauczycielki Szkoły Ziemianek w Nałęczowie oraz przedstawiciel środowiska ziemiańskiego (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Te szkoły powstały z chęci pomocy włościankom czy były tylko przedsięwzięciem PR-owym, mającym poprawić coraz gorszy wizerunek ziemiaństwa? 

Myślę, że powstawały po trosze z obu tych powodów i sama, powiem szczerze, długo się zastanawiałam, który był decydujący. Punkt wyjścia był polityczny, wziął się z programu ziemiaństwa, publikowanego w rozlicznych broszurach i ziemiańskiej prasie, a zakładał zbliżenie ziemiaństwa i włościaństwa. Intencją ziemiaństwa było bliższe związanie ze sobą chłopstwa, wzbudzenie w nim swego rodzaju poczucia wdzięczności i pokazanie, że nie tacy ziemianie straszni, jak niektórzy mogli sądzić.  

Trzeba przy tym jednocześnie pamiętać, że przed 1918 rokiem kobiety nie miały niemal żadnych praw, szans na wyższą edukację i były całkowicie podporządkowane mężczyznom, więc działalność na rzecz włościanek i zrzeszanie się w kobiecych organizacjach ziemiańskich było też jakąś formą emancypacji.  

Na tym polega paradoks tych szkół, że z jednej strony jest to projekt emancypacyjny, a z drugiej kobiety uczone są tam tego, jak zostać służebnicą, perfekcyjną panią domu. W Nałęczowie umacniano patriarchat czy go podstępnie demontowano? 

Żeby wybić się na choćby ograniczoną niepodległość na wsi, trzeba było mieć wykształcenie, a żeby zdobyć jakiekolwiek wykształcenie, trzeba było mieć pieniądze. Myślę więc, że uczennice w Nałęczowie wykorzystywały to, że ucząc się prania, prasowania, gotowania czy nowoczesnej uprawy warzyw, zdobywały podstawowy kapitał dający im szansę na nieco lepsze życie oraz większe poczucie wartości. One zresztą i tak były w lepszej sytuacji od większości chłopskich kobiet, bo samo wysłanie ich przez rodziny do takich szkół zależało zarówno od możliwości finansowych, jak i zgody ojca, a to już dużo. Takie kobiety po powrocie do rodzinnych wsi mogły być już partnerkami w zarządzaniu, podnosiły dochodowość gospodarstw i niejednokrotnie same stawały się instruktorkami dla lokalnych kobiet. Dlatego warto te ziemiańskie szkoły oceniać według warunków z przełomu XIX i XX wieku, a nie stosować dzisiejsze miary. Myślę, że gdybym była wtedy córką chłopa, cieszyłabym się bardzo z wysłania mnie do Nałęczowa.  

Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie z nauczycielką (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Ów emancypacyjny potencjał był chyba dostrzegany już wtedy. Jeden z proboszczów nazwał taką szkołę dla włościanek "oazą buntu".   

Nazwał tak szkołę w Kruszynku, którą prowadziła Jadwiga Dziubińska, późniejsza posłanka na Sejm, kobieta, której przyświecała szczera idea zmiany społecznej. Tę szkołę z silnym wsparciem Związku Uprawnienia Kobiet Polskich uratowało właściwie społeczeństwo, pisząc listy wsparcia i przekazując datki, aż w końcu ksiądz musiał ustąpić, mimo swoich gróźb, że nie będzie wspierał placówki, jeśli jej dyrektorka nie zastosuje się bardziej rygorystycznie do katolickich zasad. Nawoływał między innymi do wprowadzenia zakazu czytania w szkole książek, które mogłyby wywoływać nienawiść do duchowieństwa albo właścicieli ziemskich. 

Twoja książka obejmuje kilkadziesiąt lat, ale wstrząsanych wielką polityką, radykalnymi zmianami ustrojowymi, geopolitycznymi i społecznymi. Co innego być ziemianką pod zaborami, co innego podczas światowych wojen, co innego w II RP, a co innego w Polsce Ludowej, grzebiącej ostatecznie ziemiaństwo.  

