Rozmowa
Przyjazd górników z Francji pociągiem do stacji Międzylesie (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Przyjazd górników z Francji pociągiem do stacji Międzylesie (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

W międzywojniu do pracy we francuskich kopalniach węgla wyjechało pół miliona Polaków. Po wojnie do Polski powróciło lub – w przypadku dzieci – przyjechało około 80 tys. "Francuzów". Czemu nigdy wcześniej o tym nie słyszałam?

Prawdopodobnie dlatego, że tę opowieść przykryło mnóstwo innych historii rozgrywających się w tym samym czasie. Dwudziestolecie międzywojenne było okresem wielkich migracji, po świecie rozpierzchły się wtedy dwa miliony Polaków. Za pracą wyjeżdżano między innymi do USA, Niemiec, Danii, Belgii, Łotwy, Kanady, Argentyny czy Brazylii. Francja nie była więc ani jedynym, ani najbardziej egzotycznym kierunkiem.

Po wojnie reemigranci byli kierowani przede wszystkim na Ziemie Odzyskane, gdzie najwięcej było przesiedleńców z innych regionów Polski oraz repatriantów ze Wschodu, zza Buga. To nimi głównie zajmowali się historycy, oni zostali ujęci w popkulturze, choćby kultowym filmie "Sami swoi".

Pamięć o "Francuzach" to też kwestia lokalności. Z Francji przyjechali przede wszystkim na Górny i Dolny Śląsk, w rejony kopalń, i tam ich historie się pamięta. Są jeszcze inne powody: ci, którzy zostali we Francji, czasem tracili z rodzinami z Polski kontakt, a polska władza ludowa traciła do Polaków we Francji sentyment.

Dla ciebie to historia osobista, jesteś wnuczką Franciszka Suławy, syna polskich reemigrantów, urodzonego we Francji w 1929 roku. Kiedy zorientowałaś się, że twoja rodzina skrywa zagadkę?

Kiedy byłam mała, ten francuski rys przyjmowałam jako coś naturalnego. W szkole jednak szybko okazało się, że nie jest on taką oczywista sprawą – inne dzieci mają babcię i dziadka spod Kielc, Radomia albo Krakowa, a ja – z Francji. Do tego dochodziły i inne intrygujące spostrzeżenia: niby wiem, że dziadek jest z Francji, dostajemy francuskie pocztówki na święta, czasem przyjeżdża rodzina znad Sekwany, dziadek na mieczyki mówi "gladiole", a na kasztany "marony", a gdy są mistrzostwa w piłce nożnej, to kibicujemy i Polsce, i Francji. Ale poza tym nic się w tej historii nie zgadzało! Przecież ja mam nazwisko z literą "Ł", a pradziadkowie pochodzą z małej wioski Rycerki w górach. Pytałam o to wielokrotnie i babcię, i dziadka, ale oni opowiadali w taki sposób, że obraz zaciemniał się jeszcze bardziej. Dopiero na studiach trafiłam na artykuł o polskich reemigrantach z Francji w "Polityce" i zrozumiałam, że historia mojego dziadka jest historią bardzo wielu ludzi.

Górnicy po pracy, drugi od lewej w dolnym rzędzie to Franciszek Suława, dziadek autorki (Fot. archiwum prywatne Aleksandry Suławy) , Aleksandra Suława (Fot. Agnieszka Fiejka)

Zatem od początku. Skąd ta francuska rodzina? 

Z biedy. Mój pradziadek Józef poznał się z moją prababcią Marią w Polsce, pobrali się, urodziło im się troje dzieci. Nie mieli z czego żyć i wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Francji. Myślę, że historia moich pradziadków była zbieżna z losami innych rodzin. Praktycznie wszyscy wyjeżdżali z biedy, która w Polsce międzywojnia była zjawiskiem powszechnym. Mówiono, że na polskiej wsi jest kilka milionów "zbędnych" ludzi – nie ma i nie będzie dla nich pracy, nie ma ziemi, którą mogliby odziedziczyć. Dzieci, które im się rodzą, będą mieć coraz biedniej. W miastach czekały kiepsko płatne stanowiska i zerowe szanse mieszkaniowe.

We wrześniu 1919 roku władze polskie i francuskie dogadały się w sprawie otwarcia francuskiego rynku pracy dla Polaków. Francja po pierwszej wojnie światowej była bardzo zniszczona, potrzebowano rolników i górników. Jak taki wyjazd wyglądał?

