
Niejedna osoba ze świata kulturalnego może być zaskoczona tym, że polityk i politolog napisał biografię wielkiej polskiej artystki.
Podobne zaskoczenie widzę w świecie polityki i ono mnie zaskakuje, bo pokazuje, jak bardzo jesteśmy podzieleni w swoich bańkach: tu polityka – tam sztuka. A ja zawsze uważałem, że każda osoba zajmująca się polityką i aktywnie uczestnicząca w życiu publicznym powinna się choć trochę interesować sztuką. Artyści są zawsze kilka kroków do przodu i nieraz zwiastują to, co za chwilę wydarzy się w życiu społecznym, a co za tym idzie – politycznym. I wreszcie jestem zawodowym badaczem XX wieku, więc co w tym dziwnego, do diaska, że akurat teraz piszę o Abakanowicz?
Nie zaskakuje za to położenie w książce mocnych akcentów na społeczno-polityczną rzeczywistość, w której funkcjonowała Magdalena Abakanowicz.
Możemy więc uspokoić niektórych historyków sztuki, którzy – wiem to doskonale, bardzo się denerwują – że pracy im zabierać nie zamierzam. Mogą pisać swoje książki o Abakanowicz, bo jest jeszcze dużo do zrobienia, a moje badania źródłowe mogą im tylko w tym pomóc. Powiedzmy, że podjąłem się wypełnienia wielkiej luki, bo jak inaczej nazwać brak w Polsce biografii jednej z naszych najwybitniejszych artystek w dziejach.
Pisze pan w książce o tym, jak poznał w 2003 roku Magdalenę Abakanowicz, ale nie jest to przecież jedyna wielka artystka, którą pan poznał. Skąd ta fascynacja właśnie nią?
Po pierwsze, zadziałała Opatrzność, bo poznaliśmy z Jankiem Ołdakowskim Magdalenę Abakanowicz, będąc przewodniczącymi rad dzielnic Warszawy – Janek Mokotowa, ja Ochoty. Artystka przyszła wtedy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracowni i magazynu na swoje prace, co za sprawą ówczesnego prezydenta stolicy Lecha Kaczyńskiego się udało.
Po drugie, jej życie jest fascynujące dla historyka, bo zaczyna się za sanacji z mocnym akcentem endeckim poprzez rodzinę Abakanowiczów i korzeniami na dalekich Kresach, trwa przez drugą wojnę światową, okupację niemiecką i stalinizm, czyli dwa totalitaryzmy, komunistyczną powojenną Polskę i w końcu III Rzeczpospolitą. Jest to, można powiedzieć, materiał na epopeję o polskich losach i polskiej sztuce. Po trzecie:
Magdalena Abakanowicz to postać paradoksalna, bo z jednej strony krocząca swoją drogą, a z drugiej mająca rozmaite, bardzo nieraz bliskie związki osobiste z ludźmi, których w taki czy inny sposób dotykała wielka polityka.
Zaczynając od jej walczącego przeciw komunie stryja Piotra Abakanowicza do będącego częścią komunistycznego establishmentu partnera Artura Starewicza. Po czwarte, nie wiem, czy ta książka by powstała, gdyby nie syn stangreta Abakanowiczów, a potem dawny kierowca Lecha Kaczyńskiego z NIK, którego poznałem na pogrzebie artystki w 2017 roku.
W końcu, po piąte, po długich rozmowach z moim kumplem Wojtkiem na drogach do Santiago de Compostela i po tym, jak już napisałem biografię generała Jaruzelskiego, zrozumiałem, że za biografie powinni się brać ludzie po czterdziestce, bo napisanie dobrej biografii wymaga od autora wielu własnych życiowych doświadczeń, one pomagają zrozumieć życie innych.
Poproszę o przykład.
Przykładem może być związek Magdaleny Abakanowicz ze wspomnianym Starewiczem. Jako człowiek o nastawieniu antykomunistycznym, niegdyś oceniałbym ten związek negatywnie. Dzisiaj, po czterdziestce, choć nie szukam z nim zgody, staram się go zrozumieć, niuansować wiele spraw i nie wydawać pochopnych ocen. Tego mnie uczyła moja mistrzyni, prof. Krystyna Kersten, i tego staram się trzymać. Niech każdy czytelnik wydaje własne oceny. Starewicza mogę oceniać krytycznie jako komunistycznego polityka, ale jako partner Magdaleny Abakanowicz robi inne wrażenie. Rozumiem, dlaczego ona się w nim zakochała.
