
Idąc do pani, wstąpiłam do kiosku. Zapytałam, czy są harlequiny i czy się sprzedają. Jak pani myśli, co odpowiedziała sprzedawczyni?
Pewnie, że są i się sprzedają.
Nawet "bardzo ładnie się sprzedają". Kiedy 32 lata temu wprowadziła pani te książki na polski rynek, mam wrażenie, że wszyscy je czytali, ale niekoniecznie się do tego przyznawali.
Dlatego kiedy Barbara Labuda z Parlamentarnego Koła Kobiet zaprosiła mnie na spotkanie, obawiałam się, że usłyszę: "Co za szmirę pani wydaje?!". Tymczasem pani Labuda mi podziękowała: "Jesteśmy przemęczone czytaniem ustaw od rana do nocy i to jest cudowne, że przy tej lekturze możemy się wieczorem oderwać i zapomnieć o rzeczywistości".
Takie mieliśmy zresztą hasło reklamowe: "Przenieś się w krainę marzeń. Książki Harlequin to ogrody miłości".
W tamtej reklamie obok kobiety śpi jej mąż, a mężczyznę marzeń uosabia Dariusz Kordek.
Jestem przekonana, że dziś dla Polek harlequin jest tym samym, czym dla Amerykanek był od lat 50. – czystą rozrywką. Ale w latach 90. to było całkiem co innego. Ucieczka od trudnej rzeczywistości. Po wojnie mężczyźni nie byli w stanie utrzymać rodziny z pensji, dlatego Polki nie tyle mogły, ile musiały pracować. Harowały, by kupić kolejny kilogram parówek i sandały dla Jasia…
A najpierw je wystać w kolejce…
A prócz tego oczywiste było, że dbały o dom i dzieci. Kobieta robiła wszystko, a mąż był dobrym mężem, jeśli wyniósł śmieci. Dlatego chcieliśmy tym umęczonym kobietom dać coś, co im pozwoli przeczytać o lepszym świecie. Zasmakować w armchair travel…
Czyli poczytać w fotelu w pociągu?
Harlequin był czytany w pociągu, tramwaju i autobusie. To było nowe zjawisko, ponieważ przedtem pasażerki w komunikacji miejskiej raczej wyglądały przez okno, niż czytały.
Ale armchair travel oznacza co innego: podróże w domowym fotelu. Czytasz: "Jane wysiadła z pociągu na dworcu głównym w Amsterdamie, spojrzała w lewo…", i przenosisz się do Amsterdamu.
Kuszące, tym bardziej że początek lat 90. to nie był czas, kiedy Polacy masowo wsiadali w samolot, żeby zwiedzać świat.
Absolutnie nie, a te książeczki miały świetny research. Kiedy Jane patrzyła w lewo, następował wierny opis restauracji, kawiarni i sklepów, które turysta zobaczy, kiedy stojąc na tym dworcu, spojrzy w lewo. Te opisy, dokładne niemal jak w przewodnikach, wspaniale uruchamiały wyobraźnię.
Naszym głównym celem było wtedy wytłumaczyć, że harlequin to nie jest literatura, tylko tabletka na poprawę samopoczucia. Mężczyźni w Polsce od lat 50. mieli dedykowaną im serię książek "Biblioteka Żółtego Tygrysa". To też były małe książeczki. Historie między innymi wojenne. I nikt tego nie krytykował.
Podobnie jak "męskiego kina", gdzie trup ściele się gęsto. Natomiast określenie "literatura kobieca" jest podszyte lekceważeniem. Gorsza, bo ckliwa.
Otóż to! "We łbach im się poprzewraca, będą wymagały romantycznej miłości. Jeszcze czego!" – takie były społeczne nastroje, kiedy zaczynaliśmy.
Pierwsza książka Harlequina ukazała się w kioskach w październiku 1991 roku.
A latem 1990 telewizja zaczęła emitować "Dynastię".
