Rozmowa
Alina Anioł (Fot. Archiwum prywatne)
Alina Anioł (Fot. Archiwum prywatne)
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne.

Alina Anioł: Rozmowa o pracy salowej to będzie dla mnie przyjemność. 

Czyli pani lubi swoją pracę?  

Kocham! Przyszłam do szpitala jako młoda kobieta. Miałam 24 lata i dwoje dzieci: sześcioletniego Pawełka i niemowlaczka Michałka. Koleżanka powiedziała, że w szpitalu poszukują salowych. Nie było wymagane wykształcenie średnie, a ja nie ukończyłam liceum, ponieważ kiedy miałam 17 lat, zaszłam w ciążę, a wtedy – 40 lat temu – nie można było w ciąży chodzić do dziennej szkoły. Tylko do wieczorowej. Tyle że ja nie miałam mamy. Nie miał mi kto dzieciątka pilnować.  

Alina Anioł jest działaczką związkową (Fot. Archiwum prywatne) , Jest w wieku przedemerytalnym, ale walczy o lepsze warunki pracy dla swoich koleżanek (Fot. Archiwum prywatne)

Dziś ciężarnym uczennicom należą się specjalne przywileje – oferuje im się na przykład dogodne terminy egzaminów – by im pomóc dokończyć edukację. Dawniej jednak nie tylko skreślano je z listy uczniów, ale także słyszałam opowieści, że były publicznie wyszydzane.   

Mnie tak właśnie potraktowano. Jak już dzieci odchowałam, myślałam, żeby skończyć szkołę wieczorową, ale zawsze były inne priorytety: dodatkowa praca, spłacanie kredytu. Bytowe sprawy. Całe życie musiałam liczyć tylko na siebie.

Jako małe dziecko zostałam półsierotą, tato założył drugą rodzinę, w której niekoniecznie czułam się komfortowo, dlatego szybko wyszłam z domu. Miałam 17 lat, kiedy wzięłam ślub, jednak alkoholizm męża spowodował, żeśmy się rozeszli. Długo walczyłam, żeby uratować tatę moich synów, ale jeśli człowiek sam nie chce przestać pić, to nic nie można dla niego zrobić niestety. 

Kiedy się państwo rozwodzili, pracowała już pani w szpitalu?

Tak.

A czy nie bała się pani podjęcia pracy salowej? Obcowania z chorobami, nieszczęściem? 

Byłam zahartowana od najmłodszych lat. Miałam predyspozycje do tego zawodu. Tutaj trzeba być twardym, ale też lubić ludzi. Bo jak się nie lubi ludzi, to człowiek jest nieprzyjemny, a salowa nie może być nieprzyjemna. 

Powiedziała pani: "byłam zahartowana od najmłodszych lat". 

Mając dziewięć lat, opiekowałam się chorą na nowotwór piersi mamą, która ostatni rok życia spędziła w domu i potrzebowała opieki.

Karmiłam ją, poiłam. Tylko przewinąć nie byłam w stanie, więc przychodziła ciocia do pomocy. Takie miałam dzieciństwo.

Przez wszystkie lata mojej pracy, jeśli mnie zirytowało troszeczkę zachowanie chorego, to zawsze sobie myślałam, że to mogłaby być moja mama. A teraz, ponieważ się starzeję, myślę też, że za chwilę to ja mogę leżeć na tym szpitalnym łóżku jako pacjentka i czy bym chciała, żeby się ktoś do mnie źle odnosił. 

Na pewno pani pamięta pierwszy dzień swojej pracy.

Dwie starsze salowe wprowadziły mnie do niej tak, że jak wróciłam do domu, to stwierdziłam, że więcej tam nie pójdę. 

Nastraszyły panią? 

Prawdę mi powiedziały, ale bałam się, że nie dam rady. One mi pokazały, jak ma być wykonana prawidłowo praca.  

Że jak się myje podłogę, to też pod łóżkiem? Że każdy zakamarek trzeba umyć? 

