
Kiedy zarobiłaś pierwszy milion?
Pierwsze dwa miliony! To był 2015 rok, dokładnie pamiętam ten moment. Siedziałyśmy z moją wspólniczką Ewą Dudzic w naszym małym biurze na Nowogrodzkiej w Warszawie i szykowałyśmy się na kolejne targi kosmetyczne. Nagle księgowa, która obsługiwała nasze konto bankowe, krzyknęła: "Dziewczyny! Mamy dwa miliony na koncie!".
Na co je wydałyście?
Na dalszy rozwój naszej firmy.
Naprawdę nie kupiłyście sobie żadnych drogich prezentów?
W końcu mogłyśmy sobie wypłacić normalne wynagrodzenia. Pierwszą głupią rzeczą, którą sobie wtedy kupiłam, był zegarek Rolex z diamentami, bo lubię diamenty.
Za ile?
Za jakieś 50 czy 60 tys. zł. Teraz jest wart 120 tys., więc w sumie okazał się inwestycją.
Oprócz diamentów lubię piękne suknie z dobrej jakości materiałów. Mawiam, że nie stać mnie na tanie rzeczy. Nasza firma wspiera reprezentantki z Polski na wiedeńskim balu debiutantek. Lubię wtedy ubrać się jak księżniczka. Ale drugi raz tej samej sukni nie założę.
Lubię ciuchy od polskich firm, które produkują w Polsce. Chętnie je kupuję, podobnie jak klasykę od najlepszych światowych projektantów. Na przykład najwygodniejsze na świecie buty na obcasie mam od Chanel.
Ciekawe tłumaczenie!
Zawsze muszę sobie jakoś każdy wydatek zracjonalizować. Kupiłam sobie na przykład orbitrek, który kosztuje około 70 tys. zł. Bardzo chciałam go mieć i negocjowałam zniżkę, aż w końcu kupiłam używany za 25 tys. zł. Jak na orbitrek, to i tak sporo. Stoi w centralnym punkcie w domu i jak wstaję około 6.00, to na nim ćwiczę.
Chociaż zdarzały mi się typowe fanaberie. Kiedyś na przykład poleciałam z koleżanką do Tromsø z przystankiem w Oslo. Poszłyśmy na imprezę w klubie tylko we dwie. Zamówiłam dla nas najlepszy stolik, piłyśmy drogiego szampana. Przyznaję, miałam momenty głupawki, chciałam się zarobionymi pieniędzmi nacieszyć i lubiłam je wydawać. Ale już się z tego wyleczyłam.
Ile jest warta wasza firma?
Około 60 mln zł razem z marką i patentami. Teraz inwestuję, głównie w nieruchomości. Chociaż i na jakąś słabość też sobie czasem pozwolę.
A jednak?
Lubię zabierać całą rodzinę na wyjazdy. W dzieciństwie nigdy nie mieliśmy wspólnych wakacji, bo ciągle pracowaliśmy. Pomagałam rodzicom w gospodarstwie. Odbijam to sobie teraz, zapraszając rodziców w piękne miejsca na świecie. Ostatnio byliśmy w Jordanii i w Egipcie, a także dwa razy w Dubaju. Moi rodzice są bardzo oszczędni. "Po co wydajesz te pieniądze, znowu coś wymyśliłaś" – mówią. Odpowiadam im wtedy, że mam ochotę i że mnie stać.
W Dubaju wynajęłam jacht. Płyniemy całą rodziną, podziwiamy widoki i nagle mój tata mówi tak: "Muszę ci przyznać rację, ten rejs był wart tych pieniędzy".
Czułaś satysfakcję?
Odpowiedziałam tacie: "To wszystko, żebyś pamiętał, że nie pracuje się dla pieniędzy, tylko dla rzeczy i chwil, które można za te pieniądze kupić". Dla mnie rozpieszczanie rodziny to spełnienie marzeń. Staram się w ten sposób wynagrodzić rodzicom cały trud, który włożyli w mój rozwój. Doceniam to, że zawsze mnie wspierali.
Jakiego stosunku do pieniędzy cię nauczyli?
Szacunku i oszczędności. Może dlatego zawsze szukam biletów lotniczych w dobrych cenach. Gdy poleciałyśmy z koleżanką na Hawaje, nie wybrałyśmy luksusowych domków na plaży – nocowałyśmy w bungalowach w dżungli, gdzie borsuki chodziły nam pod oknami.
