
Powiedział mi pan kiedyś, o ile się nie mylę, że jeżeli miałby pan czegoś komuś zazdrościć, to nagród. I proszę, pana najnowszy film "Doppelgänger. Sobowtór" dostał ich na tegorocznym festiwalu w Gdyni pięć, w tym za reżyserię.
W życiu tak nie powiedziałem! Jeśli już czegoś zazdroszczę kolegom czy koleżankom, to tematów, które złapali, a ja ich nie zauważyłem. A wracając do nagród, reżyserią zacząłem się parać na poważnie dopiero pięć lat temu, więc ta nagroda jest dla mnie potwierdzeniem, że to, co robię, ma sens. To takie ładne zamknięcie mojej pierwszej pięciolatki.
Gna pan niczym pendolino.
Rzeczywiście, przez ostatnie pięć lat miałem mocny imperatyw, żeby gnać.
A teraz mam równie mocny imperatyw, żeby trochę zwolnić, bo na dłuższą metę nie da się tak intensywnie pracować. Przez ostatnie pięć lat zrobiłem siedem produkcji, w tym "Rojst. Millenium", który będzie można zobaczyć na początku przyszłego roku.
Nie chcę już pracować w takim natłoku projektów, chcę to zrównoważyć. Tak, to jest właśnie to słowo. Nie wiem jeszcze, czy mi się uda, ale na pewno będę próbował.
Czy przesadą będzie stwierdzenie, że w ciągu tych ostatnich pięciu lat niemal bez przerwy był pan na planie?
Moja praca to nie tylko plan. Zaczyna się na wiele miesięcy przed zdjęciami i trwa długo po nich, podczas postprodukcji, czyli montażu, udźwiękowienia czy efektów specjalnych. Można więc powiedzieć, że przez ostatnie pięć lat byłem nieustannie w pracy. Udało mi się trochę odetchnąć od marca do końca wakacji, a to w moim przypadku jest dużo. Skonfrontowałem się wtedy z czasem wolnym.
I odpoczął pan? Potrafi to pan?
Powiem tak: na pewno nie było to dla mnie łatwe. I mam różne przemyślenia.
Jakie?
Że w życiu ważna jest równowaga, co niby wszyscy wiemy. I że muszę się nauczyć odpoczywania bez wyrzutów sumienia. To bardzo ważne także dlatego, żeby kolejne moje projekty nie traciły na jakości. Jeżeli doprowadzimy do krytycznego momentu zmęczenia, odbija się to na jakości naszej pracy: tracimy oddech, świeżość. Pomijając to wszystko, zostaje jeszcze to, co najważniejsze w życiu, czyli rodzina. Uczę się spędzać czas z moimi bliskimi, przyglądać się swoim dzieciom i być uważnym na ich rozwój. To daje mi siłę.
"Doppelgänger. Sobowtór" to opowieść o szpiegach z czasów zimnej wojny. Akcja dzieje się w latach 70. i 80. w Polsce i Strasburgu. Ile jest w niej prawdy?
Absolutnie prawdziwe jest zawiązanie się akcji i jej zakończenie. To, co dzieje się w środku, musieliśmy sobie z Andrzejem Gołdą [autor scenariusza – przyp. red.] wyobrazić. Jak to jest być człowiekiem, który udaje kogoś innego? Nie ma zbyt wielu źródeł, z których można by się dowiedzieć, jak wygląda życie wewnętrzne takiego wtórnika. W dużym stopniu posiłkowaliśmy się więc naszą wyobraźnią. Zastanawialiśmy się, jak to jest, gdy niemal przez 24 godziny na dobę przez sześć lat oszukuje się ludzi, którzy ci ufają.
Hans, którego gra Jakub Gierszał, nawiązuje przyjaźń i usadawia się u rodziny w Strasburgu. Ta rodzina jest mu życzliwa, pomaga mu, a on to wykorzystuje. Czy w takim człowieku występuje moment zwątpienia, jakiegoś otrzeźwienia?
Otrzeźwienie pojawia się u Hansa kilka razy, ale okazuje się, że zerwanie ze służbami specjalnymi wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza gdy nie ma się wsparcia najbliższych.
W dodatku Hans doświadcza tragedii i musi się skonfrontować z refleksją, że po części dzieje się ona za jego sprawą.
Tragedia Hansa, o której pan mówi, jest związana z miłością, która czyni go bardziej ludzkim. Właśnie po to wprowadził pan do filmu ten element?
To akurat fikcja, którą wprowadził Andrzej Gołda, a ja, jako współautor, tylko ten scenariusz rozwijałem. Miłość pojawia się, bo obu nas interesowało, co by było, gdyby szpieg nagle się zakochał. Przecież jest to możliwe.
Praca szpiegów w dużej mierze opierała się – i nadal opiera – na rozkochiwaniu w sobie innych osób.
