
Jak się państwo poznali?
W sklepie z torbami i butami w Łodzi, który już zresztą nie istnieje. To było wiosną 2000 roku. Ja oglądałam torebki, a Leon piersiówki. A trzeba pani wiedzieć, że on uwielbiał kupować. Czerpał z tego ogromną przyjemność. Zastanawiał się, którą piersiówkę kupić, i w pewnym momencie zapytał: "A którą pani by wybrała?". "Jeżeli panu podobają się obie, to kupiłabym obie" – odpowiedziałam.
Kupił obie?
Tak. Bardzo lubił ładne przedmioty. I myślę, że spodobała mu się moja odpowiedź. Zaczęliśmy rozmawiać. Oczywiście od razu go poznałam. Byłam zdziwiona, że mieszka w Łodzi. Myślałam, że skoro jest znanym aktorem, to pewnie mieszka w Warszawie. Zresztą często słyszał to od ludzi, którzy spotykali go podczas zakupów na bałuckim rynku: "Panie Leonie, to pan tutaj kupuje?". "A pan myśli, że ja codziennie piję szampana w drogim hotelu?" – odpowiadał.
Zdawał sobie sprawę, że ludzie tworzą sobie na jego temat różne wyobrażenia. Bawiło go to. Miał do siebie niebywały dystans.
Zamieszkaliście razem?
Stworzyliśmy taką swoistą ludzko-zwierzęcą rodzinę, z naciskiem na zwierzęcą. Na 50 metrach kwadratowych mieszkania mieliśmy dwa psy, w porywach trzy koty i dwie papugi. Wszystkie zwierzaki były odratowane. Leon miał do nich wiele szacunku. Powtarzał, że im bardziej poznaje ludzi, tym bardziej kocha zwierzęta.
Jakim był człowiekiem?
Ciepłym i spontanicznym. Roztaczał wokół siebie niesamowitą aurę. W domu nie zachowywał się jak znany aktor, nie mówił: "Patrzcie, to ja jestem ten słynny Leon Niemczyk". Był autentyczny, a do tego szarmancki. Taki stuprocentowy dżentelmen. Choć bywały też rzadkie sytuacje, w których żartował, że cham nie zrozumie inaczej jak po chamsku.
Poznałam Leona na finiszu jego życia. Miał opinię kobieciarza, bywalca i mężczyzny rozrywkowego. Być może rzeczywiście kiedyś tak było, ale ja związałam się z dojrzałym mężczyzną, który najbardziej na świecie pragnął domu i ciepła. Nie lubił za często wyjeżdżać, nie lubił się stołować na mieście. Tłumaczył to tym, że większość życia spędził na walizkach i w hotelach.
Uwielbiał przygotowywać nam śniadania, chociaż wybitnym kucharzem nie był. Ale lubił dawać i sprawiać ludziom przyjemność. Na tych jego śniadaniach, jak i innych daniach przytyłam dobrych parę kilo. Wyglądało to tak, że siadaliśmy do posiłków, papugi fruwały i jadły razem z nami, po stole spacerowały koty, a psy "sępiły" o coś ze stołu. Niezapomniane chwile.
Co jadaliście?
Leon był mistrzem kanapek. Najczęściej robił je z wędliną albo z serem i warzywami, często okraszał je też jabłkiem i kiszonką. Zawsze musiał mieć pełną lodówkę, mimo że niewiele z niej znikało. Lubił sklepy z garmażerią, w których zwykle kupował pasztety. Do kolacji wypijał kieliszek wódeczki. Szczycił się tym, że potrafi świetnie podgrzać parówki, które potem przyprawiał po swojemu. Często gotował też rosół. Wrzucał do niego szponder wołowy i kawałek kury oraz dużo warzyw. Po paru godzinach w garnku zostawało niewiele wywaru. Jego rosoły były bardzo zawiesiste i odżywcze.
Leon bardzo lubił proste, domowe jedzenie. I proste życie wśród bliskich. Dbał o swoje stare przyjaźnie. Przez 50 lat mieszkał na Starych Bałutach, gdzie miał garaż. Gdy było ciepło, panowie otwierali garaże, wystawiali samochody i rozkładali leżaki. Biesiadowali tak i rozmawiali, popijając wódeczkę.
Urządzali garażówki?
Dokładnie tak! Kompletnie niegwiazdorskie klimaty. Te jego sąsiedzkie garażowe znajomości trwały po 50 lat. Coś dzisiaj kompletnie niespotykanego, prawda?
Rzeczywiście to rzadkość.
Niejedyna zresztą w jego wykonaniu. Panie na sąsiednich ulicach, Spornej i Marynarskiej, sprzedawały bukiety kwiatów ze swoich działek. Leon kupował zawsze kilka i rozdawał kobietom napotkanym po drodze. Często robił też sobie wypady na bałucki rynek czy miejscową giełdę. Właśnie z tej giełdy przywiózł kiedyś Neskę, naszego psa. Ktoś chciał ją wyrzucić, więc on po prostu zabrał ją do domu i zamieszkała z nami. Papugi też były nabytkiem z rynku. Jakiś sprzedawca trzymał je w malutkiej klatce, więc Leon je uratował.