To był kultowy serial. W godzinach emisji ulice pustoszały!
A to było dokładnie to samo co harlequin. Publikowaliśmy lekkie historyjki, jak to ona idzie z psem, a on biegnie. Wpadają na siebie, najpierw się kłócą, po chwili zakochują. Zawsze był happy end. A tłumaczenie było tak dobre, że nikt nie mógł nam zarzucić, że to szmira językowa.
Harlequiny tłumaczył między innymi prof. Marcin Król.
Najprostsza nawet treść przefiltrowana przez intelekt świętej pamięci profesora gwarantowała, że powstanie przepięknie skonstruowana historia. Mieliśmy kilkudziesięciu tłumaczy, ponieważ wydawaliśmy 26 tytułów miesięcznie. Sprzedawaliśmy milion książek miesięcznie!
Szalone lata 90.! Pani jest kwintesencją słowa "bizneswoman", które w tamtym czasie robiło furorę. Proszę opowiedzieć tę niesamowitą historię, jak to się stało, że została pani dyrektorką wydawniczą Harlequina w Polsce.
To był przypadek. Jak zawsze w moim życiu. Kanadyjczycy poszukiwali człowieka, który pomoże im przeprowadzić rekrutację, i trafili na mnie, ponieważ byłam przedstawicielką "Financial Times" w Polsce.
Harlequin powstał w 1949 roku właśnie w Kanadzie. Stąd nam się w tej opowieści Kanadyjczycy wzięli.
Poprosili, żebym wykonała pracę sekretarki: przygotowała ogłoszenia do prasy, przeczytała zgłoszenia i umówiła kandydatów na rozmowy kwalifikacyjne. Odbywały się one w hotelu Marriott, a po zakończeniu rekrutacji Kanadyjczycy zaprosili mnie na lunch. "Zgadnij, kogo wybraliśmy? Ciebie!" Roześmiałam się, ale oni nie żartowali. Powiedzieli, że mam to coś.
Dlaczego nie wybrali kandydata z doświadczeniem na rynku wydawniczym?
Dlatego że łatwiej jest człowieka nauczyć czegoś nowego, niż oduczyć starych nawyków. Jeśli ktoś od 20 lat prowadził wydawnictwo i wydawał sześć ambitnych książek rocznie, to bardzo trudno byłoby mu się przestawić na wydawanie 26 książeczek miesięcznie. Łatwiej było wziąć mnie, która nigdy w życiu nie wydałam książki i nauczyć wszystkiego od podstaw.
Wahała się pani, czy przyjąć tę ofertę?
Nie. Zawsze wierzyłam w siebie. W 1979 roku, podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, byłam tłumaczką dla amerykańskich mediów. Przyjechało mnóstwo telewizji: ABC, CBS, NBC. Pamiętam, jak mnie zapytali: "Co będziesz robiła za 10 lat?". "Będę szefową tego wszystkiego". Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale w 1994 roku faktycznie zostałam prezeską New Communications – przedstawicielstwa CNN, "Financial Times" i innych amerykańskich mediów w Polsce.
Taką pewność siebie bierze się z domu?
Chyba tak. Jestem jedynaczką, rodzice mnie bardzo kochali, a ja miałam przekonanie, że świat jest dobry i mogę wszystko.
Rodzice byli przedsiębiorcami czy pracowali na etatach?
Na etatach, ale zawsze zajmowali stanowiska kierownicze. Mama latała po całym świecie i między innymi sprzedawała samoloty.
A czy mama i tata powtarzali: "Nineczko, jesteś najlepsza"?
Na odwrót. Pytali: "Czy zlikwidowano piątki w systemie edukacji i dlatego dostałaś czwórkę?". Zawsze czułam potrzebę udowadniania, że jestem najlepsza.
Więc w 1991 postawiła sobie pani za cel udowodnić Kanadyjczykom, że harlequin to będzie sukces na polskim rynku.
