
Porozmawiajmy o "najbardziej wstydliwej przestrzeni w domu Polaków przez cały okres PRL-u", czyli o…
Łazience.
Ciasnej, ale własnej. Żeby wyjaśnić, jak strasznym utrapieniem, a zarazem jak wielkim skokiem cywilizacyjnym była łazienka w każdym mieszkaniu w peerelowskim bloku, zaczynasz opowieść w roku 1944.
Tak, wtedy wyzwolono warszawską Pragę. Pisząc o innych częściach Polski, zaczynam w roku 1945. Kończy się wojna, Polacy wracają do siebie, sprawdzają, co zostało – zwykle niewiele. Jeśli czyjeś mieszkanie ocalało, najpewniej zostało obrabowane albo zdążyli się do niego wprowadzić dzicy lokatorzy. Ludzie zajmują więc opuszczone mieszkania, instalują się w grożących zawaleniem ruinach, budują lepianki albo stawiają tzw. dzikie domki. Ze Wschodu przybywają repatrianci i szukają dla siebie mieszkań w domach, które musieli opuścić Niemcy.
Ani w zrujnowanej Warszawie, ani w innych miastach nie ma się jak umyć.
Tak. Mało kto ma łazienkę, a nawet ustęp. Potrzeby fizjologiczne często załatwia się w sławojce na podwórzu – jeśli jest, to jedna na wielu mieszkańców. W zrujnowanych miastach niekiedy nie ma nawet tego, ludzie załatwiają się po prostu wśród gruzów. Są problemy z wodą, nie tylko pitną, wciąż powraca zagrożenie epidemiologiczne. Nie ma dokładnych danych na temat zwyczajów higienicznych Polaków tuż po wojnie, ale z zachowanych wspomnień dotyczących łazienek wynika, że ludzie sobie po prostu jakoś radzili, myli się pobieżnie, partiami. A niektórzy wcale.
W taką rzeczywistość wkracza nowa, komunistyczna władza, a z nią wielki projekt budownictwa. Nie chodzi w nim tylko o to, żeby ludzie mieli dach nad głową. To także kształtowanie powojennego, socjalistycznego człowieka.
Tu trzeba podkreślić, że nie było tak, że władza w osobie jakiegoś pierwszego sekretarza czy ministra osobiście zaglądała ludziom do mieszkań. Wchodzenie z butami w życie obywateli i odciąganie ich od spraw osobistych, żeby poświęcili się budowie systemu, to były zapędy stricte stalinowskie, a okres stalinizmu trwał u nas bardzo krótko, nie zdążył się rozkręcić.
Wydarzyło się coś innego: ogromna grupa inteligentów i reformatorów – byli wśród nich architekci, projektanci, socjologowie, ale też dziennikarki i dziennikarze pism takich jak "Ty i Ja", "Kobieta i Życie" czy "Przyjaciółka" – zaczęła wdrażać szeroko zakrojony projekt modernizacyjny. Nie rozliczam ich z przynależności partyjnej, bo moim zdaniem to w ogóle nie jest ważne, kto chodził na herbatkę do Cyrankiewicza, a kto nie chodził. Ważne jest to, że ci eksperci powiedzieli zwykłym ludziom: "Nie umiecie mieszkać i my was nauczymy".
Tyczyło się to głównie przybyszów ze wsi i małych miasteczek. Zainteresowanie tym, jak ludzie mieszkają, i chęć kształtowania dobrych nawyków mieszkaniowych wyrastały z przekonania, że otoczenie kształtuje człowieka, a w konsekwencji społeczeństwo. Czyli od tego, jak my ludzi urządzimy, jakie pobudujemy im domy, miasta i budynki użyteczności publicznej, zależy, jaki potem dostaniemy zwrot społeczny.
Ludzie rzeczywiście nie umieli mieszkać?