Scenariuszy było kilka. O zapotrzebowaniu na polskich robotników we Francji można było dowiedzieć się na przykład pocztą pantoflową, z gazety albo z ambony. Polsce wyjazdy "zbędnych" ludzi bardzo się opłacały – miała ich nadmiar, we Francji zaś potrzebowano rąk do pracy – braki i nadmiary uzupełniały się idealnie. Zainteresowani wyjazdem udawali się do punktu rekrutacyjnego – było ich w Polsce kilkanaście – i tam odbywał się prawdziwy odsiew, odrzucano około 40 proc. chętnych: osoby w wieku nieproduktywnym, o słabym zdrowiu, bez tężyzny fizycznej, kobiety w ciąży. Kto odpadł, temu zostawała rozpacz, bo prysła nadzieja na poprawę bytu. Kto się dostał, jechał na stację zbiorczą, na przykład w Mysłowicach, i tam podpisywał kontrakt na wyjazd.

Niewiele było w nim szczegółów. O tym, gdzie dokładnie człowiek będzie pracował – w jakiej kopalni i miejscowości – dowiadywał się dopiero we Francji. Mieszkanie często było zapewnione, zwłaszcza jeśli ktoś zamierzał sprowadzić bliskich. Moi pradziadkowie wyjechali rodzinnie, ale czekało na nich niewiele – pół murowanego domku, bez jednego mebla czy garnka. I dwie tony węgla w komórce.

We Francji na Polaków czekano, a z kontraktem w garści mieli gwarancję zatrudnienia. Ich sytuacja wydaje się więc lepsza choćby od sytuacji emigrantów płynących do Nowego Jorku. Ci nie wiedzieli nawet, czy zostaną wpuszczeni do Ameryki.

Tak, podpisanie kontraktu sprawiało, że wyjazd do Francji nie był podróżą w ciemno. To rzeczywiście sytuacja o wiele bardziej komfortowa niż ta, w której znajdowali się nie tylko emigranci na Ellis Island, ale też na przykład w Ameryce Południowej, gdzie zamiast "ziemi obiecanej" zastawali dżunglę do wykarczowania. Na tle innych krajów Francja naprawdę wydawała się pewnym i bezpiecznym kierunkiem dla emigrantów. 

Jeśli chodzi o czekanie na Polaków z otwartymi ramionami – z tym bywało różnie. O tym, jak układały się relacje emigrantów z Francuzami, można przeczytać na przykład w pamiętnikach nadesłanych na konkurs w 1938 roku. Pisali ze szczegółami, a z ich wspomnień wynika, że były czasy lepsze i gorsze. W pierwszych latach Francuzi byli im życzliwi. Przyjmowali serdecznie, pomagali się wdrożyć do kopalnianej pracy, bo wielu Polaków – wcześniej robotników w fabrykach i rolników – nie miało o niej pojęcia. Praca pod ziemią była ciężka nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Do Francji przyjechali też polscy górnicy z Westfalii w Niemczech i mówili, że francuskie górnictwo jest przestarzałe, że łatwo o wypadek – tu spada wagonik, tam się leje na głowę, pod ziemią trzeba się czołgać.

Niektórzy spośród twoich bohaterów po kilku dniach w kopalni stwierdzali, że nie dadzą rady. Czasem porzucali stanowisko pracy.

Oczywiście nie było to łatwe, bo za zerwanie kontraktu często groziła kara, na przykład finansowa. Dodatkowo za takim krnąbrnym pracownikiem ciągnęła się negatywna opinia, która utrudniała zdobycie kolejnego stanowiska. Nie wszyscy jednak trafiali z kilofami pod ziemię, na przykład mój pradziadek był cieślą kopalnianym, co wydaje się nieco lżejszym zajęciem. Jedna z bohaterek opowiadała mi zaś, że jej tata był w kopalni pięć dni, po czym oświadczył, że on pod ziemię nie wraca. Do końca życia pracował w lampiarni, a jego marzeniem było otworzyć sobie w Polsce sklepik mięsny – z wykształcenia był masarzem.

Górnicy przy pracy (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Mimo że początki nie były łatwe, we wspomnieniach emigrantów powraca obraz Francji jako "krainy w sam raz". Było ładnie, kulturalnie, czysto. Na polskich górników czekały świeżo zbudowane miasteczka. Polskie dzieci z radością biegły do francuskich podstawówek. Sielanka.