I udało się. Dostrzegł to nawet Harvard. Przez lata najbardziej popularnym wśród studentów studium przypadku był ten zaczynający się od słów: "Nina Kowalewska siedziała przy biurku i planowała strategię na rok 1994".
Robi wrażenie. Tak samo jak pani zarobki w Harlequinie: 100 tys. dolarów rocznie.
Kiedy Kanadyjczycy zapytali: "Ile byś chciała zarabiać?", do głowy by mi nie przyszło, żeby zażądać takiej pensji. Zaproponowałam, żeby sami ocenili, ile jest warta moja praca.
Ale pieniądze wcale nie były najważniejsze. Ja każdą pracę traktuję tak, jakby to była moja firma.
Dawałam z siebie wszystko, żeby zrobić coś fenomenalnego. Kiedy startowałam, miałam dwa główne problemy. Po pierwsze, co zrobić, żeby intelektualiści nie dyskredytowali harlequina. Wielką rolę odegrał prof. Król, który na każdą krytykę, jaka ukazywała się w prasie, wysyłał odpowiedzi: "To ja tłumaczyłem tę książkę. Dlaczego pani twierdzi, że to szmira?". Krytyka natychmiast ucichła.
A drugi problem?
Nie chciałam, żeby Kościół zaczął z nami walkę. By uniknąć zarzutów, że to, co wydajemy, jest nieprzyzwoite, zarządziłam: zatrzymujemy się na pocałunku. Tak jak w amerykańskim harlequinie robiono w latach 50.
Czyli wprowadziła pani cenzurę obyczajową?
Zgadza się. Kiedy odchodziłam, dostałam od współpracowników książeczkę wydrukowaną specjalnie dla mnie pod tytułem "To se ne vrati", która składała się wyłącznie z tych fragmentów, które wycięliśmy. (śmiech)
W harlequinach w ogóle nie było seksu?
W tzw. serii białej, czyli książkach, które czytały również nastolatki, nie było. Ale mieliśmy też serię "Desire" i tam dopuszczaliśmy opisy erotyczne. Nie było to łatwe, dlatego że język polski był w tej materii strasznie ubogi. Seks? Wulgaryzmy albo łacina. Dlatego nasi tłumacze razem z książeczkami dostawali od nas wytyczne, jak zręcznie opowiedzieć, co on jej zrobił, żeby to nie było koszmarne. I znowu się udało.
Natomiast trzecia seria Harlequina, "Silhouette", której bohaterkami były kobiety sukcesu, które prowadziły własne porsche, zamiast siedzieć na fotelu pasażera, całkiem się u nas nie przyjęła. Polki nie chciały czytać o tym, jak świetnie sobie radzą inne kobiety, ponieważ to je dołowało.
Seria o kobietach sukcesu nie wypaliła, za to pozostałe sprzedawały się w gigantycznych nakładach.
W ciągu czterech lat sprzedaliśmy 50 mln książek. Tymczasem poczyniliśmy fascynującą obserwację socjologiczną, kiedy wpadliśmy na pomysł, żeby książki, które się nie sprzedały i wróciły do nas z kiosków, wysyłać nieodpłatnie do więzień. Zadzwoniłam do szefa więziennictwa z pytaniem: "Czy mogę panu dostarczyć kilkaset tysięcy książek dla osadzonych?".
"Romansidła"? Nie był sceptyczny?
Był zachwycony. Wkrótce zaczęły przychodzić do nas listy od więźniów. Pisali, że jak wyjdą na wolność, to już teraz wiedzą, jak sobie życie z żoną ułożyć albo że znajdą sobie porządną kobietę i będą szczęśliwi, że nareszcie zrozumieli psychikę kobiet.
Ale oczywiście najwięcej listów dostawaliśmy od czytelniczek. Dziesiątki tysięcy papierowych listów miesięcznie. To były między innymi odpowiedzi na ankiety, które drukowaliśmy na końcu książek. W Polsce nikt nie przeprowadzał socjologicznych badań poświęconych kobietom, a my chcieliśmy się dowiedzieć, kim są nasze czytelniczki. Jakie są ich aspiracje? O czym marzą?