Trochę nie umieli, jeśli w ogóle możemy to ująć w kategoriach umiejętności. Zwłaszcza przybysze ze wsi hołdowali obyczajom, które ekspertom – często słusznie – wydawały się nieracjonalne i niehigieniczne. Na przykład rodzina dostała jeden albo dwa pokoje w mieście, ale cały jeden pokój zostawiała pusty, na specjalne okazje – wizytę gości, księdza, święta – i gnieździła się w kuchni lub w drugim pokoju. Spano pokotem po kilka osób na jednym łóżku albo w systemie zmianowym. Dzieci nie mogły wchodzić do "ładnego" pokoju, wolno im się było bawić tylko na zewnątrz, nie miały też gdzie odrabiać lekcji. Często dzieciaki w ogóle nie miały swojego kąta.
Oczywiście eksperci prychali też na "brak gustu" nowych mieszkańców – ich upodobanie do lambrekinów, serwetek z kordonka i sadzania wystrojonej lali na górze kołder. No i przede wszystkim nie pytali mieszkańców o ich motywacje, nie akceptowali różnorodności gustów i stylów życia. Przeciwnie – uważali, że wiedzą lepiej, jak każdy powinien mieszkać.
Człowiek wchodził sobie do swojego nowego M w bloku, a tam łazienka. W każdym mieszkaniu?
Już od lat 40. w nowym budownictwie łazienki z WC były standardem niemal w każdym mieszkaniu. Ale pamiętajmy, że bloki to był tylko niewielki procent zasobów mieszkaniowych. W miastach nie tak zniszczonych jak Warszawa, Wrocław czy Gdańsk ludzie wciąż mieszkali w powojennych kamienicach, a te – dziś często tak prestiżowe – wówczas miały najpodlejszy standard. Zresztą na poły zrujnowane kamienice warszawskie też były przecież zamieszkiwane. Były tam kwaterowane osoby, które władza mniej lubiła, albo po prostu najbiedniejsi, czyli robotnicy. Opisuję, co się działo w Łodzi czy w Piotrkowie, gdzie ludzie nie mieli ani łazienek, ani klozetów, z sufitu kapała woda, a podłoga była luksusem. I tego przedwojennego zasobu mieszkaniowego było naprawdę dużo.
Jednak co do zasady Państwo Ludowe dbało o to, żeby w nowym budownictwie łazienki były, niekoniecznie dobrze wyposażone. Czasem już na starcie było kiepsko. W badaniach pierwszych warszawskich osiedli mieszkańcy bardzo narzekali, że a to nie podłączono im wanny, a to sedes był od początku pęknięty. Temat mycia stawał się palący, jak rodziło się dziecko, ale często po prostu grzano wodę i kąpano je w miednicy.
Nowi mieszkańcy bloków początkowo trzymali w łazienkach jarzyny, a w wannie węgiel, króliki albo kury.
Fantastyczne relacje o tym, jak to ludzie sobie robią schowki na ziemniaki w WC i licznikach – w szafce na liczniki elektryczne trzymali masło i sery, a w szafce na liczniki gazowe mydło i proszki – pochodzą z lat 50., z bloków, w których mieściły się tzw. mieszkania najmniejsze, przeznaczone głównie dla osób samotnych. To nie musieli być przybysze ze wsi, tam był cały przekrój społeczny. Pomysł był taki, żeby życie w tych blokach zorganizować na kształt hoteli – mieszkanka miały mieć tylko klozet, a kuchnię i łazienkę wspólne dla wielu lokali. Trochę takich bloków powstało. Potem jeszcze w latach 60. w ramach budownictwa oszczędnościowego Gomułki były jakieś pomysły, żeby może przyoszczędzić właśnie na łazienkach, ale skończyło się na popisywaniu się planistów.
A jeśli chodzi o mieszkanie w bloku z kurami albo krową? Początkowo myślałam, że to tylko soczysta miejska legenda, może raz gdzieś to miało miejsce. Ale dotarłam do wielu takich historii, to wcale nie było rzadkie. Starałam się to zrozumieć.
