Rozmowa
Laboratorium w gdańskim instytucie anatomicznym, w którym eksperymentował, wykorzystując ludzkie zwłoki, Rudolf Spanner. Zdjęcia wykonane przez Edmunda Plechawskiego podczas wizji lokalnej w maju 1945 roku (Fot. archiwum IPN w Gdańsku)
Laboratorium w gdańskim instytucie anatomicznym, w którym eksperymentował, wykorzystując ludzkie zwłoki, Rudolf Spanner. Zdjęcia wykonane przez Edmunda Plechawskiego podczas wizji lokalnej w maju 1945 roku (Fot. archiwum IPN w Gdańsku)

W grudniu 1946 roku ukazuje się książka, która z miejsca staje się bestsellerem – "Medaliony" Zofii Nałkowskiej. Świat dowiaduje się z niej, że w czasie II wojny światowej profesor anatomii, niejaki Rudolf Spanner, prowadził w Gdańsku fabrykę mydła z ludzkiego tłuszczu. "Medaliony" przez lata są lekturą szkolną, a relacje Nałkowskiej uchodzą nie za fikcję literacką, lecz dokument historyczny. Tylko że fabryki mydła z ludzi nie było.

Mydło z ludzkiego tłuszczu znaleziono w Instytucie Anatomicznym przy Akademii Medycznej w Gdańsku, ale żadnej fabryki mydła tam nie było. Powstawało podczas maceracji zwłok, było niejako "produktem ubocznym". Sam prof. Spanner używał go do impregnacji preparatów przygotowanych ze zwłok skazańców, których mu dostarczało gestapo. Mydła używali też laboranci zatrudnieni przez Spannera, w tym Zbigniew Mazur, folksdojcz, który potwierdził to w swoich zeznaniach.

W internecie niektórzy piszą, że pan kłamie: "Mydło z ludzi było w obiegu, babcia mówiła, że prawie się nie pieniło – po tym można je było rozpoznać".

Kiedy na swoim profilu na Facebooku opublikowałem pierwszą informację o mojej nowej książce, ludzie zaczęli pisać, że widzieli kostki mydła z ludzkiego tłuszczu w Muzeum Auschwitz-Birkenau. W dyskusję włączyła się jedna pani, która tam pracuje – podkreśliła, że takiego mydła u nich nie ma. Ktoś napisał, że widział mydło z ludzi na Majdanku, ktoś w jeszcze innym byłym obozie koncentracyjnym.

I tak dochodzimy do historii osławionego mydła RIF – ten skrót, tłoczony na kostkach, zaraz po wojnie przetłumaczono jako "Reines Jüdisches Fett", czyli "prawdziwy żydowski tłuszcz". Takie kostki faktycznie mogły się znajdować na różnych wystawach w dawnych miejscach kaźni, które organizowano w latach 50. czy 60. Już w 1945 roku sprzedawano je na bazarach w Gdańsku, m.in. na słynnym Jarmarku Dominikańskim. Jeszcze parę lat temu mydło RIF, opisane jako mydło z "Reines Jüdisches Fett", można było kupić na Allegro. Mydłu RIF na całym świecie – w Izraelu czy w Kandzie – wyprawiano pogrzeby, składano je uroczyście do grobów jako ludzkie szczątki. Do dzisiaj w Polsce pozostały niemieckie skrytki czy magazyny z czasów II wojny światowej. W lasach ludzie znajdują w nich kostki z napisem RIF i mówią, że to mydło zrobione z ludzkiego tłuszczu. Tymczasem mydło RIF było zwykłym przydziałowym mydłem Wehrmachtu, zresztą marnej jakości – faktycznie słabo się pieniło. Naukowcy, którzy je badali, wielokrotnie stwierdzali, że nie zawierało nawet tłuszczu zwierzęcego, tylko oleje roślinne i kaolin – dodatek zwiększający jego ścierność. RIF to skrót od niemieckich słów Reichsstelle für Industrielle Fettversorgung, co można tłumaczyć jako Ośrodek Rzeszy ds. Zaopatrzenia w Tłuszcze. To po prostu nazwa producenta.

Kostka mydła 'RIF' z Auschwitz - eksponat ze zbiorów Hungarian Holocaust Center / Fot. Wikimedia Commons na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported (Kostka mydła 'RJF' z Auschwitz - eksponat ze zbiorów Hungarian Holocaust Center / Fot. Wikimedia Commons na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported) , Tomasz Bonek (Fot. archiwum prywatne)

Czemu zainteresował się pan historią prof. Rudolfa Spannera?