Jeśli chodzi o wizualną stronę, to jestem pewna, że masz rację. Widziałam te osiedla, robiąc research do książki, i naprawdę sprawiają wrażenie miejsc, w których dobrze się żyje. Co do obrazków z przeszłości, trzeba wziąć poprawkę na fakt, że moi bohaterowie opowiedzieli mi o Francji z czasów, kiedy byli dziećmi, a pamięć wiele rzeczy wygładza. Ale z ich wspomnień wynika, że rzeczywiście żyło się dobrze, ludzie byli sobie serdeczni. Mieszkali w identycznych niskich domkach z czerwonej cegły, mieli ogródki, w których hodowali króliki, sadzili warzywa czy kwiaty. Przedsiębiorcze polskie kobiety dorabiały szyciem. Żona emigranta, który po pięciu dniach zrezygnował z pracy w kopalni, miała zakład krawiecki i przyuczała Francuzki. Do sąsiadów było blisko i ludzie trzymali się razem. Na skwerku suszyło się pranie, młode kobiety siadały na kocu i gadały, dziewczynki w coś grały, chłopcy chodzili na szczudłach. Często pojawia się też wspomnienie gardy, kopalnianego strażnika, który co sobotę przechadzał się między domkami i sprawdzał, czy ludzie umyli chodniki wodą z hydrantu. Wszystko to składa się na obrazek fajnego, sielskiego osiedlowego życia.

Polacy nie tworzyli we Francji gett, choć na niektóre osiedla mówiło się "Mała Polska".

Moim zdaniem getta tworzą się tam, gdzie emigranci nie są zaopiekowani, mogą polegać wyłącznie na sobie i sieci kontaktów w obrębie własnej grupy. We Francji natomiast wszystko było trochę odgórnie sterowane. Oczywiście zdarzały się miejsca, gdzie Polaków było 70 proc. lub więcej, mówiono na nie: "Mała Polska", "Częstochowa". Nie było jednak bariery między jedną grupą narodową a drugą, przestróg w rodzaju: tu nie wchodzimy, bo tu mieszkają Polacy. Polskie dzieci chodziły do francuskich szkół i często były tam najlepszymi uczniami. Mimo względnej integracji i otwartych postaw ludzie, którzy wyjechali z ojczyzny, mając 20–30 lat, zwyczajnie do niej tęsknili i próbowali budować we Francji "Małą Polskę". Mnóstwo było organizacji polonijnych. W wolny dzień można było jechać na zjazd śpiewaków polskich, iść do polskiego teatru, na rozgrywki piłki nożnej z udziałem polskiej drużyny, na występy organizacji gimnastycznej Sokół. To było tak fajne i barwne, że nawet Francuzi przychodzili zobaczyć, co ci Polacy robią.

Dwie drużyny piłkarskie emigracji polskiej z północnej Francji. (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Były oczywiście też smutne strony. Nie ma co idealizować, świat Francuzów i Polaków nie był równy. Badaczka Halina Janowska – odwołuję się do niej w książce – pisze, że prawie się nie zdarzało, żeby Polak został sztygarem, emigrantom często przydzielano najgorsze stanowiska. Poza tym cała ta koegzystencja była krucha. Kiedy przychodziły chude czasy, Wielki Kryzys, słyszeli: "Jesteście obcy, zabieracie nam pracę i chleb, brudna Polka, brudny Polak, wracajcie, skąd przyszliście". Nie kończyło się na docinkach. Władza zaczęła wprowadzać przepisy, które miały na celu zmniejszenie liczby imigrantów, nie tylko z Polski. Redukowano ludziom godziny, zwalniano, często po to, by za chwilę zatrudnić, ale już na gorszych warunkach.

Polacy uważani byli za grupę dość awanturniczą.

Tak, a kiedy się buntowali – przeciwko zwalnianiu kolegów, niskim płacom – często karano ich ekspulsją, czyli wydaleniem z kraju. To była prawdziwa tragedia dla rodzin, które miały kilkadziesiąt godzin na spakowanie się, ładowano ich do pociągu do Polski i wyrzucano na jakiejś małej stacji. Znów zostawali z niczym w Polsce, która ekonomicznie stała chyba jeszcze gorzej, niż kiedy wyjeżdżali. Desperacja była tak duża, że niektórzy próbowali odebrać sobie życie. Trafiłam na historię chłopaka, który wyskoczył z wagonu kolejowego. Ocaliła go kopa śniegu, ale pociąg z jego dobytkiem pojechał dalej.