I piszesz, że często mieszkanie ze zwierzętami było dla ludzi koniecznością. Jeśli dotychczas mieli inwentarz, a nagle przenosili się do miasta i musieli wyżyć z jednej pensji męża, to tylko trzymanie zwierząt pomagało związać koniec z końcem.
Dokładnie tak było. Trudno było związać koniec z końcem i domowy inwentarz był po prostu potrzebny. Jest w źródłach taka barwna historia, jak to w Nowej Hucie facet trzymał krowę w mieszkaniu w bloku i codziennie wyprowadzał ją na wypas po schodach, na których położył deski. Nie wiem, czy to prawda, była to propagandowa przypowiastka. Ale jeśli człowiekowi zabrali całe gospodarstwo i przesiedlili go do bloku, to kurczę, co on miał z tą krową zrobić? Zabić ją? Choć była niemalże członkiem rodziny?
Dla mnie próba zbliżenia się do tej kwestii była bardzo ważna, bo dyskurs ekspercki w PRL-u był niezwykle klasistowski. To znaczy niby na sztandarach niesiono wszystkie slogany o sojuszu robotniczo-chłopskim, a tak naprawdę osoby pochodzenia chłopskiego traktowano bezlitośnie, wyśmiewając ich praktyki: "Ach, jacy prymitywni ludzie, nie umieją korzystać z łazienki; wrzucają do sedesu tak paskudne rzeczy, że zalewają cały blok". Ale skąd właściwie ludzie mieli wiedzieć, jak obsługiwać sedes? Przecież nie mieli sedesów w wiejskich chatach.
Mnie się to skojarzyło z superzaawansowanymi japońskimi toaletami i wszystkimi anegdotami turystów, jak to zrobili siku i nie wiedzieli, jak spuścić wodę.
Myślę, że wciąż można też usłyszeć historie, jak ktoś pierwszy raz spróbował użyć bidetu i skończyło się powodzią. Obsługi nowych sprzętów po prostu trzeba się nauczyć. I ludzie się nauczyli – z czasem historii o kurach trzymanych w wannie czy na balkonie już nie było.
Przez cały PRL psuły się łazienkowe instalacje. W 1972 roku "Kobieta i Życie" dokumentowała niedoskonałości nowego budownictwa: "czworo drzwi w małym korytarzyku groziło zakleszczeniem, rury i przewody tworzyły pętle i zawijasy, mała wanna na wysokich nóżkach nie nadawała się ani do "kąpieli typu nasiadowego" ("cały człowiek jest na wierzchu"), ani do zaadaptowania jej na prysznicowy brodzik ("cała łazienka tonie w wodzie"), liczniki gazowe i elektryczne zdobiły ściany mieszkań, zamiast wisieć". A kiedy łazienki zaczęły pięknieć?
Dopiero w latach 80., ale tylko u najzamożniejszych. Bardziej oryginalne, fajniejsze wyposażenie – na przykład kafelki z Pewexu – było dostępne tylko nielicznym. Reszcie doradzano poprawę wystroju łazienki własnym sumptem i pomysłem. Kafelki odradzano też z uwagi na realia awaryjno-remontowe. Bo znów nierzadkie były historie, że ktoś je "zdobył", wykafelkował łazienkę po sufit, a po chwili ekipa mu wszystko rozkuła, bo wymieniała piony.
Co ciekawe, odradzano też kabiny prysznicowe.
Owszem. Autorzy wydanego w 1987 roku poradnika "Mieszkać inaczej" podliczyli, że "prefabrykowana kabina łazienkowa kosztuje tyle, co średniej klasy samochód". Znów pewnie chodziło o kabinę z Pewexu, bo na rynku takich sprzętów nie było. Niemniej jednak eksperci poświęcali sporo miejsca dywagacjom na temat wyższości prysznica nad wanną i odwrotnie. Ten pierwszy faktycznie nie cieszył się zaufaniem.