Absolutnie tak, ale pytanie, co by było, gdyby szpieg naprawdę się zakochał i gdyby zaczęło to kolidować z jego misją, jest osią naszej opowieści. Hans w pewnym momencie dzięki miłości uświadamia sobie, że może żyć inaczej, może być naprawdę szczęśliwy.
Chce nam pan powiedzieć, że bez wątku miłosnego nie byłoby tej pasjonującej historii filmowej?
To na pewno. Nie interesuje mnie robienie filmów o kimś, kto jest zły, bo taki się urodził. Dla mnie sens ma robienie filmu o człowieku, który nawet jeśli czyni zło, ma w sobie jakieś pokłady dobra. Miłość, która pojawia się w "Sobowtórze", jest zapalnikiem tego, żeby naszego bohatera przełamać, a przy tym daje szansę na polubienie go. Bo okazuje się, że w gruncie rzeczy on jest po prostu nieszczęśliwy.
"Chcę być Jamesem Bondem" – mówi Hans. Zamierzał pan zrobić wariację na temat filmu o najsłynniejszym szpiegu wszech czasów?
Mój film nie ma nic wspólnego z Jamesem Bondem. Trochę ironicznie do tej postaci nawiązuję, ale żeby nie było, ja Bonda lubię, chociaż jeżeli już mówimy o filmach o agentach, wolę Jasona Bourne’a. Ale Hans nie jest ani Bondem, ani Bourne’em. Nasz film pokazuje raczej podróż po wnętrzu szpiega, który mimo czynionego zła i konformizmu ma potencjał bycia dobrym.
To także opowieść o innej postaci – Janie granym przez Tomasza Schuchardta, który teoretycznie ma mniej pogmatwane życie. Jest inżynierem, założył rodzinę i wydaje mu się, że wszystko o sobie wie. Aż tu nagle dowiaduje się, że został adoptowany i wygląda na to, że nawet nie jest Polakiem, chociaż został wychowany w bardzo patriotycznej rodzinie. To jest historia o człowieku, który wręcz obsesyjnie próbuje dowiedzieć się, kim jest i skąd pochodzi.
Istnieje też ogromna obawa, że jeżeli nie dowie się prawdy, wróci do picia, a jego rodzina się rozpadnie. Obaj – i Jan, i Hans – w jakimś sensie szukają prawdziwego ja.
A gdyby prawdziwy pan miał wybrać wcielenie się w jedną z tych dwóch postaci, to...?
Lepiej odnalazłbym się w postaci Jana, bo nie mam w naturze udawania i oszukiwania najbliższych, co robi Hans. Jan jest dość prostolinijny i w tym sensie jest mi do niego bliżej.
Za to chciałby pan pewnie, żeby "Sobowtóra" zobaczyli widzowie w innych krajach?
No pewnie! To film, który z powodzeniem może być pokazywany w Niemczech czy we Francji, także dlatego, że ma szeroką obsadę pochodzącą z tamtych krajów. "Wielka woda" była oglądana na całym świecie i to dla mnie niesamowite uczucie. Czasem lubię sobie włączyć ten serial z dubbingiem w zupełnie abstrakcyjnym dla mnie języku, takim jak arabski czy tajski. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że mój serial trafił do najdalszych zakątków świata.
Życie Jana i życie Hansa toczą się równolegle, jednak Hans mieszka na Zachodzie i korzysta z jego dobrodziejstw, a Jan zmaga się z siermiężną Polską.
Szkolony w PRL-u agent jest indoktrynowany nienawiścią do Zachodu, uważa, że z Zachodem należy walczyć – i po to tam jedzie. Na miejscu jednak odkrywa, że ten świat wcale nie jest taki zły, a wolność jest czymś wspaniałym. Hans jest młodym, inteligentnym mężczyzną, więc nie może tego nie dostrzegać.
Podczas opowiadania tej historii interesowało mnie to, jak to możliwe, by agenci, którzy jechali wtedy na Zachód, byli wciąż wierni komunie. Pamiętam, gdy w 1988 roku jako 10-latek pierwszy raz wyjechałem z rodzicami do Wiednia. To było dla mnie jak wizyta na innej planecie. Byłem absolutnie w szoku, że może być tak ładnie i czysto. Myślę, że dla współczesnego młodego widza może to być niezrozumiałe, bo żyjemy dziś w świecie, który przypomina tamten zachodni. Wtedy jednak ta różnica była porażająca.
Pan pojechał do Austrii, a ja na Węgry. Doskonale pamiętam, że byłam zachwycona, bo na półkach domu towarowego w małej miejscowości było bez liku kremu Nivea.
Mnie z kolei poraziła pierwsza wizyta w McDonaldzie. Nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje. Szokiem było też dla mnie to, jak wyglądają zachodnie sklepy czy samochody. Akcja "Sobowtóra" zaczyna się w latach 70. w bogatym, urokliwym Strasburgu. Myślę, że dla Hansa, który wyjechał tam z PRL-u, też musiał to być szok.