Ostatnie trzy książki napisałem o obozie Gross-Rosen i jego filiach – było ich ponad 120. To był jeden z najstraszniejszych obozów koncentracyjnych III Rzeszy. Badając historię KL Gross-Rosen, natrafiłem na mnóstwo informacji o lekarzach z SS i wykorzystywaniu ludzkich zwłok do różnych pseudomedycznych eksperymentów. Doprowadziło mnie to do Gdańska i Instytutu Anatomicznego Spannera. Wtedy przypomniałem sobie "Medaliony" Nałkowskiej i inne historie o przedmiotach produkowanych w obozach z ciał więźniów.

Abażury.

Tak! Słynne abażury z ludzkiej skóry z Buchenwaldu. Jeżeli istniały, to zaginęły. Nie ma ich dziś w Muzeum w Buchenwaldzie ani w żadnym innym ośrodku badawczym czy historycznym. Są tam "tylko" pojedyncze wypreparowane fragmenty ludzkiej skóry z tatuażami, dwie pomniejszone ludzkie głowy, okładka albumu, też wykonana z ludzkiej skóry. A czy wie pani, że numery obozowe tatuowano tylko w Auschwitz? Powszechnie się uważa, że robiono to w każdym z kacetów.

Trudno mieć pretensje, że powstały różne legendy związane z obozami, że ludzie "widzieli" mydło robione z ludzi, czy "trzymali w dłoniach" abażury z ludzkiej skóry albo nawet rękawiczki. Z punktu widzenia socjologii czy psychologii te mity potwierdzają, jak wielka była w nas – Polakach – potrzeba rozliczenia zbrodni niemieckich i jak wielka ona jest nawet dzisiaj. Dowodzi tego też moda na tzw. literaturę obozową. Te – często bardzo niedobre – książki przekłamują rzeczywistość, ale też nie pozwalają zapomnieć o tym, co się działo podczas II wojny światowej. Dlatego i one są ważne, może nawet potrzebne, bo historia niemieckich zbrodni z czasów II wojny światowej wciąż się powtarza – w Rwandzie, w Srebrenicy, a niedawno w Buczy w Ukrainie.

Historia fabryki mydła z ludzkiego tłuszczu była kaczką dziennikarską, dziś powiedzielibyśmy, że fake newsem. Puścił ją w świat dziennikarz Stanisław Strąbski na długo przed powstaniem internetu.

Tak. Był rok 1945. Jeszcze trwała wojna. Gdańsk został już przejęty przez Sowietów i Polaków. Komunistyczne władze w Moskwie powołały właśnie Polską Agencję Prasową "Polpress". Pracował dla niej w Gdańsku doświadczony dziennikarz Stanisław Strąbski. Do Instytutu Anatomicznego prof. Rudolfa Spannera w Gdańsku wszedł jako jeden z pierwszych "ekspertów" i był zszokowany tym, co tam zobaczył. W swojej pierwszej depeszy Polpressu napisał więc o "mydlarni, fabryce mydła z ludzkiego tłuszczu", która miała działać w tym instytucie w czasie wojny [Strąbski wszedł do instytutu Spannera 4 maja 1945 roku, jego depesza prasowa datowana była na 8 maja, tego samego dnia Niemcy podpisały bezwarunkowy akt kapitulacji, kończący II wojnę światową – przyp. red.].

Depesza obiegła niemal cały świat. Trafiła oczywiście też do Warszawy, do dopiero co powstałej komisji, która miała zbadać zbrodnie niemieckie popełnione podczas wojny. Tworzyli ją m.in. literaci: Zofia Nałkowska i Jerzy Kornacki. Depeszę dostały również nowe władze. Wszyscy byli wstrząśnięci tym, co czytali. Dwa dni po kapitulacji Niemiec wysłano więc do Gdańska wojskowym samolotem śledczych z Warszawy – przede wszystkim pisarzy, posłów i przedstawicieli rządu.

Jak to się stało, że członkinią tej komisji została Zofia Nałkowska? Zawsze mnie to frapowało.