Myć to ja sobie mogę. Tu muszą zginąć bakterie! W szpitalu muszą być spełnione procedury dezynfekcji, ponieważ lekarze i pielęgniarki mogą zrobić wszystko, żeby pacjent wyzdrowiał, ale jeśli my nie będziemy pracowały solidnie, to narazimy pacjenta na zakażenie wewnątrzszpitalne.  

Jak słyszę o dezynfekcji, to przypomina mi się specyficzna woń lizolu, która kiedyś się unosiła w każdym szpitalu. 

Tak jest! Miałyśmy do dyspozycji szczotkę, na którą się zawijało szmatę, i lizol. Szmaty dawano nam kiepskie. Takie, które zostawiały kosmate ślady na podłodze. Dlatego przynosiłyśmy z domu pieluchy tetrowe. Nimi się wspaniale myło!

Przez te 33 lata wszystko poszło tak bardzo do przodu. Ścierka już nie jest narzędziem pracy. Mamy wózki, mopy i różne specjalne nakładki. Trzeba pilnować, która nakładka jest przeznaczona do czyszczenia jakiej powierzchni. 

Środki do dezynfekcji czasem dostajemy gotowe, ale bywa też tak, że trzeba samemu przygotować roztwór. A jak będzie zbyt mocny, to nie będzie dobry! Musi być wszystko dokładnie wyliczone.  

Cofnijmy się o te 33 lata. Jak wyglądał pani pierwszy dzień pracy? 

Zmarło dwóch pacjentów i poproszono mnie, żebym przyszła do pomocy. Zawsze nas panie pielęgniarki o to proszą. Dziś pacjenta trzeba zapakować w czarną folię. Nie pamiętam, w co wtedy owijaliśmy. Najpierw trzeba pomóc pielęgniarce pacjenta rozebrać z piżamki czy z koszulki, pacjent ma usuwany cewnik, z którego wypuszczamy mocz. A przede wszystkim jesteśmy potrzebne, żeby zmarłego przesunąć z łóżka na wózek, którym wyjeżdżamy do specjalnego pomieszczenia, gdzie po zwłoki przyjeżdża transport wewnątrzszpitalny.   

Pani Alina lubi dbać o wygląd. 'Nigdy bym nie poszła niezrobiona do pracy' (Fot. Archiwum prywatne)

Trudno nawet o tym słuchać. 

Wiele młodych dziewczyn zalewa się łzami i więcej nie wraca. Rezygnują z pracy, bo nie potrafią obcować ze śmiercią. Lub z powodu wydalin i wydzielin. Jak pacjent zwymiotuje, a salowa nie jest w stanie podejść i posprzątać, to się nie nadaje do tego zawodu. Nikt za nią tego nie zrobi.

A w ciągu mojej, w cudzysłowie, kariery widziałam i wąchałam tyle rzeczy! Kiedy chory się cały wymazał odchodami, nawet pielęgniarka odeszła od łóżka, bo ją zbierało na wymioty. A mnie nigdy.  

Dla pacjenta to jest bardzo przykre, kiedy czuje, że personel się go brzydzi. 

Salowa nie może się brzydzić chorego. Trzeba podać, opróżnić i umyć basen. To jest najgorsza, najbrudniejsza praca. Taka prawda. Natomiast ja sobie nigdy nie wyobrażałam innej. Mimo marnych zarobków i redukcji etatów. Kiedy zaczynałam pracę, na oddział przypadały trzy salowe, teraz jest jedna. Bo szpital na nas oszczędza. 

Kiedy w 1990 roku byłyście jeszcze we trzy, jak wyglądała praca? 

Nosiłyśmy pacjentów w prześcieradłach. Robiło się z nich kokon i z łóżka na łóżko się przekładało chorego, kiedy na przykład materac był pobrudzony. Bo materace nie były powlekane wodoodpornym materiałem, więc jak pacjent się zsikał, to wszystko było przemoczone.  

I co się robiło? 

Czyściło, ile się dało, a potem suszyło, ale materace niestety zachowywały przykry zapach. W tamtym czasie nie było pampersów. Jako salowa uważam, że ten, kto wynalazł pampersy, powinien dostać Nobla! 