1934. Wydalenie z Francji polskich robotników po rozruchach w kopalni w Escarpelle (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) , 1979. Edward Gierek na Rynku w Sandomierzu (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, autor: CAF - Rosiak)

Ofiarą ekspulsji był między innymi Edward Gierek. Nie wiem, czy to wiedza powszechna, że Gierek jako młody chłopak był górnikiem we Francji.

Wydaje mi się, że to nie jest wiedza powszechna. Być może po części dlatego, że władze Polski Ludowej nie chciały podkreślać, że Gierek zaczynał karierę polityczną na Zachodzie. A tak było. On się swojej przeszłości nigdy nie wypierał, Francja była dla niego ważnym krajem, o czym wiemy między innymi ze wspomnień tych, którzy obcowali z nim na co dzień. Swoje emigracyjne wspomnienia opisał w pamiętnikach. Jego rodzina wyjechała do Francji, gdy był chłopcem. Żeby zacząć pracę w kopalni, dodał sobie kilka lat w metryce, co wtedy nie było rzadkim procederem. Uczęszczał na aktywności kulturalne i sportowe, a potem zaczęło go ciągnąć do polityki. Zaangażował się w związek zawodowy i razem z innymi górnikami ujął się za grupą kolegów, którzy mieli zostać wydaleni z kopalni. Strajk, który zorganizowali, był jak na owe czasy spektakularny – biorący w nim udział odmówili wyjazdu na powierzchnię. Sprawa zrobiła się głośna w całym kraju. Pisały o niej gazety, a mieszkańcy miasteczka przychodzili pod bramę kopalni zobaczyć, cóż tam się dzieje. Po ponad 30 godzinach strajk zakończono, a niedługo potem protestującym wręczono akty ekspulsji. Na liście ukaranych znalazł się też Edward Gierek. W Polsce spędził kilka lat, ożenił się, ale z biedy znów wyjechał, tym razem do Belgii. Tam zastała go wojna. A po wojnie zaangażował się w akcje reemigracyjne.

Gierek, jak wiemy, zaistniał za jakiś czas w Polsce jako ważna persona. Ale wróćmy do twojego dziadka Franciszka. Urodził się już we Francji, ale rodzice wychowywali go w poczuciu, że jest Polakiem. Miał kilkanaście lat, gdy podjęli decyzję: wracamy do Polski.

Te powroty z Francji do Polski to była odpowiedź na nawoływanie polskich władz: "wracajcie do polskich kopalń odbudować kraj po wojnie", ale też wyraz szczerego patriotyzmu wielu Polaków. U nas prowodyrem wyjazdu był pradziadek Józef. Przypuszczam, że prababcia nie miała wiele do powiedzenia, choć kobietą była charakterną. Pradziadek kochał Polskę, tęsknił za górskim krajobrazem, ale też bardzo ważne było dla niego to, żeby dzieciom wiodło się lepiej niż jemu. Do tego dochodziła lewicowa, socjalistyczna narracja: wracacie do Polski, teraz kraju robotników, gdzie wszyscy są równi. Dla Polaków we Francji zaangażowanych w związki zawodowe były to kuszące słowa. 

Gdy pojawiła się możliwość powrotu, pradziadek był już mężczyzną w średnim wieku. Przy tak dużej zmianie, jaką była przeprowadzka z kraju do kraju, potrzebował wsparcia przynajmniej jednego dorosłego dziecka. Tyle że owe dzieci nie były zainteresowane wyjazdem do Polski – z czwórki dojrzałych pociech na wyjazd zgodził się tylko jeden syn. Dwóch najmłodszych – Franka i Władka – nikt o zdanie nie pytał. Rodzice po prostu wpakowali ich pewnego dnia do pociągu, a chłopcy wiedzieli tylko tyle, że jadą do Polski. Wysadzono ich w Wałbrzychu. Zajęli niewielki domek na wzgórzu, podobny do tego w Rycerce, rosły przed nim trzy grusze. Z tego pradziadek się cieszył. A czy generalnie był zadowolony z powrotu? Liczne przesłanki wskazują na to, że nie. Prababcia na pewno nie była, od początku mówiła, że wraca do Francji, choćby na piechotę.