Po pierwsze, Nałkowska – trzeba to wprost powiedzieć – miała poglądy, jak by to ująć, "proradzieckie". Do przyjęcia mandatu posłanki do Krajowej Rady Narodowej, czyli pierwszego po wojnie niby-polskiego parlamentu, nominował ją sam Bierut. Publikowała m.in. w lewicowym czasopiśmie "Kuźnica", dobrze wypowiadała się o zaangażowaniu Sowietów w Polsce. Była już bardzo znana, a to za sprawą "Granicy", która przyniosła jej popularność. Podczas wojny musiała wyjechać z Warszawy, ukrywać się. Ciężko chorowała, cierpiała głód i biedę. Kiedy Sowieci przejęli władzę, lewicowi koledzy literaci postanowili po prostu dać jej pracę – wikt i opierunek. W ten sposób stała się jedną z głównych rozgrywających w rozliczaniu zbrodni popełnionych przez Niemców podczas wojny.

Zofia Nałkowska (fot. Wikimedia Commons/domena publiczna) , Maceratornia instytutu anatomicznego Rudolfa Spannera tuż po wojnie (Fot. Archiwum IPN)

Nałkowska wraz z innymi członkami komisji leci samolotem do Gdańska. To, co widzą na miejscu, rzeczywiście jest wstrząsające.

Proszę sobie wyobrazić, że wchodzą do jakiejś piwnicy w Instytucie Anatomicznym i tam, w wielkim nieładzie, widzą setki nagich ludzkich zwłok. Wiele z tych ciał ma odcięte głowy. Głowy leżą osobno, w betonowej wannie. W innej znajdują kilkaset odciętych ludzkich kończyn. W wielkim kotle gotuje się wielki bezgłowy tors mężczyzny. Na piersiach ma tatuaż – statek i napis "Wicher". Domyślają się, że to ciało zamordowanego polskiego marynarza. Na poddaszu małego ceglanego budynku, który stoi na dziedzińcu instytutu, odnajdują stos ludzkich czaszek i piszczeli. Kości zalegają do wysokości półtora metra. Na stołach i półkach stoi mnóstwo odczynników chemicznych. Jest tam też przedziwna aparatura. Nie rozumieją, gdzie się znaleźli, co się tu działo! Aż dostrzegają mały stolik, a na nim kuwetę, jakby fotograficzną, w której znajduje się bryła dziwnej substancji – przypomina im zgliwiały biały ser. Przesłuchują niejakiego Zygmunta Mazura, folksdojcza, który został zatrzymany przez ubeków. Mazur opowiada śledczym z Warszawy, że był laborantem w instytucie i to, co widzą na tej tacy, to mydło z ludzkiego tłuszczu, które kazał swoim podwładnym robić prof. Spanner, szef tej placówki.

Na Nałkowskiej i pozostałych członkach komisji robi to piorunujące wrażenie. Nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkali. Rozmawiają jeszcze z pracownikami Spannera. Przesłuchują też niemieckich lekarzy, profesorów medycyny, kolegów Spannera, którzy zostali w Gdańsku. Chcą od nich usłyszeć, co to za piekielne miejsce. I ci Niemcy mówią: "To jest normalny instytut anatomiczny. Tu się przygotowuje preparaty z ludzkich zwłok, żeby uczyć na nich studentów".

Zasiewają wątpliwości co do "mydlarni".

Tak. Ale w wizjach lokalnych komisji uczestniczą też Sowieci, którzy bardzo nalegają, żeby w protokole oględzin miejsca rzekomej zbrodni napisać, że jest to fabryka mydła z ludzkiego tłuszczu. Największe wątpliwości ma przewodniczący tego gremium Jerzy Kornacki. Stara się więc wszystko tonować. Zapisuje też w swoim pamiętniku, że depesza Strąbskiego to kaczka dziennikarska. Mówi o tym Nałkowskiej, jednak siła wrażenia i naciski Sowietów są tak duże, że protokół posiedzenia komisji sugeruje, że jednak w instytucie Spannera była prowadzona prototypowa produkcja mydła z ludzkiego tłuszczu, upiorne doświadczenia.

Ta wersja była potrzebna w celach propagandowych?

Nie zakładam, że Nałkowska była propagandzistką, żeby miała złe intencje albo chciała świadomie zakłamać rzeczywistość. Ona po prostu zobaczyła fabrykę mydła z ludzkiego tłuszczu i ją opisała. Wydaje mi się, że gdyby ktoś inny, każdy postronny człowiek, który nie widział nigdy instytutu anatomicznego, zobaczył to, co ona zobaczyła w 1945 roku, mógłby dojść do podobnego wniosku. Nikt z członków komisji nie miał wykształcenia medycznego, nie był wcześniej w prosektorium, na sali sekcyjnej. A mydło zobaczyli! Zygmunt Mazur wszystko im potwierdził. Mówił, że produkcja mydła była tam prowadzona. Uwierzyli mu. Na ścianie wisiała jeszcze instrukcja, jak to mydło robić. Skąd się tam wzięła? Mazur zeznał, że napisała ją sekretarka Spannera, która robiła mydło w domu na wsi. Ale czy profesor medycyny posługiwałby się wiejską receptą? Kto wie, czy nie sami laboranci już po ucieczce Spannera zaczęli produkować mydło z tłuszczu ludzkiego na minimalną skalę, żeby po prostu zarobić. Bo wszystkiego wtedy brakowało. Mydła też.