Często bez uprzedzenia zakręcano wodę. Dziś są ogłoszenia i sobie napuszczamy na zapas, ale wtedy zdarzało się, że nagle nie było wody w kranie.

Pamiętam, jak myłyśmy pacjentowi pupę w kawie mlecznej. Bo dostał biegunki, a jedyna ciecz, jaką dysponowałyśmy, to była kawa, która została po posiłku. Było ciężko, ale atmosfera była lepsza. 

Jak się do was odnosili lekarze?  

Z szacunkiem. Starsi lekarze doskonale sobie zdają sprawę, że bez salowej nie będzie istniał oddział. Młodzi – niekoniecznie. Na udarowym oddziale, gdzie pracuję, atmosfera jest dobra, ale od koleżanek z innych oddziałów słyszę, że młodzi lekarze nie mówią im "dzień dobry". Doktor wchodzi na oddział, omija salową, ale już pielęgniarce się ukłoni.

Jeśli rodzice nie wpoją szacunku do każdego człowieka, to żadne studia tego nie nauczą. 

Była taka sytuacja, że pani rezydentka po studiach przyszła do pracy i póki nie wiedziała, kto kim jest, to się pięknie uśmiechała. Ale jak zobaczyła, że koleżanka sprząta, to przestała ją zauważać. Pewnie wzięła ją za pielęgniarkę, bo myślała, że salową by od razu rozpoznała po brudnym fartuchu i tłustych włosach. Taki jest stereotyp salowej. 

Czytelnicy nie widzą, że pani jest bardzo zadbaną kobietą i ma pięknie pomalowane oczy. 

Oczy do pracy maluję zawsze, a włosy obowiązkowo układam na lokówkę i tapiruję. (śmiech) Nigdy bym nie poszła niezrobiona do pracy. Nigdy!  

Już wiem, że dawniej lekarze traktowali was uprzejmiej. A rodziny pacjentów? 

Często są całe w pretensjach. Nawet jeśli pacjent jest agresywny i gryzie lub kopie – często trzeba się uchylać, żeby przy zmianie pieluchy nie dostać w twarz – to sobie tłumaczę, że to chory człowiek. Nie wie, co robi. Zaciskam zęby i wszystko biorę na klatę. Ale są rodziny pacjentów, które mają przeświadczenie, że skoro wykonujemy najgorszą pracę, to można nam wszystko powiedzieć, wszystko zarzucić. Wyżyć się.

Przychodzi rodzina i ma pretensje, bo mamusia czy tatuś są usikani, ale nie wiedzą, że my przed chwilą od nich odeszłyśmy i poszłyśmy do 30 innych chorych. "Mamusia jest nieprzewijana od rana!" Bo tak powiedziała. Nie biorą pod uwagę, że mamusia nie pamięta, że przed chwilą ktoś ją przewijał, bo ma alzheimera.

Szpital Ducha Świętego w Sandomierzu (Fot. Paweł Małecki / Agencja Wyborcza.pl)

A najwięcej nieprzyjemności ze strony odwiedzających doświadczamy, kiedy myjemy podłogę. Grzecznie proszę, czy by pani lub pan chwileczkę nie poczekali, żeby wyschło. "Ale przecież pani jest od tego!" A czy ta osoba by chciała, żeby w jej pracy ktoś zniszczył to, co robiła od 30 minut? 

Nasz ordynator, pan profesor, jak zobaczy, że gabinet lekarski jest umyty, to się cofa! Nie wejdzie, póki nie wyschnie. To jest miłe docenienie, że ja staram się solidnie wykonywać swoją pracę. 

Pani Alino, pacjenci się za pani kadencji bardzo zmienili, prawda? Kiedyś w szpitalu obowiązkowo nosili piżamy. 

I kapcie. A dziś, jak mnie nie ma kilka dni i widzę osobę na korytarzu, to nie wiem, czy to pacjent, czy odwiedzający, bo ma koszulkę, spodnie dresowe, sportowe buty. 

Może jestem starej daty, ale piżamy były lepsze. Od razu było wiadomo, kto jest pacjentem, i człowiek zwrócił uwagę, kiedy się taka osoba błąkała po klatce schodowej. 