Na początku miałam pretensje do mojej wspólniczki, że pozwala sobie na wakacje. Mówiłam: "Ewa, jakie wakacje? Przecież inwestujemy w firmę". A ona powtarzała: "Zawsze ciesz się życiem". Wreszcie uświadomiłam sobie, że trzeba siebie raz na jakiś czas wynagrodzić za ciężką pracę i naładować baterie. Moja wspólniczka nauczyła mnie też, że w biznesie trzeba ryzykować. Moi rodzice mają awersję do ryzyka. Chociaż po urodzeniu dziecka mocno siadła mi chęć do stawiania wszystkiego na jedną kartę. Jeszcze dwa–trzy lata temu mówiłam: "Lecimy z tym". Teraz już jestem ostrożniejsza.
Osiągacie około 12 mln przychodu rocznie, a płatki do demakijażu, które produkuje wasza firma, są sprzedawane na całym świecie.
Przede wszystkim generujemy ogromne przychody dla Polski z eksportu naszych produktów do takich krajów, jak Niemcy, Francja czy Włochy. Niesamowite jest dla mnie to, że w ponad 50 krajach na całym świecie wiele kobiet nie wyobraża już sobie codziennej pielęgnacji bez naszych produktów. Produkty GLOV stoją na półkach największych sieci drogeryjnych, co zobowiązuje nas do ciągłej pracy nad jakością i innowacjami. To świetny stymulant do rozwoju.
Wciąż intensywnie pracujesz?
Poranki spędzam z synem. Mieszkam blisko naszego biura, więc do pracy idę na piechotę przez park – taki miałam zamysł, gdy kupowałam mieszkanie. Z pracy wracam do domu około 18–19. Niania kończy wtedy opiekę nad synkiem, a przejmuje ją mój mąż Alex albo babcia. Zresztą mam bardzo dużo wsparcia w wychowaniu dziecka zarówno od partnera, jak i od obu babć.
Czasem się śmieję, że jednym dzieckiem zajmuje się cała armia ludzi, co może wyglądać dziwnie. Najważniejsze, że otacza go dużo miłości, co działa, bo wyrasta na radosnego i pomysłowego człowieka.
W jakiej rodzinie ty dorastałaś?
Pochodzę ze wsi Drozdowo na Podlasiu, która leży 10 km od Łomży. Urodził się w niej Witold Lutosławski i organizowane są tu festiwale muzyki klasycznej. Dzięki temu nigdy nie brakowało nam kultury. Kiedy dorastałam, wydawało mi się, że pochodzę z najbogatszej rodziny na świecie.
A tak nie było?
Mówili na nas "badylarze", bo moi rodzice są rolnikami. Mają co prawda w Drozdowie sporo ziemi, ale do najbogatszych ludzi na świecie im daleko.
W moim domu bardzo ważna była praca. Zresztą pracowałam od szóstego roku życia. Rodzice brali całą naszą piątkę na pakę i jechaliśmy na ryneczek, gdzie razem z dziadkami handlowaliśmy warzywami. Zaczynaliśmy o 5 rano, a kończyliśmy o 13–14.
Pamiętam, jak zostawały nam pomidory, takie miękkie i nieidealne, które trzeba było jak najszybciej sprzedać, żeby wrócić do domu i mieć jeszcze trochę czasu na zabawę. Wakacje nigdy nie oznaczały dla mnie odpoczynku, zawsze kojarzyły mi się z pracą, i to ciężką. Moi rodzice są pracoholikami. Nawet jak zabieram ich na wakacje, mama sprząta mieszkanie, bo nie potrafi położyć się plackiem i leżeć bezczynnie.
Nadal pracują?
Oczywiście, tylko z pomidorów i ogórków przeszli na uprawę porów i to jest teraz ich specjalizacja. Produkują miliony porów rocznie.
Gdy skończyłam studia, nikt nie chciał mnie zatrudnić. A ja bardzo chciałam oszczędzić pieniądze i polecieć do Australii. Akurat były zbiory, nie mieliśmy wtedy jeszcze kombajnu. Zaproponowałam rodzicom, że pomogę im zbierać warzywa, żeby zarobić na wyjazd. Rodzice do dziś wspominają, że nie wyprodukowano kombajnu, który by szybciej i sprawniej zbierał pory niż ja. Tak ciężko pracowałam, że wieczorem nie mogłam zasnąć, bolało mnie całe ciało.