Nazywa pan Starewicza partnerem, a nie kochankiem, choć Abakanowicz miała męża, Jana Kosmowskiego. Pisze pan, że stanowili trio. Ja bym napisał, że żyli w trójkącie. Pochylając się nad tą ciekawą relacją, dobiera pan bardzo zachowawcze słownictwo.
Nie nazywam Starewicza kochankiem, bo ich nie łączyły tajne schadzki miłosne – ta kwestia nie jest przedmiotem moich dociekań. On był przez wiele lat, a nawet dekad partnerem Magdaleny Abakanowicz i ci, którzy ich znali, o tym wiedzieli, z Janem Kosmowskim włącznie. Obaj wspierali artystkę w jej karierze, obaj jeździli z nią na wakacje. A jeśli chodzi o zachowawcze, jak pan mówi, słownictwo, to musiałem wziąć pod uwagę to, że i Abakanowicz, i Starewicz byli osobami publicznymi, więc z jednej strony należało napisać i o ich relacji, ale też pisząc o ich związkach, starałem się zachować ostrożność. Chciałem, żeby nie było wątpliwości co do natury ich relacji, nie przekraczając jednocześnie pewnej granicy. I chyba się to udało.
Bardzo mi się to życie Magdaleny Abakanowicz w trójkącie spodobało także w kontekście jej drogi zawodowej, którą zarządzała żelazną ręką. Kobieta wyzwolona ze społecznych konwenansów – pomyślałem. Słusznie?
I tak, i nie, bo ona to wszystko utrzymywała w tradycyjnym obyczaju. Dom prowadziła bardzo konserwatywnie, żyła według kalendarza religijnego chrześcijańskich świąt, pieczołowicie dochowywała polskich tradycji. Im była starsza, tym częściej wracała do swojego dzieciństwa we dworze w Krępie. Również jej trio z Kosmowskim i Starewiczem, mimo że osoby z najbliższego otoczenia czy świata sztuki o nim wiedziały, było dyskretne. Paradoksalnie można więc powiedzieć, że artystka, o której pan pomyślał "kobieta wyzwolona", była jednocześnie arcykonserwatywna, co oczywiście tylko zwiększa fascynację jej osobą.
Wielokrotnie czytałem o tatarskich i szlacheckich korzeniach Magdaleny Abakanowicz, korzeniach ze strony ojca. Nigdy zaś nie mówiła o korzeniach ze strony matki, a te są niemiecko-mieszczańskie. Dlaczego? Ze snobizmu?
Rzeczywiście tego drugiego korzenia tak bardzo nie eksponowała. Myślę, że tu znów mamy do czynienia z jej rysem konserwatywnym i patriarchalnym. Ona w gruncie rzeczy całą swoją rodzinną legendę oparła na kresowej rodzinie ojca, który był nieustannie silną i centralną figurą jej rodzinnego życia. Mamy tu zresztą kolejny paradoks, bo przecież pracowitość, oszczędność, punktualność i zapobiegliwość artystki przypisywać można raczej jej drugiemu korzeniowi, gdyż to niemiecko-mieszczańska rodzina matki doszła do swojej wysokiej pozycji społecznej w Polsce za pomocą tych cnót.
Skoro się pojawił w naszej rozmowie patriarchat, powiedzmy, że Abakanowicz nie chciała, by nazywać ją artystką, tylko artystą. Nie chciała, by nazywać ją tkaczką, tylko rzeźbiarzem. A już najbardziej nie chciała, by wpisywać ją w sztukę feministyczną. Skąd ten opór?
Magdalena Abakanowicz rozumiała, tworząc w latach 50. i 60. XX wieku, że podkreślanie w jakikolwiek sposób, że jest kobietą, będzie traktowane przez konkurentów jako próba tworzenia z taryfą ulgową, a tego nigdy nie chciała. Myślę, że słusznie. Chciała, żeby traktowano ją jak wszystkich innych artystów mężczyzn i tak ją oceniano. Niektórych nawet wyprzedziła, choćby zapomnianego dzisiaj Andrzeja Sadleya, ale i Jolantę Owidzką, a to między innymi oni byli przecież prawdziwymi prekursorami, żeby nie powiedzieć rewolucjonistami w dziedzinie tkaniny. Ale to o Magdalenie Abakanowicz czytamy, że „zdjęła tkaninę ze ściany". Tymczasem to zdejmowanie było raczej kolektywne.