Rudolf Spanner (Fot. Archiwum Państwowe w Gdańsku) , Mydło z ludzkiego tłuszczu znalezione w instytucie Rudolfa Spannera (Fot. Archiwum IPN)

Ogromna część pana książki nie jest historią mydła z ludzi, tylko tego, co w czasie II wojny światowej działo się w dwóch instytutach anatomicznych: w Gdańsku, gdzie szefował Spanner, i w Poznaniu, gdzie karierę robił ambitny i zakompleksiony Hermann Voss. Dla nich obu to nie żadne mydło, tylko preparacja zwłok była dziełem życia.

Podobnych instytutów w Rzeszy było mnóstwo. Istniały przy akademiach medycznych w każdym większym mieście. O tym, co się w nich działo, nadal bardzo mało wiemy. I Spanner, i Voss stawali na rzęsach, żeby w czasach reżimu nazistowskiego zrobić jak największe kariery i zarabiać dobre pieniądze. A wojna to były dla anatomów złote czasy, bo trzeba było wykształcić ogromną liczbę lekarzy potrzebnych na froncie, zwłaszcza wschodnim. Anatomii najlepiej uczy się na prawdziwym ludzkim ciele, na zwłokach i preparatach, które Spanner oraz Voss przygotowywali. Ze zwłokami na potrzeby dydaktyki medycznej od zawsze był problem, bo mało kto chce oddać swoje ciało, by było krojone przez studentów. Tak jest i dzisiaj – uczelnie medyczne borykają się z wielkim problemem braku donacji zwłok ludzkich. A podczas wojny w Niemczech nagle ten problem został rozwiązany jednym rozporządzeniem.

"Coś na rynku zwłok drgnęło".

I to jak. Lobby anatomiczne, które kształciło przyszłych lekarzy, doprowadziło do tego, że każda placówka gestapo czy więzienie, w którym dokonywano straceń – przede wszystkim Polaków, Żydów, ale też Niemców – miała obowiązek poinformować najbliższy instytut anatomiczny, że ma zwłoki do przekazania. Voss i Spanner byli dogadani z placówkami gestapo w swoich miastach.

Spanner był owładnięty obsesją – chciał stworzyć najlepszy podręcznik do anatomii na świecie, lepszy niż wybitne dzieło Wernera Spaltenholza, kanon ówczesnej literatury medycznej. Potrzebował do tego ogromnej liczby zwłok. Pozyskiwał je też z obozu koncentracyjnego w Sztutowie, ale te zwłoki były tak wychudzone, że nie nadawały się do preparacji. Nie chciał ich więcej. Bał się też, że razem z nimi z obozu zawlecze do instytutu epidemię tyfusu, śmiertelnej choroby. Zwłoki otrzymywał też z zakładu psychiatrycznego w Kocborowie. Gdy przestały przyjeżdżać, pisał z drwiną do dyrektora placówki: "Co się u was dzieje? Czy nagle poprawił się stan waszych pacjentów?". Spanner martwe ludzkie ciała kupował – miał na to duże rządowe pieniądze. I zrobił się z tego przemysł, po prostu machina przerabiania ludzi na preparaty anatomiczne. Powstawały fabryki nie mydła z ludzkiego tłuszczu, ale fabryki preparatów anatomicznych z ludzkich ciał, które miały służyć edukacji lekarzy wysyłanych na front.

Voss w Poznaniu poszedł jeszcze dalej.

Tak, on dodatkowo realizował zamówienia Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu – wysyłał tam czaszki Polaków i Żydów oraz ich pośmiertne popiersia, wystawiane w tzw. gabinetach ras. Zarabiał na tym dobre pieniądze.

Ani Voss, ani Spanner nie zastanawiali się nad tym, skąd się te zwłoki biorą. Dla nich to nie byli ludzie, tylko "materiał ludzki".