Wszystkie te wydarzenia znacząco zmieniały sytuację ziemiaństwa, które zresztą jest chyba dzisiaj postrzegane dość jednowymiarowo, żeby choćby przywołać ziemian z nowej ekranizacji "Znachora" na Netfliksie. Tymczasem ta klasa im bliżej współczesności, tym bardziej była rozwarstwiona i zróżnicowana. Warto więc na nią spojrzeć uczciwiej, nie wrzucając wszystkich do nowego worka. W międzywojniu było już całkiem dużo średniozamożnych ziemian i kobiety, które uczyły w szkołach dla włościanek, były głównie z tej grupy. To nie były te bogate, zajęte piciem kawy na tarasie hrabianki, ale często panie niezamężne, kończące rozmaite kursy dla instruktorek gospodarczych, na przykład w Snopkowie koło Lwowa, skąd wiele nauczycielek pracowało w Nałęczowie.  

Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Nauczycielek, które są z generalnie konserwatywnego, endeckiego, katolickiego i antysemickiego ziemiaństwa, ale wchodzą, wydaje się, w emancypacyjny świat, który staje się domeną lewicy. Ciekawe jest to ich funkcjonowanie na granicy dwóch światów.  

Przed 1918 rokiem kobiety, bez względu na poglądy, walczyły o swoje prawa. To łączyło wielkomiejskie socjalistki i endeckie ziemianki, choć nieraz dochodziły do podobnych wniosków innymi drogami. Ziemianki nie czytały pewnie feministycznych tekstów Pauliny Kuczalskiej-Reinschmit, ale oczywiście te bogate nieraz jeździły po świecie i zapoznawały się z sytuacją kobiet w innych krajach czy też popularnymi tam ideami, choćby szwedzkich feministek, które zresztą z czasem trafiały również do ziemiańskiej prasy dla kobiet. 

Masz ulubiony tytuł? 

Najbardziej mnie zafascynował magazyn "Wieś i Dwór" i jego pomysł na to, że oto żyjemy w jakimś idyllicznym, żeby nie powiedzieć baśniowym świecie. Mieszkamy w pięknych dworach, otoczeni cudownymi ogrodami, nosimy futra, które się nie mieszczą w szafach, a na mufki powinniśmy mieć specjalne skrzynie. Do tego mnóstwo tam zdjęć, które spokojnie mogłyby się znaleźć w dzisiejszych wydaniach "Vogue’a", oraz oczywiście reklamy najnowszych wynalazków i znakomitych usług, które generalnie są do dostania w Warszawie. Wyobrażałam sobie, że w międzywojniu powinno już być ziemianom nielekko i pewnie wielu było, prasa do nich skierowana funkcjonowała w świecie, który przecież za chwilę zostanie brutalnie zmieciony.  

I jeszcze jedno: było w tych czasopismach dla ziemianek bardzo dużo tekstów mężczyzn, którzy radzili kobietom, jak żyć, żeby mężowi nie przeszkadzać, tylko go we wszystkim wspomagać, jednocześnie wychowując dzieci, dbając o dom. Chodziło o to, żeby być ozdobą świata. A do tego, jak panowie zauważali, im wcześniej kobieta wstanie, tym więcej może zrobić. 

To bardzo cenna rada, zapiszę sobie. 

Pamiętaj, że w życiu domowym liczy się dobre planowanie dnia, a najlepszy dzień to taki, który zaczynamy o szóstej rano. Takie to były mniej więcej wskazówki dla kobiet.  

Mówisz o tym wyidealizowanym świecie w czasopismach, ale zapiski samych ziemianek też takie były. Zresztą mam poczucie, że do dzisiaj ziemiaństwo w Polsce funkcjonuje w zbiorowej pamięci w takiej formie, stąd te wszystkie okropne "dworki" z katalogów namiętnie szpecące polski krajobraz.  