"Czego pragną kobiety". O czym marzyłyśmy na początku lat 90.?
Żeby się żyło lżej, żeby nie być tak zmęczoną. A przede wszystkim marzeniem była romantyczna miłość. Podobnie jak kobiety nagrywały "Dynastię" na kasety VHS, po czym zatrzymywały wideo i robiły obrys z ekranu, żeby pokazywać krawcowej, jaki żakiet z baskinką miała Alexis, tak nasze książki były wzorem romantycznej relacji.
To dlatego mężczyźni, którzy również do nas pisali, dziękowali, że żony stały się bardziej romantyczne: "Chodzimy na randki, jemy kolację przy świecach". Atmosfera w związku zależy i od niego, i od niej. Czy będą o sobie mówić "mój stary" i "moja stara", podczas gdy są ze sobą pięć lat i mają dwójkę dzieci, czy okazywać sobie czułość i cieszyć sobą? W Polsce za mało było luzu. Za mało romantyczności. Dlatego koniecznie chciałam sprowadzić do nas walentynki.
Poszła więc Nina do Niny, czyli pani do Niny Terentiew, która była królową TVP 2…
I Nina od razu podchwyciła pomysł. 14 lutego 1992 roku wypuściłyśmy siedmiogodzinny blok programowy poświęcony miłości. Były wywiady na ulicy, czym jest dla pani/pana miłość. A z premierem Janem Krzysztofem Bieleckim rozmawialiśmy o tym, jak poznał żonę. To była nowość, ponieważ polscy politycy nie mówili o sprawach prywatnych. Fantastycznie nam to wyszło.
W PRL mieszkała pani w Nowym Jorku. Przez ile lat?
Sześć lat. Uwielbiałam walentynki. Dzieci w szkole losują i każde dostaje walentynkę. Starsza sąsiadka, której mąż zmarł, znajduje wsuniętą w drzwi kartkę: "Be my Valentine". Nawet kotek i piesek otrzymują tego dnia specjalny smakołyk. To jest ciepłe, urocze święto, które oczywiście u nas było ostro krytykowane. "My, Polacy, mamy przecież swoją noc Kupały! Po cholerę nam to coś z Ameryki?".
Walentynki się zakorzeniły, a my wróćmy jeszcze na chwilę do lat 90. Dlaczego po czterech latach odeszła pani z Harlequina?
Stwierdziłam, że klęska sukcesu będzie mnie prześladować do końca życia. Dziennikarze zadawali mi wyłącznie pytania z serii: co pani sądzi o romansach biurowych? Odpowiadałam, że nie jestem ani autorką, ani bohaterką harlequinów, a gdybym była mężczyzną, nikt by mi nie zadawał tak infantylnych pytań.
Nie chciałam dłużej być "tą od romansów", dlatego – nie mając żadnych planów – powiedziałam szefom, że odchodzę. Poprosili, żebym znalazła następcę, a że w Polsce byli już wtedy łowcy głów, skorzystałam z ich pomocy. Jeden z head hunterów zapytał, co będę robić dalej. Powiedziałam, że najbardziej interesuje mnie reklama.
Następnego dnia odebrałam telefon z zaproszeniem na spotkanie. Dwa dni później zostałam szefową agencji Young & Rubicam Poland. (śmiech) Nie miałam żadnego doświadczenia, a klienci – Danone, Colgate czy Palmolive – oczekiwali obsługi na tym samym poziomie, jaką otrzymywali w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu.
A pani musiała tym wymaganiom sprostać.
Oczywiście, że tak.
Dziś prowadzi pani niszową perfumerię. Perfumy, które pani sprzedaje, są produkowane w Dubaju.