Hans poznaje też na Zachodzie, co znaczy wolność. A czym ona jest dla pana jako twórcy?
Wolność trudno zdefiniować, dopóki nie zaczyna się jej tracić. Wtedy już się wie, czym jest jej brak. Wolność ma wiele aspektów – od swobody przemieszczania się czy wypowiedzi artystycznej po wolność obyczajową i preferencji seksualnych. Osoby o innej orientacji seksualnej dobitnie odczuwają brak pełnej swobody.
Tym, którzy czują się wolni, może się zdawać, że będzie ona trwała zawsze. A tak nie jest, więc trzeba być bardzo czujnym. Nie jestem socjologiem, ale mam wrażenie, że część społeczeństwa nie dostrzega, kiedy ta wolność jest mu zabierana. Gdy to się stanie, będzie już za późno. Nie jest to jednak specyfika tylko polska, podobnie dzieje się też w wielu innych krajach w Europie, a nawet w Stanach, kolebce demokracji i wolności.
Zahaczyłem w życiu o kawałek PRL-u, więc doskonale pamiętam, czym było dla nas odzyskanie wolności. Na przykład mogłem wreszcie zacząć podróżować. Pojawiła się wolność wypowiedzi. Dobrze byłoby tego nie stracić.
"Prawdy nie da się zamalować" – taki napis na murze pojawia się w filmie.
Odtworzyliśmy autentyczne hasło z tamtych czasów. Pojawiło się po tym, jak służby komunistyczne zamalowały hasło wolnościowe.
Na szczęście jako twórca nie miałem jak dotąd poczucia, że moja wolność jest ograniczana. Mówię o takiej wolności, która jest podstawą, żeby stworzyć coś dobrego. Gdy artyście narzuca się sztywne ramy, zawsze czuje się to na ekranie.
Robiąc "Sobowtóra", świetnie wykorzystał pan potencjał aktorów młodego pokolenia i tych dojrzałych. Czy na planie zdarzały się różnice poglądowe?
Aktorki i aktorzy to brać, która niezależnie od wieku jest do siebie podobna. To niezwykle wrażliwi ludzie, pełni pokory. Niezależnie od wieku czy doświadczenia lękają się, czy aby na pewno zagrali najlepiej, jak się da. Ci, z którymi mam szczęście pracować, są niezwykle pracowici, zaangażowani i wiek nie ma tu znaczenia. Są także ufni i dobrze, bo aktor powinien zaufać reżyserowi i dać mu się prowadzić.
Naprawdę Andrzej Seweryn, jako dyrektor teatru i wytrawny reżyser, nie próbował porządkować panu planu?
Nigdy. Andrzej jest bardzo taktowny. Jeżeli ma jakąś uwagę czy pomysł, podchodzi do mnie z boku i mówi mi to szeptem. Nigdy nie zdarzyło się, żeby zaczął rozstawiać na planie innych aktorów.
"Sobowtór" świetnie oddaje realia lat 70. i 80. Film dostał nagrodę za scenografię, zdjęcia i kostiumy.
Chciałbym podkreślić, że nie jest to wyłącznie moja zasługa. Szczęśliwie pracuję z ludźmi, którzy mają ten sam imperatyw co ja. Staramy się, żeby wszystko było zgodne z epoką, a zależy nam na jakości, bo zależy nam na widzach.
Wychodzę z założenia, że widzowie są inteligentniejsi ode mnie. Trzeba to szanować i starać się ich nie rozczarować. Najgorsze, co twórca może zrobić, to uznać, że jest od widzów mądrzejszy, i odpuszczać, uważając, że widz się nie domyśli, czegoś nie zauważy. Ja się spodziewam ze strony widza dociekliwości i spostrzegawczości.
Interesuje się pan życiem swoich bohaterów? Mam na myśli Tomasza Komendę, o którym zrobił pan film kilka lat temu.
Tomek Komenda i Remik Korejwo to jedyni prawdziwi bohaterowie moich filmów, których poznałem też w rzeczywistości. Z Remikiem wciąż mam kontakt, jest w moich produkcjach konsultantem w sprawach dotyczących policji. Z Tomkiem kontaktu nie mam. Myślę, że padło o nim sporo krzywdzących opinii, a ja nie wiem, jak naprawdę jest i co się dzieje w jego życiu. Żałuję, że ta historia nie ma szczęśliwego finału. Liczyłem, że po tylu latach udręki rodzina Tomka Komendy wreszcie znajdzie spokój. Życzę im tego z całego serca.
Jan Holoubek. Reżyser i operator filmowy. Wyreżyserował m.in. serial "Rojst", "Odwróceni. Ojcowie i córki", "Wielka woda" oraz filmy: "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy" i "Doppelgänger. Sobowtór".
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.