Nie narzekałam, bo poza niemałymi na tamte czasy pieniędzmi miałam też darmową siłownię. Mieszkając nad Podlasiu, widziałam też prawdziwą biedę – to było środowisko, w którym dorastałam i którego częścią byłam. Niektóre znajome rodziny nie miały łazienek, w innych podstawą wyżywienia były placki z jabłkami. Mimo tego, że moi rodzice byli w znacznie lepszej sytuacji materialnej, chodziłam do szkoły i przyjaźniłam się z dziećmi z różnych domów.
Jakie studia skończyłaś?
Rodzice przywiązywali ogromną wagę do edukacji i stanowczo zapowiedzieli, że każde z nas musi skończyć studia wyższe. Ja skończyłam marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Dodatkowo cały piąty rok byłam na wymianach stypendialnych za granicą: jeden semestr w Stanach Zjednoczonych, na University of North Florida, a drugi w Hiszpanii, na Politècnica de València. Kontynuacja edukacji jest dla mnie bardzo ważna, dlatego dumna jestem, że ostatnio dostałam się do grona Center for Leadership Alumni Network, bardzo prestiżowej organizacji pod patronatem profesorów z Harvardu i innych czołowych światowych uczelni.
Później mieszkałam i studiowałam jeszcze w Stanach Zjednoczonych, Hiszpanii, Francji, Belgii, Londynie i Dubaju.
A jak wymyśliłaś GLOV?
Od szkoły średniej wiedziałam, że muszę mieć własną firmę. Rodzice próbowali mnie od tego pomysłu odwieść, mówiąc, że to bardzo ciężka praca i że powinnam pójść na etat, ale ja wiedziałam swoje.
Pracę magisterską pisałam z marketingu partyzanckiego, który stosuje się na początku rozwoju firmy. Jak się nie ma budżetu na reklamę, trzeba sobie radzić inaczej.
Po studiach wróciłam do Polski, ale nie mogłam znaleźć pracy. Wysłałam dziesiątki aplikacji do największych koncernów kosmetycznych, ale nigdzie nie było dla mnie miejsca. Stwierdziłam więc, że pojadę do znajomych do Australii, pomogę im w klinice chirurgii plastycznej i zarobię jakieś pieniądze. Właśnie tam któregoś wieczoru zabrakło mi płatków bawełnianych do demakijażu. Miałam tylko mleczko i próbowałam poradzić sobie papierem toaletowym, ale to po prostu nie działało. Irytowałam się, że nikt nie wymyślił produktu, który by upraszczał demakijaż. Podzieliłam się swoją refleksją z lekarzem z kliniki, a on powiedział mi o technologii stosowanej we włókiennictwie. Pomyślałam: może zrobię coś z tych włókien?
To prawdziwa historia?
Tak. Przysiadłam do analiz i biznesplanów i zaczęłam składać wnioski o dofinansowanie na działalność innowacyjną w województwie podlaskim. Dwa razy mnie odrzucili, ale wtedy pojawił się unijny program, w którym dawano 100 tys. na własny biznes.
Zadzwoniłam do Ewy, którą znałam ze studiów, bo wiedziałam, że odnosi już pierwsze sukcesy, świetnie radziła sobie na przykład z prowadzeniem firmy cateringowej w Małopolsce. Zapytałam, czy nie chciałaby pracować ze mną. Zgodziła się i w 2012 założyłyśmy firmę kosmetyczną Phenicoptere.
Przedstawiłyśmy mój pomysł kapitule konkursu i dostałyśmy 100 tys. Myślałyśmy, że złapałyśmy Pana Boga za nogi, a okazało się, że to było niewiele. Pierwszą produkcję sprzedawałyśmy do salonów kosmetycznych, chodząc od jednego do drugiego, a to, co zarobiłyśmy, przeznaczyłyśmy na ekspansję za granicą. Pojawili się pierwsi klienci, ale niestety nie mogłyśmy rozpocząć większej produkcji.
Dlaczego?
Nie miałyśmy na to wystarczających środków, a nikt, absolutnie nikt nie chciał nam udzielić kredytu. Wtedy pomogli mi moi rodzice, którzy pożyczyli nam pieniądze na produkcję. Dzięki temu mogłyśmy pójść dalej i produkować więcej.
W jaki sposób traktowane są kobiety w biznesie?
Mam czterech braci, z którymi się wychowałam. Czasami czuję się bardziej jak mężczyzna niż kobieta.