1948. Przyjazd górników z Francji pociągiem do stacji Międzylesie (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) , 1948. Przyjazd przesiedleńców z Francji (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Dzieci nikt o zdanie nie pytał, z Francji wyrywano je z korzeniami.

W moich rozmowach z reemigrantami często padało zdanie: "Co my mogliśmy tacy mali? Tata zdecydował". Dzieci często nie miały pojęcia, co się dzieje. Jedna z moich bohaterek myślała, że jedzie na wakacje! Polska była konstruktem ulepionym z babcinych opowieści, gorseciku, który wyszyła, kolęd, spektaklu o polskim królu. Mglistą, nieco fantastyczną krainą – ktoś myślał, że w Polsce zobaczy niedźwiedzia polarnego i olbrzymie truskawki. Dla małych to mogło mieć posmak przygody – coś się dzieje, gdzieś jedziemy. Dla nastolatków to często były dramaty, bo kilkanaście lat spędzonych we Francji, koledzy, pierwsza miłość, plany. I nagle słyszą: wyjeżdżamy. Jeden z moich bohaterów doskonale pamięta wręcz filmową scenę, jak w polskiej szkole w Paryżu żegna się z kolegami, jak jego sympatia przybiega ostatni raz na peron. Próbował zostać we Francji dłużej, kochał swoje młodzieńcze życie – mieszkanie w paryskim internacie, lekcje historii sztuki w Luwrze, spacery po Polach Elizejskich. No i ta sympatia… Miał nadzieję, że jeśli nie wypełni na czas stosownych dokumentów, to może ten wyjazd się opóźni. Nie opóźnił się. To są rozdzierające historie.

Nawet dla dorosłych decyzja "zostać czy wrócić?", choć rozważana miliony razy, często była podejmowana pod wpływem impulsu. Czasem działała zbiorowa gorączka: "Wracamy do Polski! Wszyscy wracamy!". Do tego dochodziła polska propaganda, w gazetach pisano: "Już tylu górników wyjechało, jadą następni", "Czekamy na was". Chciało się być tego częścią.

Czasem emocja przeważała szalę w ostatnim momencie. Jedna z bohaterek przyszła na dworzec tylko odprowadzić siostrę. Za chwilę mieli wyjechać też jej rodzice. I ona w tym ferworze pożegnań, w poczuciu, że ta ukochana siostra odjeżdża i za moment jej nie będzie, po prostu też wsiadła i pojechała do Polski, w letniej sukience, z torebeczką w dłoni.

1950. Przyjazd Polaków z Francji (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Ludziom, którzy opuścili Francję jako dzieci, często przez resztę życia towarzyszyło poczucie, że nie wiedzą, kim właściwie są.

Czasem mówili mi wprost: "To jest jak rozdwojenie jaźni". Od wyjazdów mija 80 lat, więc u niektórych tożsamość z biegiem lat się wykrystalizowała, ale mam wrażenie, że podskórnie to poszukiwanie i niemożność znalezienia własnego miejsca wciąż są żywe. W pierwszych latach po przyjeździe poczucie obcości lepiło się ze zdziwień i nieoczywistych drobiazgów: że pada gęsty śnieg, a we Francji padało go malutko, nie ma pomarańczy i pieczonych kasztanów, tylko jabłka, nie ma mężczyzn w apaszkach pod szyją, a pocałowanie dziewczyny na ulicy i objęcie jej w pasie nie jest tu "normalne".

Do tego młodych uderzała brzydota miast, zniszczenie Polski. Jeden z moich bohaterów wysiadł z mamą gdzieś pod Rzeszowem, patrzy i myśli: "Boże święty, to jest niemożliwe, żeby tak szpetne miasto istniało na świecie!". Tym, co sprawiało, że młodzi czuli się nieswojo, była też utraty pozycji społecznej w szkole. We Francji byli prymusami, a tutaj? Tutaj często nie umieli swobodnie mówić po polsku.

Rozmawiałaś o dziadku ze swoją babcią i z tatą. Na pytanie, czy żałował, że opuścił Francję, każde z nich odpowiedziało inaczej: babcia, że nie, tata, że tak. Zgodni byli co do jednego: dziadek całe życie za Francją tęsknił.