Zapiski ziemianek musiały być wyidealizowane, bo pisano je z myślą o tym, że ktoś je potem będzie czytał, że pozostaną dla kolejnych pokoleń jako pamiątka rodzinna albo nawet będą opublikowane. O tym, jak dawniej kobiety zapisywały własne historie, rozmawiałam sporo podczas pracy nad książką ze specjalistkami w tym temacie, konsultowałam się między innymi z prof. Agatą Zawiszewską. Poza tym pamiętajmy, że kiedyś pisanie nie było tym, czym jest dzisiaj. Przede wszystkim nie było powszechne, między innymi z tego powodu, że większość nie umiała pisać. Ziemianki umiały, ale ograniczały je oczywiście konwenanse, dlatego ich zapiski trzeba czytać czujnie i krytycznie. 

Uczennice Szkoły Ziemianek w Nałęczowie (fot. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej w Nałęczowie)

Twoja opowieść o ziemiankach jest podana w kontekście ich chwalebnego zaangażowania w poprawienie losu włościanek, ale jak rozumiem, była to niewielka mniejszość. Podtytuł twojej książki to "Co panie z dworów łączyło z chłopkami". I może odpowiedź sensu largo jest taka, że tak naprawdę nic. 

Zgoda, w szerszym znaczeniu nic ich nie łączyło, ale w poszczególnych szkołach, jak ta w Nałęczowie, łączyło je bardzo dużo. Przy czym nieustannie pamiętajmy, że uczyły się w tych szkołach zamożniejsze chłopki, które było na to stać. W znanej szkole gospodarczej Cecylii Plater-Zyberk w Chyliczkach pod Piasecznem części uczennic przyznawano stypendia. Kobiety mieszkające tam w internacie jadły przy trzech różnych stołach: przy jednym nauczycielki, przy drugim uczennice, których rodziny opłaciły edukację, a przy trzecim uczennice stypendystki ze skromniejszym wyżywieniem, więc jak widzisz, podziały klasowe były nieustannie obecne. To, co je łączyło najsilniej, to reżim patriarchalny i każda z ich próbowała się z niego wydostać na miarę swoich możliwości.   

Szkołę w Nałęczowie przejął w 1938 roku Kościół katolicki. O ironio losu, pomyślałem sobie, instytucję, która miała służyć emancypacji kobiet, przechwyciła instytucja, która widziałaby je najchętniej w roli "służebnic Pańskich".  

Kiedy pojechałam do szkoły w Nałęczowie, jeszcze przed remontem, zaskoczyło mnie to, że nie pielęgnuje się tam jakoś specjalnie pamięci o Szkole Ziemianek. Są tam co prawda w archiwum zdjęcia Feliksa Soczki, ale kiedy je dostałam do obejrzenia, były wrzucone luzem do pudełka, zaniedbane. Mimo wszystko coś jednak łączy tamte i dzisiejsze czasy. W dzisiejszym centrum rekolekcyjnym, które się tam znajduje, walka o emancypację wciąż jest bardzo potrzebna, tak jak była dawniej w szkole. 

Autopromocja: książka "Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami" do kupienia w formie ebooka w Publio >>>

Marta Strzelecka. Autorka wywiadów i tekstów o kulturze, redaktorka. Współtworzyła działy kultury w kilku redakcjach prasowych, pracowała w "Gazecie Wyborczej" i "Dzienniku. Gazecie Prawnej". Prowadziła własną audycję w Programie II Polskiego Radia. Współpracuje z "Vogue Polska". Miłośniczka długich spacerów, pieszych wycieczek, życia wśród zieleni. "Ziemianki" to jej pierwsza książka. 

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, Wysokich Obcasów i polskiej edycji Vogue, gdzie prowadzi także swój queerowy podcast Open Mike. Mieszka w Poznaniu.