Czarujący był!
A do tego bardzo wrażliwy. Wiele w życiu przeszedł. Szczęśliwe dzieciństwo w Warszawie przerwała wojna. Rzadko o tym mówił. Głęboko skrywał trudne przeżycia.
Jak został aktorem?
Wielokrotnie mówił o tym w wywiadach. W pewnym momencie swojego życia, po wojnie, wyjechał na Pomorze i krótko pracował w Stoczni. Tam trafił do studia aktorskiego Iwona Galla i zaczął przygodę z graniem. Aktorstwo było dla niego skrawkiem wolności w komunistycznej rzeczywistości.
To był mężczyzna, który zawsze miał na siebie jakiś plan. Nie poddawał się. Po wojnie szukał swojego miejsca. Znalazł je tu, w Łodzi. Dostał angaż w Teatrze Powszechnym, ale nie miał gdzie mieszkać. Przez pierwszych kilka lat pomieszkiwał w teatralnej garderobie.
Potem dokwaterowano go do obcej rodziny, która miała duże mieszkanie przy ulicy Zielonej. Dostał tam jeden mały pokoik, a następnie przydzielono mu mieszkanie komunalne, które potem wykupił. Teraz mieszkam w nim ja.
Pewnie wciąż otaczał go wianuszek wielbicielek?
Przez te sześć lat, podczas których byliśmy razem, nigdy nie dał mi odczuć, żeby był ktoś poza mną. Ale rzeczywiście na sekretarkę naszego telefonu stacjonarnego nagrywały się różne panie. Nazywały go mistrzem, wysyłały mu listy z fotosami i prosiły, żeby odesłał je ze swoim autografem. Zawsze odpisywał i odsyłał.
Chętnie fotografował się też z osobami, które go o to prosiły. Wiedział, że dla nich może to być ważne.
Jaka była między wami różnica wieku?
Spora, bo ponad 40 lat. Leon często żartował w ten sposób: "Szkoda, że nie jesteś o jakieś 10 lat starsza". Nie bardzo rozumiałam, a dziś, z perspektywy czasu, myślę sobie, że byłabym pewnie bardziej dojrzała. Obiektywnie patrząc, różnica wieku była między nami olbrzymia, ale ja jej w ogóle nie czułam. Czułam się kochana, bezpieczna i po prostu bardzo szczęśliwa. Mam nadzieję, że Leon czuł się podobnie ze mną.
Nie przerażało pani to, że miał sześć żon? A tak w ogóle to prawdziwa liczba?
Prawdziwa. Miał sześć żon, o których wielokrotnie opowiadał w wywiadach.
Leon żartował, że lepiej się dobrze rozwieść, niż źle żyć. I trudno się z tym nie zgodzić. To były krótkie związki, w dodatku przypadały na czas, kiedy bardzo dużo pracował. Grał w Łodzi spektakl, a po nim wsiadał do samochodu i jechał na zdjęcia do Berlina. Wracał do Polski, a potem znowu wyjeżdżał na plan zdjęciowy na kilka tygodni. Myślę, że te małżeństwa na odległość musiały się rozpaść prędzej czy później.
Pani się oświadczył?
Nie. Mówił, że dojrzał, doszedł do wniosku, że ślub nie jest mu do niczego potrzebny. Nieraz się śmiał, że żyjemy na kartę rowerową. Zresztą sformalizowanie związku mi też nie było do niczego potrzebne. Liczyło się to, że się kochamy i łączy nas silna, wspaniała więź.
To był człowiek, który nigdy nie patrzył wstecz. Zawsze patrzył przed siebie.
Lubił grać?
Aktorstwo było dla niego sposobem na życie. Był aktorem z krwi i kości, a do tego bardzo intuicyjnym. Gdy grał w "Pociągu" czy "Nożu w wodzie", mówiono, że to urodzony aktor filmowy. W tamtej rzeczywistości było to niezwyczajne, bo aktorzy grali głównie teatralnie. Był jednym z nielicznych, którzy czuli kamerę. Mówił, że właśnie dlatego Polański wybrał go do "Noża w wodzie".
Opowiadał mi kiedyś o swojej roli w spektaklu "Hrabia" w Teatrze Telewizji w reżyserii Filipa Bajona. Producent miał wątpliwości, czy Leon opanuje rolę, ponieważ na próbach nie znał całego tekstu. Tymczasem Leon przepracowywał rolę głęboko w sobie, reżyser i producent byli zachwyceni końcowym efektem. Leon dostał za tę rolę nagrodę w 1999 roku.
Miał dobrą pamięć?