A czy pacjenci dają drobne prezenty? 

Najczęściej czekolada się zdarza. Leżący pacjent czasem oczekuje, że w zamian za tę czekoladę będę cały czas przy jego łóżku. Dlatego nie przyjmuję tych czekolad. "Dziękuję. Proszę samej zjeść albo dać wnukom, jak przyjdą w odwiedziny" – tak mówię. Ja się o te czekolady nie gniewam. Po prostu wiem, że choćbym nie wiem jak chciała, nie jestem w stanie być na każde zawołanie pacjenta. 

Głupio to zabrzmi, ale wolę leżących chorych od tych, którzy wpadają do szpitala, żeby zrobić badania, i cwaniakują. Jak jest chory człowiek, to mu wybaczę wszystko, ale jak ktoś jest w miarę zdrowy i ma pretensje o byle co, to mnie to złości.

Z wózkiem nie wolno wjeżdżać na salę chorych, więc kiedy sprzątam kolejną powierzchnię i muszę zmienić nakładkę mopa, wychodzę na korytarz. Od razu ktoś za mną woła: "Proszę panią! Ale tutaj jest jeszcze nieposprzątane!". Albo zgryźliwe komentarze, których niby miałabym nie usłyszeć: "Tylko środek umyła i już wychodzi!". 

Zawsze się staram być grzeczna i tłumaczyć, że zaraz wrócę, ale raz nie wytrzymałam i powiedziałam: "Ja panią bardzo przepraszam, ale czy pani pracuje zawodowo? Czy pani ktoś tak zwraca uwagę?" Wszystko rozumiem, ale nie w ten sposób... Nie tym tonem.  

Ale wie pani, ci, którzy są naprawdę chorzy, oni tacy nie są. Oni bardzo doceniają, że się jest przy nich. 

Chcą się wyżalić? Opowiedzieć, co im dolega?  

Bardzo. Ale ja nie mam czasu, żeby każdego wysłuchać. Jestem sama na oddziale, gdzie jest siedem sal chorych, tyle samo gabinetów plus łazienki i korytarze. Nie mam czasu stać przy pacjentach i rozmawiać, bo jak akurat nie sprzątam, to oddziałowa prosi o pomoc przy pacjencie albo żeby pójść do pralni, apteki, magazynu. Natomiast zawsze znajdę czas, żeby chorego pogłaskać po głowie!  

Zdarza się pani nad kimś płakać? 

Jak umierała młoda kobieta, a przy jej łóżku siedziały nastoletnie dzieci. Ta pani miała około 40 lat. Chorowała na stwardnienie rozsiane. Wtedy się popłakałam. Ale w kuchni. Przy łóżku pacjenta nigdy.  

Urlop to dla pani Aliny nowość (Fot. Archiwum prywatne) , By utrzymać siebie i synów wakacje spędzała w pracy za granicą (Fot. Archiwum prywatne)

Pacjenci często płaczą? 

Szczególnie młode osoby, które mają udar, a takich osób z roku na rok mamy coraz więcej. Najmłodsza pacjentka miała 26 lat. Kiedy ich medycy odratują i świadomość wraca, ale nie mogą wstać, mówić albo mają niedowład i nie są w stanie ruszyć połową ciała, wtedy płaczą.  

A czy rodziny chcą pielęgnować swoich chorych? 

Raczej nie.

Rodzina, jak to my mówimy, zajmuje się tylko buzią, czyli tak: nakarmić, napoić, uczesać włoski – to tak, natomiast "dół", czyli potrzeby fizjologiczne, rodzin nie obchodzi.

Tłumaczą się, że się krępują.  

Przez jakie oddziały pani przeszła przez te 33 lata? 