Dziadek był skryty i sam nigdy o tym nie mówił, ale absolutnie dało się wyczuć, że Francja jest dla niego ważna. W pewnym stopniu próbował przenieść ją do Polski. Bardzo lubił oglądać kanał Rai Uno, bo brzmienie włoskiego języka przypominało mu francuski. Zawsze śledził doniesienia z Francji. Jak do Polski zaczęły wchodzić supermarkety z francuskim kapitałem – Carrefour, Géant, Auchan – o Jezu, zawsze była wyprawa po ser do Auchan. (śmiech) Twardo hodował przywiezioną z Francji winorośl, choć walory smakowe jego wina pozostawały dyskusyjne. Nasadzał kasztany, sprowadzał cebulki kwiatów. I przede wszystkim, jeśli mógł, jeździł do Francji. W PRL-u był tam dwa razy po miesiącu i była to podróż sentymentalna. Najpierw odwiedził brata w Paryżu, potem swoją mamę na północy, bo prababcia po śmierci pradziadka szybko do Francji wróciła. Po Paryżu głównie chodził, jakby uczył się go na pamięć. U mamy, tam, gdzie się urodził, rysował tamtejsze pejzaże. Jak pojechał do Francji z moim tatą, ułożył przedziwną trasę zwiedzania – pokazał mu murek, który wymurował, ciągał na hałdę, pod hałdę. (śmiech)

Pokazywał nie Francję, lecz swoją Francję.

Tak, to była jego Francja. Dziadek za każdym razem przywoził też z Francji mnóstwo dziwnych rzeczy: herbatę, ser, skrzynki z cebulami tulipanów. Można to było kupić w Polsce, ale dla niego istotne było to, że są stamtąd.

Zobacz wideo "EMIGRACJA XD". Polska opowieść o zagranicznej rzeczywistości [ZWIASTUN]

W losach emigrantów, nieważne z jakiej epoki i kraju, wciąż powraca pytanie: czy gdybym wtedy podjął inną decyzję, moje życie byłoby lepsze?

To jest pytanie, które w przypadku wielu "Francuzów" przynosi bolesną konstatację. Ta część naszej rodziny, która została we Francji, jest zdecydowanie lepiej sytuowana. Dziadek uważał, że we Francji żyłoby mu się łatwiej, lżej, byłby lepiej zabezpieczony finansowo. Jedna z moich bohaterek pojechała do Francji po latach i dosadnie wylicza: "Koleżanka z wielodzietnej rodziny teraz jest panią. Druga siedzi cały dzień nad basenem, opalona jak Mulatka. Trzecia wręcza mi dolary. Oni wszyscy coś mają".

Na pewno politycznie też żyłoby im się spokojniej. Nikt by się ich nie czepiał. Rodziny we Francji często mówiły: "Wróćcie. My o was zadbamy", ale władza już Polaków do Francji nie puszczała. Jedyną rzeczą na osłodę, którą moi bohaterowie podnoszą, jest ich determinacja. Nie spoczęli na laurach jak francuscy koledzy, skończyli studia. To pozwalało się wyrwać z zaklętego kopalnianego kręgu przodka i lampiarni, robić w życiu coś innego.

Franciszek Suława w Haillicourt we Francji, lata 90. (Fot. archiwum prywatne Aleksandry Suławy) , Pejzaż autorstwa Franciszka Suławy (Fot. archiwum prywatne Aleksandry Suławy)

Pojechałaś do miasteczka, w którym urodził się twój dziadek, stałaś przed jego domem. Jakie to uczucie?

Popłakałam się. Nawet teraz głos mi się trzęsie.

Ja też trochę płaczę.

Na pewno stanięcie przed domem dziadka we Francji było dla mnie takim domknięciem. Mogłam sobie zrobić zdjęcie tego domku i pomyśleć: "To tutaj wszystko się zaczęło".

Aleksandra Suława. Rocznik 1987. Absolwentka historii sztuki oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Publikowała w „Dzienniku Polskim" i „Gazecie Krakowskiej", obecnie jest dziennikarką Interii. Za swoje teksty otrzymała nagrodę Kryształowe Pióro oraz nominację do nagrody Grand Press (w kategorii wywiad) i Nagrody Dziennikarzy Małopolski. Wnuczka reemigranta z Francji.

Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.