Dlaczego? Myślę, że wanna była po prostu praktyczniejsza: można w niej było zrobić pranie, wrzucić karpia przed Wigilią, no i dzieciaka łatwiej wykąpać. W wersji "zrób to sam" wannę można było obudować płytą wiórową i pokryć wykładziną. Ściany niekiedy obkładano ceratą. Na wannę masowo robiono też instalacje-nadstawki, na których kładło się miednicę, mydło.
Dopiero potem do głosu doszły opinie, że kabina jest najbardziej higieniczna, bo spłukuje się z siebie brud, a w wannie można się co najwyżej domoczyć. Ale długo kabina uważana była za przejściową modę i wielką ekstrawagancję.
Łazienka była najbardziej wstydliwym pomieszczeniem w domu nie tylko dlatego, że robiło się w niej "wstydliwe" rzeczy. Ludzie mieli też najmniejszy wpływ na jej wygląd i bardzo niski poziom cywilizacyjny. Dziś łazienka i kuchnia to są najważniejsze pomieszczenia w domu – robimy je w pierwszej kolejności i chwalimy się nimi. Można długo spać na rzuconym na podłogę materacu, ale kuchnia i łazienka muszą być. W PRL-u było odwrotnie.
Obie urodziłyśmy się w latach 80. Jak wspominasz łazienkę swojego dzieciństwa?
Jako miejsce, w którym niewiele było zrobione, dziś powiedzielibyśmy, że była "w stanie deweloperskim". Rodzice pracowali w telewizji, mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Pamiętam lastryko na podłodze – dziś lastryko przeżywa wielki powrót, ale wtedy nikt go nie lubił – wannę, sedes i pralkę. Umywalki chyba nie było, a jeśli była, to niedziałająca, bo zęby na pewno myłam nad wanną. Z wizyt w innych mieszkaniach pamiętam zawieszone pod sufitem rezerwuary z łańcuszkiem, których obsługa wymagała umiejętności trudnych do opanowania przez dziecko. Jeśli spłuczka psuła się na amen, spłukiwało się wodą z miski. Łazienka to były ciągłe kłopoty i niewygody.
My też nie mieliśmy umywalki. Mieliśmy za to w łazience boazerię. Koszmar!
O, to miałaś łazienkę w stylu fińskim. W pewnym momencie one były modne.
Co do umywalki, to mało kto ją miał. Po pierwsze, zwykle nie było jej gdzie zamontować, większość skromnego metrażu łazienki zajmowała wanna albo półwanna, krótka i dość głęboka – siedziało się w niej z podkurczonymi nogami i przypominało to kąpiel w beczce. Mycie się bywało akrobatyką. Jeden z lokatorów powojennych warszawskich mieszkań żalił się, że krany umieszczono pod piecykiem gazowym i trzeba się do nich nachylać przez sedes.
Myślisz, że to właśnie PRL sprawił, że dziś kuchnia i łazienka są takie ważne?
Nie mam śmiałości, by interpretować współczesne zachowania Polaków. Musiałabym albo zrobić, albo znaleźć badania, aby zrozumieć, dlaczego akurat te dwa miejsca są dla współczesnych klas średnich źródłem takiego prestiżu. Jeśli pytasz o moje intuicje, to myślę, że w kuchni dziś po prostu jest się czym pochwalić. To miejsce naszpikowane technologią, a sprzęty, które posiadamy – ekspres ciśnieniowy, wyciskarka do soków, robot, który sam gotuje – mówią wiele o naszym statusie i stylu życia. Kuchnie są też dziś zazwyczaj połączone z dużym pokojem – notabene trend ten wprowadzono właśnie w PRL-u i początkowo spotkał się z ogromnym oporem ludzi.
Łazienka nie ma aż tyle technologii, ale też można w niej zaszaleć z wystrojem. Poza tym łazienka jest wciąż ogromnym wydatkiem, jeśli chodzi o wykończenie i remont. A życie w niewykończonej łazience jest po prostu bardzo uciążliwe.