Bardzo dobrą. Pracował zresztą do końca swojego życia w serialu "Ranczo", stworzył świetną rolę Japycza. Dzięki temu czuł się potrzebny i doceniany. Kiedy był coraz bardziej wyczerpany chorobą, produkcja "Rancza" przysyłała po niego do domu ambulans z tlenem, który zabierał go na plan. Nie chciał rezygnować z grania, często mówił, że chce umrzeć na planie i rzeczywiście umierał na planie.
Czas przed jego odejściem był dla nas obojga bardzo trudny. Umierał na raka płuc. W domu musiał na stałe być podłączony do koncentratora z tlenem, a mimo to brakowało mu powietrza, co wywoływało w nim lęk. Bał się, że się udusi. W takich chwilach wołał do mnie: "Aniołku, pomocy! Umieram!".
Odszedł w domu?
Zmarł 29 listopada 2006 roku w domu, w którym mieszkał przez większość swojego życia. Była z nim lekarka paliatywna, która się nim opiekowała, moja przyjaciółka i ja. Leon zmarł na dwa tygodnie przed ukończeniem 83 lat. Zresztą w pewnym momencie zaczarował tę liczbę. Opowiadał, że kiedyś, jeszcze przed wojną, spotkał jasnowidza, który przepowiedział mu, że nie będzie miał szczęścia u kobiet i umrze w wieku 83 lat.
Leon Niemczyk przepisał pani wszystko, co miał.
Jestem jego jedyną spadkobierczynią.
Dlaczego zdecydowała się pani oddać część pamiątek na fundację Duch Leona, która opiekuje się zwierzętami?
Rozstanie się z tymi przedmiotami zajęło mi 17 lat. Od pewnego czasu wiedziałam, że coś muszę z tym zrobić, bo nie mogę cały czas żyć w muzeum Leona Niemczyka. W tym roku przypada setna rocznica urodzin Leona, więc jest świetna okazja. Te przedmioty mają energię, która była przez kilkadziesiąt lat skumulowana w mieszkaniu. Uwolniłam tę energię w szlachetnym celu.
Mogłam co prawda oddać dokumenty czy nagrody filmowe do Muzeum Kinematografii, ale utknęłyby tam w odmętach piwnic i magazynów, zapomniane i zakurzone. Parę lat temu trafiłam w mediach społecznościowych na fundację Duch Leona, którą prowadzi Sylwia Najsztub. Jej podejście do zwierząt bardzo mi się podoba. Traktuje psy jak wolne, czujące i decyzyjne istoty. Fundacja opiekuje się kilkudziesięcioma wielkimi psami, które generują olbrzymie koszty utrzymania i leczenia.
Któregoś dnia zobaczyłam wpis, że będzie organizowała bazarek charytatywny i chętnie przyjmie przedmioty, które można by licytować na rzecz zwierząt. Zaproponowałam pamiątki po Leonie. Nazwa fundacji, Duch Leona, ma dla mnie mocną i oczywistą symbolikę. Dziś myślę, że to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Psy będą miały – dzięki hojności licytujących – na jedzenie i opiekę weterynarza, a darczyńcy pamiątki po wielkim aktorze.
Które z nich są najcenniejsze?
Na pewno portret Leona autorstwa Stefana Justa, który najpierw użyto do sztuki w teatrze, a potem wisiał w domu, w salonie. Przekazałam też na aukcję dokumenty z czasów, kiedy Leon służył w armii Pattona, amerykański mundur wojskowy, jego piersiówkę i nagrody filmowe, symbolicznego Oscara od Zbigniewa Buczkowskiego, Złote Spinki przyznane za całokształt twórczości telewizyjnej.
Wylicytować można też między innymi "Opowiadania" Jarosława Iwaszkiewicza z jego autografem, list od poetki Zofii Popławskiej z 1970 roku ukryty w przekazanym przez nią herbie rodziny Niemczyk i oryginalną kartkę pocztową z 28 października 1967 roku z Beverly Hills od Romana Polańskiego do Leona.
Myśli pani, że Leonowi podobałby się ten pomysł?
Przypuszczam, że byłby zachwycony tym, że również po śmierci pomaga zwierzętom. Zresztą w ogóle czuję, że jest ze mną. Opowiem pani o złotym medalionie z gwiazdą, który Leon bardzo lubił nosić. Chciałam mu go włożyć do trumny, ale nie mogłam go znaleźć. Po jakimś czasie trafiłam na niego i –co ciekawe – leżał w bardzo widocznym miejscu. Myślę, że Leon chciał, żebym go miała, więc noszę ten medalion, kiedy czuję taką potrzebę.
Iwona Ławicka. Pedagożka, pielęgniarka. Przez sześć lat była związana z Leonem Niemczykiem. Jest jedyną spadkobierczynią aktora. Aktualnie opiekuje się trzema psimi seniorami: Inką, Migotką i Pikslem, oraz trzema kotami: Ateną, Kicią Kocią i Kokosem.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.