Przez wszystkie. Przez trzy lata zarządzała nami firma zewnętrzna i wtedy byłyśmy "rotacyjne", czyli krążyłyśmy po całym szpitalu. A jak firma odeszła, osiadłam na "udarze" i jestem tu od 18 lat. To jest ciężki oddział. Wychodzę z pracy i ciągle myślę, czy na pewno wszystkie środki chemiczne pochowałam na swoje miejsce i zamknęłam na klucz. Bo większość pacjentów jest leżąca, ale część chodzi. A to są ludzie z guzami mózgu, po udarze, chorujący na alzheimera. Ktoś mógłby wpaść na pomysł, żeby się płynu do dezynfekcji napić, a to przecież grozi śmiercią.

Myślę też, czy na pewno opróżniłam wszystkie cewniki, bo przepełnione potrafią pęknąć. A człowiek jest tylko człowiekiem. Nieraz ledwo dojadę do domu albo jeszcze w busie dzwonię: Ewunia, czy ja nie zapomniałam na tej czy takiej sali spuścić worek? W naszym żargonie to znaczy opróżnić cewnik.  

Czyli to nie jest praca, którą pani zostawia za drzwiami i ma spokojną głowę. Natomiast zarobki są bardzo kiepskie, prawda? Najniższa krajowa? 

Tak.

Jak idziemy do pracy w niedzielę albo święto, to mamy płatne tak, jakby to był dzień powszedni. A przecież niedziela to tak samo jest to dla mnie święto jak dla pani pielęgniarki czy pana doktora, którzy dostają dodatek. 

A paradoksalnie w święta mamy jeszcze więcej pracy niż w zwyczajny dzień, ponieważ jest okrojona załoga medyków. "Ala, chodź! Przyjdziesz? Pomożesz?" Mnie w szpitalu nie mówią Alina, tylko Ala. Nieraz nie mam jak iść do łazienki, bo już słyszę "Ala". 

Często odczuwamy dyskryminację. Nie mamy choćby nawet swojego miejsca, żeby zjeść posiłek. Każda grupa zawodowa medyków ma swój kącik, tylko nie my.  

To gdzie jecie? 

Przygarnęły nas panie kuchenkowe, ale jak przychodzi sanepid, to nam nie wolno tam być. Zabraniają tego przepisy, bo my jesteśmy tzw. brudne, więc nie powinnyśmy przebywać tam, gdzie się przyrządza jedzenie.

Nawet czajniki elektryczne wszyscy inni dostali od szpitala, tylko nie my. Żeby sobie móc zrobić herbatę, musiałyśmy się złożyć i sobie czajnik kupić.   

Zobacz wideo Prof. Matyja: Zdrowie zawsze traktowano po macoszemu

Akurat wy, które zarabiacie najmniej ze wszystkich...  

A najgorszy był czas, kiedy zarządzała nami firma zewnętrzna. Zarobki zmalały nam wtedy o około 300 zł miesięcznie. A tyle to były moje miesięczne opłaty. 

Co pani zrobiła? Jak w ogóle dawała pani radę utrzymać trzyosobową rodzinę za płacę minimalną? 

Byłam bardzo oszczędna. Ale wie pani, najniższa krajowa zawsze tak była ustalona, że minimalnie przekraczałam próg, który kwalifikował do otrzymania pomocy z opieki społecznej. Tam mądrzy ludzie siedzą u góry! Mnie i moim synom nigdy się nic nie należało od państwa. 

Tym bardziej proszę powiedzieć, jak pani wiązała koniec z końcem? 

Zawsze brałam zeszyt, pisałam menu na cały tydzień i artykuły, które musiałam kupić, żeby było najtaniej. Często gotowałam barszcz na wodzie, często kupowałam pasztetową. A jak były parówki?! Ho, ho! Chłopaki biegli jak na skrzydłach!  

Kiedy zaczynała pani pracę, dzieci były małe. Jedno było w przedszkolu, a drugie w żłobku? 

Nie, ponieważ w tamtym czasie w Wilczycach – mojej wsi, 12 km pod Sandomierzem – nie było ani żłobka, ani przedszkola. Starszy syn poszedł do zerówki w szkole, a z maluszkiem zostawała sąsiadka, "przyszywana babcia". A starszy był tak odpowiedzialny, że jak wracał ze szkoły, to zawsze zajmował się bratem. Byłam doskonale zorganizowana. Dawałam radę organizacyjnie. 