Wiem coś o tym. Kilka lat temu niechcący zatkałam sedes. Był weekend, żaden hydraulik nie chciał przyjechać, więc przez dwa dni korzystałam z toi toia w parku.
Myślę, że w tym miejscu warto przypomnieć, że w 2023 roku wielu ludzi wciąż mieszka bez łazienki, a nawet bez toalety. W Polsce w mieszkaniach bez ustępu żyje prawie milion osób, dwa lat temu to były aż dwa miliony. 445 tys. mieszkań nie ma dostępu do bieżącej wody. To jest rzecz niewyobrażalna. Rozmawiamy o skoku cywilizacyjnym, który nastąpił w PRL-u – to wszystko prawda. Zaraz po wojnie ludzie mieszkali w podłych warunkach, należy jednak pamiętać o tym, że wiele problemów do dziś nie zostało rozwiązanych. Wiele osób wciąż mieszka w lokalach o standardzie jak z kamienicy z lat 50., nie mówiąc o oczywistym problemie braku dostępnych cenowo mieszkań i przeludnieniu. I to jest wielki wstyd. A i tak w Polsce większość mieszkańców jednak ma dostęp do wody i urządzeń higienicznych. Na świecie skala ludzi, którzy tego nie mają, jest ogromna.
We wstępie do "Futerału" piszesz, że to książka, która obala mity na temat peerelowskich mieszkań i zamieszkiwania. To był twój cel – odmitologizować?
Nie chciałoby mi się pisać tych 600 stron, gdybym miała tylko motywacje negatywne. Głównie kierowała mną ciekawość. Brakowało mi opracowania, które opowiedziałoby o peerelowskich mieszkaniach, syntetyzując ogrom rozproszonych źródeł. Miałam poczucie, że w temacie budownictwa PRL-u posługujemy się głównie kliszami. Z jednej strony kliszami Barei – było śmiesznie, przaśnie i wszystko się rozpadało. Z drugiej – kliszami nostalgii: mieliśmy wtedy fantastyczny design, u co drugiej osoby stały meble z ŁAD-u, dziś klasyki sprzedawane za grube pieniądze. A to tylko wycinki tamtej rzeczywistości.
Przekopałaś się przez tysiące źródeł. Największe olśnienie?
Dużo ich było. Bardzo lubiłam czytać o sprawczości ludzi, o tym, jak cierpliwie i metodycznie organizowali sobie warunki życia w mieszkaniach, wcale nie oglądając się na to, że może państwo coś da, ale też nie dopasowując się bezmyślnie do tego ciasnego "futerału" życia, który narzucali im modernistyczni eksperci. Historia urządzania się w PRL-u wcale nie układa się w sposób, którego byśmy się spodziewali. Mimo stereotypowych opowieści o glajchszaltowaniu [likwidowanie na siłę różnic w sposobie myślenia i działania ludzi – przyp. red.], także jeśli chodzi o mieszkania i ich wyposażenie, napotkałam dużo historii o osobistym awansie i mnóstwo rysów indywidualnych, i to we wszystkich grupach społecznych. Było ciężko, śmiesznie i strasznie, ale ludzie nie byli bierni.
Agata Szydłowska. Badaczka, autorka książek, kuratorka. Absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, Szkoły Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, ma doktorat z etnologii. Pracuje w Katedrze Teorii Designu na Wydziale Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie prowadzi zajęcia m.in. z historii wzornictwa. Interesuje się interdyscyplinarnymi badaniami nad designem, w szczególności splotami projektowania z polityką i życiem społecznym. Autorka i współautorka książek o typografii, polskim projektowaniu graficznym i czasopismach z PRL-u, a także wielu artykułów. Współtwórczyni projektu Zoepolis poświęconego wspólnotom międzygatunkowym.
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.