Faktycznie, miałam raz dziwną sytuację w Niemczech. Uczestniczyłyśmy tam z Ewą w dużym międzynarodowym konkursie dla start-upów. Wybrała nas widownia, miałyśmy 90 proc. głosów. Jurorzy, gdy to zobaczyli, nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić. I ostatecznie wygrała firma niemiecka. Później, gdy rozmawiałyśmy w kuluarach, dano nam odczuć, że jako kobiety niekoniecznie jesteśmy specjalistkami w obszarze start-upów. Nie potraktowano nas jak pełnowartościowe partnerki biznesowe. To była ciekawa lekcja.
Poza tą jedną sytuacją nigdy więcej nie odczułam, że jestem traktowana gorzej, ale może to jest kwestia mojego nastawienia. Nie daję sobie w kaszę dmuchać. Gdybym skupiała się na tym, że ktoś na mnie inaczej spojrzał albo coś inaczej powiedział, bo jestem kobietą, może bym i znalazła takie przykłady, ale ja skupiam się na osiąganiu celu.
Generalnie uważam, że w branży kosmetycznej bycie kobietą bardzo pomaga.
Nawet jak jest się szefową, której pracownica nagle idzie na urlop macierzyński?
Zanim sama zostałam mamą, miałam mniej zrozumienia dla wyzwań, przed jakimi stoją kobiety. Nie rozumiałam, że czegoś nie potrafią zorganizować, bo uważałam, że wszystko można ułożyć i pogodzić. Teraz myślę inaczej. Uważam, że owszem, wszystko da się pogodzić, ale czasem ogromnym kosztem. Z moją wspólniczką byłyśmy w ciąży w tym samym momencie. Było to dość duże wyzwanie, żeby operacyjnie zarządzać firmą w tym czasie i zadbać o stały kontakt z zespołem.
Doceniajmy rolę matki w społeczeństwie, to, jak wiele kobieta do niego wnosi. To my rodzimy, a później w dużej mierze wychowujemy nowych, wspaniałych ludzi. Macierzyństwo miało też wpływ na rozwój naszych produktów – w naszej ofercie pojawiły się wtedy produkty do pielęgnacji dzieci.
Szybko wróciłaś po porodzie do pracy?
W dniu, w którym urodziłam synka, już odpowiadałam na firmowe e-maile, a potem pracowałam z domu. Ani razu nie karmiłam piersią, od początku używałam laktatorów. I to takich najnowocześniejszych, na które nie każda kobieta może sobie pozwolić, bo kosztują 2–3 tys. zł. Mleko albo zostawiałam w domu, albo zamrażałam. Mam też spore wsparcie partnera, właściwie jesteśmy podzieleni obowiązkami domowymi pół na pół. Jestem szczęśliwą kobietą, bo w moim domu panuje równouprawnienie.
Mogę też sobie pozwolić na pomoc niani, i to na pełen etat. Zdecydowałam się na to jednak dopiero po sześciu miesiącach od porodu, bo chciałam nacieszyć się bliskim kontaktem z dzieckiem. Gdy jednak moi bliscy dowiedzieli się, że szukam niani jeszcze przed porodem, to wiele osób zarzuciło mi, że jestem wyrodną matką, która widzi tylko karierę i kolejne zera na koncie. Nie brali pod uwagę tego, że jestem po prostu zorganizowana i chcę sobie pomóc. Nadal zastanawia mnie, jak to możliwe, że ludziom łatwiej jest oceniać, niż pomagać. My, kobiety, nawet te najsilniejsze i najbardziej sprawcze, nie powinnyśmy tłumaczyć się z naszych wyborów. Jeśli za wszystkim stoją wartości – takie jak rodzina, rozwój, bycie inspiracją dla innych – to nie ma z czego się tłumaczyć.
Masz jeszcze jakieś marzenia?
Chciałabym mieć duży jacht. Obiecałam go zresztą mojemu dziecku. Zainspirował mnie Jan Kulczyk, który sprawił sobie taki prezent na 60. urodziny.
Monika Żochowska. Przedsiębiorczyni. Dorobiła się fortuny na opatentowanej rękawiczce do demakijażu GLOV i wielu innych innowacyjnych produktach. Jest mamą dwuletniego Maximiliana. Uczestniczka programu "The Real Housewives Warszawa" w telewizji Polsat. Filantropka i inspiratorka – wspiera kobiety w dążeniu do realizacji celów zawodowych i marzeń.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.