Robię to samo co w Harlequinie, tylko na drugim biegunie. Wtedy było dużo, tanio i masowo, a dziś jest mało, prestiżowo i luksusowo, drogo. Ale to wszystko jest o miłości. O uwodzeniu.
Dużo pani mówiła o biednych, udręczonych Polkach początku lat 90. Jak nas pani widzi w 2023 roku?
(Nina Kowalewska-Motlik błogo się uśmiecha). Jesteśmy światowe! Nie mamy kompleksów. Wstałyśmy z kolan i przestałyśmy być grzecznymi dziewczynkami, które wszystko zrobią po cichu, ale potem panowie przetną wstęgi.
Ogromnie się cieszę, kiedy widzę córki moich przyjaciółek: w ich związkach podział obowiązków jest normą. Polki są dziś może nawet trochę roszczeniowe. I bardzo dobrze. Zdrowy egoizm jest potrzebny. Nikt nas nie będzie kochał, jeżeli my same siebie nie będziemy kochać.
Mam problem, bo nie chce być pani "tą od romansów", a mnie kusi, by zapytać, jaka jest tajemnica dobrego związku…
Mam idealną! Trudną do wykonania, ale u mnie i mojego męża się doskonale sprawdza: trzeba być trochę razem, a trochę na odległość.
Wyszła pani powtórnie za mąż…
Kiedy poznałam Axela, oboje byliśmy bardzo dorośli: ja miałam 40, on 52 lata. Mieszkamy i w Warszawie, i w Berlinie, i ja się bardzo cieszę, kiedy mój mąż przyjeżdża, i bardzo się cieszę, kiedy wyjeżdża. To ważne, żeby mieć własny świat. A kiedy spędza się razem czas – by dbać o jakość tego czasu. Wieczorami zawsze siadamy do romantycznej kolacji…
Którą to pani przygotowuje?
Tak. (śmiech) Jestem typową przedstawicielką swojego pokolenia: pracuję, ogarniam dom, ogród i jeszcze organizuję wakacje. Nikt tego lepiej ode mnie nie zrobi.
A do męża należy otworzenie wina do kolacji. Jaki on jest ze mnie dumny!
"Moja królowa"?
Zdecydowanie. Jestem najlepszą żoną, najlepszą kochanką, najlepszą matką, najlepszą kucharką. Maria Skłodowska-Curie, Claudia Schiffer i Magda Gessler w jednym. (śmiech)
Jestem z mężczyzną wspierającym, a nie zazdrosnym o mój sukces. Udany związek jest wtedy, kiedy ludzie się szanują. Miłość to jest iskra. Seks. Chemia…
Która musi być.
Musi! Ale miłość to jest to, co zostaje, kiedy już się na siebie nie rzucamy od progu.
W życiu nie powiedziałabym o mężu "mój stary". My się przyjaźnimy i lubimy ze sobą spędzać czas. Po 25 wspólnych latach to właśnie jest miłość.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>
Nina Kowalewska-Motlik. Absolwentka Wydziału Neofilologii UW. Ekspertka w dziedzinie brandingu i marketingu narodowego – kreowaniu i zarządzaniu marką, jaką jest kraj. Od 1994 r. prezeska zarządu New Communications, firmy działającej jako przedstawicielstwo międzynarodowych mediów: CNN, "Financial Times", "The Economist", G+J i wielu innych, oraz partnerka organizacji Superbrands w Polsce. Jest właścicielką perfumerii Sense Dubai –własnej marki luksusowych perfum wytwarzanych w Dubaju. W latach 1991–1995 kierowała wydawnictwem Harlequin Polska, którego sukces marketingowy został opisany przez Harvard Business School. Pełniła funkcję dyrektorki generalnej agencji reklamowej Young & Rubicam Poland. Podwójnie zamężna. Z artystą Pawłem Kowalewskim ma córkę Monikę, a z obecnym małżonkiem, łowcą talentów Axelem Motlikiem, Sarę.
Anna Kalita. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.