Obiad gotowała pani zawsze na następny dzień? Żeby był do odgrzania? 

Tak. I wieczorem szykowałam chłopcom ubranka na rano. Po kolei, jak mają się ubrać. 

Bielizna na górze, sweter i spodnie na samym dole? 

Ale często bywało, że synek w piżamie poszedł. Nie zdjął kalesonków i włożył na nie spodnie. (śmiech) Pieluch jednorazowych nie było, więc po nocach prałam te tetrowe. Najbardziej było ciężko, kiedy pracowałam na drugą zmianę – do 22. Jak miałam pierwszą zmianę, od 6 do 14, to o 15 byłam w domu i zawsze przypilnowałam dzieci z lekcjami, ale jak miałam drugą zmianę, zaraz dwójki dostawali.   

'Luksusem jest to, że mam spokój w domu i jestem sama sobie panią. Często jeżdżę z koleżankami na dansingi' (Fot. Archiwum prywatne)

Pilnowała pani bardzo dzieci, żeby się uczyły? 

Pilnowałam. Nie mogę powiedzieć, że ich wykształciłam Bóg wie jak, ale skończyli szkoły średnie. 

Kiedy chłopcy byli już dorośli, zatrudniłam się do pracy dorywczej za granicą. Przez osiem lat nie miałam urlopu, tylko jechałam sprzątać domy do Oslo. Nie znając języka! Bo z liceum pamiętałam tyle, że pies to dog. (śmiech) To był hardcore, ale poradziłam sobie. 

A czy w swoim mieszkaniu ma pani sterylnie czysto? 

Nie. Od dźwigania chorych mam zdewastowany kręgosłup. Do operacji. Ręka też jest już trochę niewładna. Wypadają mi przedmioty, tłukę dużo. Denerwuję się, bo mam trudność w zapięciu pampersa pacjentowi. W pracy nie mogę sobie odpuścić, więc w domu troszkę odpuszczam i mimo że lubię porządek, nie wszystko musi lśnić. 

Powiedziała pani, że kocha swoją pracę. Jakie są jej plusy? 

Trzeba się wyszykować. (śmiech) Włoski co dwa miesiące przyciąć. Ubrać się. A najważniejsze, że idzie się do ludzi. Kontakt z ludźmi powoduje, że człowiek się czuje potrzebny.  

Czy dziś, jak już pani synowie zarabiają, może sobie pani pozwolić na jakieś luksusy? 

Dla mnie luksusem jest to, że mam spokój w domu i jestem sama sobie panią. Często jeżdżę z koleżankami na dansingi! (śmiech) To jest luksus. I to, że nie muszę już pisać domowego jadłospisu. A największe bogactwo to jest rodzina, przyjaciele i ukochany pies. 

Nie mam wygórowanych oczekiwań od życia. Praca w szpitalu uczy pokory. Zaczynają się liczyć dla człowieka proste rzeczy, na które inni nie zwracają uwagi. Że oddycham bez problemu, mogę chodzić, nikt nie musi koło mnie robić.  

A czy od pacjentów często pani słyszy, że pani nazwisko to nie przypadek? 

(śmiech) Często. Niedawno pacjentka powiedziała: "W tylu szpitalach leżałam, ale tak miłej osoby nie spotkałam". Nawet pieniądze nie są aż tak ważne, nie dają takiej satysfakcji jak słowa od ludzi. "O! Jest nasza pani" – kiedy wchodzę na salę chorych. To jest nagroda za tę pracę. 

 Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>  

Alina Anioł. Salowa. W Szpitalu Specjalistycznym Ducha Świętego w Sandomierzu pracuje nieprzerwanie od 33 lat. Jest działaczką Ogólnopolskiego Międzyzakładowego Związku Zawodowego Personelu Pomocniczego w Ochronie Zdrowia. Za trzy lata przechodzi na emeryturę, ale jest aktywistką, ponieważ chce, by młodsze koleżanki miały lepsze warunki pracy od niej i nie były już dłużej niewidzialne.  

Anna Kalita. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.