Moim zdaniem obaj odczłowieczyli zwłoki. Byli członkami NSDAP, Spanner należał też do SA. Voss szczerze nienawidził Polaków, cieszył się z każdej polskiej śmierci – tak pisał w swoim pamiętniku. Obaj zaczęli robić kariery, dopiero kiedy się zapisali do partii. Mało się mówi o tym, że wśród członków NSDAP była nadreprezentacja lekarzy – podczas wojny aż 70 proc. z nich należało do partii. Członkostwo bardzo przyspieszało karierę, a wielu z tych ludzi miało nie tylko wielkie ambicje, ale też – jak Voss – wielkie kompleksy.

Powiedzmy jeszcze, kto jako pierwszy puścił plotkę o mydle z ludzi. Zrobili to Anglicy.

Tak, plotkę o mydle z ludzkiego tłuszczu wymyślili już podczas I wojny światowej Anglicy i przypisali produkcję tego mydła – ze zwłok własnych żołnierzy poległych na froncie – Niemcom. Obiegła cały świat. Brytyjczykom chodziło o to, żeby skłonić do zaangażowania w wojnę Chińczyków. Uznali, że wieść o takiej profanacji zadziała, bo w kulturze chińskiej kult zwłok jest ogromny. Brytyjczycy bardzo szybko przyznali, że to był wojenny, propagandowy fake news. Plotka narobiła więcej złego niż dobrego. Tak szeroko i głęboko zakotwiczyła się w świadomości społecznej na całym świecie, że kiedy Jan Karski poleciał do USA do prezydenta Roosevelta, żeby opowiadać mu o tym, co widział w getcie warszawskim, o Holokauście, Roosevelt mu nie wierzył. Gorzej! Nie uwierzyli mu szefowie diaspory żydowskiej w Waszyngtonie. Nie uwierzyli też Brytyjczycy, bo mieli w pamięci własną plotkę o ludzkim mydle. Gdyby wtedy mu uwierzono, może nie doszłoby do masowego ludobójstwa w obozach koncentracyjnych? Interwencja aliantów byłaby szybsza...

A co się stało po wojnie ze Spannerem i Vossem?

Obaj zrobili wielkie medyczne kariery. Spanner nie stanął przed trybunałem w Norymberdze, chociaż sprawą mydła z ludzkiego tłuszczu trybunał się zajmował – potraktowano ją tam pobieżnie. Tłumaczył się tylko przed sądem w Hamburgu, ale dostał tzw. persilschein, czyli słynne niemieckie świadectwo wybielające. Koledzy po fachu zaświadczyli, że tak wybitny naukowiec, który tuż przed wojną, w 1939 roku, niemal otrzymał Nagrodę Nobla, na pewno nie mógł dopuścić się zbrodni. Został zwolniony i pracował jako anatom. Voss nawet nie stanął przed sądem i również jemu pozwolono robić karierę medyczną w Niemczech. Obaj w końcu napisali swoje wymarzone podręczniki – atlasy anatomii oparte na badaniach, które prowadzili podczas II wojny światowej na zwłokach Polaków i Żydów straconych przez gestapo.

Plotka, że naziści przerabiali masowo ludzi na mydło, jest tak mocno zakorzeniona w świadomości nas wszystkich, że część osób pewnie nawet po lekturze pana książki będzie dalej wierzyć, że mydło z ludzi produkowano powszechnie w obozach koncentracyjnych.

Sam w to jeszcze do niedawna wierzyłem! Ja, dziennikarz i autor książek o II wojnie światowej, uczony wątpić i potwierdzać informacje w trzech źródłach, wierzyłem w plotkę o mydle. Ale ta sprawa nie ma w historii niemieckich zbrodni większego znaczenia. Fakt, że Spanner nie prowadził w Gdańsku żadnej fabryki mydła z ludzi, że takich fabryk nie było w obozach koncentracyjnych, niczego nie zmienia. Niemcy popełnili podczas wojny niewyobrażalne zbrodnie.

Zobacz wideo Obozy zagłady. Spośród 11 aż siedem działało na terenie Polski

Tomasz Bonek. Dziennikarz, reporter i dokumentalista. Wieloletni redaktor naczelny portalu Money.pl i dyrektor wydawniczy redakcji biznesowych Onetu i Ringier Axel Springer Polska. Jego artykuły publikowane były w wydawnictwie Press, "Pulsie Biznesu", "Newsweeku", "Rzeczpospolitej", "Gazecie Wyborczej". Autor książek, reportaży i poradników. Jego książka "Ludzie na mydło. Mit, w który uwierzyliśmy" ukazała się w październiku 2023 r. nakładem Wydawnictwa Znak.

Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.