Przenosząc się na początku lat 50. z sopockiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych na warszawską ASP, Abakanowicz wybiera tkaninę, bo w odróżnieniu od malarstwa i rzeźby nie była pod stałą kontrolą władzy?
To prawda, malarstwo i rzeźba były – szczególnie w czasach socrealizmu – pod większą kontrolą władzy, ale też Abakanowicz nie miała wielkiego wyboru, bo w pójściu na malarstwo czy rzeźbę, o czym marzyła, przeszkadzało jej pochodzenie społeczne i klasowe oraz uwikłanie polityczne Abakanowiczów. Wybrała więc tkaninę. I tu trzeba powiedzieć istotną rzecz.
Otóż tkanina była wówczas bardzo ważną dziedziną sztuki, o wiele ważniejszą niż dzisiaj, bo wiązała się i z procesem upodmiotowienia twórczyń, i pielęgnacji tradycyjnego rękodzieła, i rozmaitymi ideami oraz trendami lewicowymi lat 30.
Z tego powodu lewicowi profesorowie tkaniny sprzed wojny byli potem lepiej traktowani przez komunistów, a sama tkanina nie była pod silnym nadzorem. Nie musiała być tak bardzo socrealistyczna, bo według komunistów i tak była lewicowa. Wszystko to Magdalena Abakanowicz znakomicie wykorzystała.
I tak na świat przyszły jej tkaniny-rzeźby, tkaniny-instalacje, "dywanostwory" – jak je gdzieś nazwano. Aż w końcu wymyślono im nową nazwę, która z powodzeniem funkcjonuje do dzisiaj, czyli abakany. Co ciekawe, współcześnie właściwie wszystkie działa Abakanowicz ludność nazywa abakanami.
Tak rzeczywiście jest, choć abakanami są tylko jej dzieła z tkanin, a nie monumentalne rzeźby stojące w największych metropoliach świata: od Chicago do Hiroszimy. Może moja książka rozjaśni te różnice paru osobom i spowoduje, że nie każde dzieło Abakanowicz będzie nazywane abakanem.
Artystka właściwie od dzieciństwa jawi się jako niezależna, nieprzynależąca do żadnej grupy osoba, która – jak pan pisze – "chciała iść na Parnas sama".
Taki miała charakter, taką konstrukcję. To była chyba najważniejsza rzecz, jaką odziedziczyła po ojcu. Z drugiej strony ta wędrówka na Parnas wiązała się z bardzo mieszczańskimi wartościami, choćby z pracowitością. Magdalena Abakanowicz działała według określonej rutyny, codziennie pracowała od rana. Jej współpracownicy mieli być o ósmej gotowi do pracy, a nie picia porannej kawy. I wie pan na pewno doskonale, że to nie jest standard w artystycznym świecie. Abakanowicz od innych wymagała tego samego, co od siebie. W książce pokazałem zaledwie ułamek jej pracowitości i determinacji.
Od lat 60. artystka robi oszałamiającą karierę na świecie i zarabia naprawdę dobre pieniądze, a mimo to mieszka i tworzy w biednej, tworzącej wiele barier komunistycznej Polsce. Dlaczego nie zwiała na Zachód?
Jej świat był tak mocno związany z Polską, że nie wyobrażała sobie chyba wyprowadzki. Zrozumiałem to dość szybko, kiedy przyjrzałem się temu, jak ona obchodzi święta, jak prowadzi dom, jak ogród. Myślę, że duże znaczenie miało także pochodzenie i tworzenie w świecie na pograniczu kultur. Przecież gdyby minęło jeszcze jedno pokolenie, zanim Polska wróciła na mapę Europy, być może Magdalena Abakanowicz byłaby jak Malewicz – rosyjską artystką polskiego pochodzenia. Ale o wiele ciekawsze niż to, dlaczego Abakanowicz nie wyjechała z Polski, jest chyba to, jak potrafiła w tym zgrzebnym komunistycznym kraju tworzyć wielką sztukę uniwersalistyczną, która była zrozumiana pod każdą szerokością geograficzną.
Umiała też ją promować.
Oczywiście, to był bardzo ważny element jej działalności, właściwie od początku do końca. Magdalena Abakanowicz wszystko kazała fotografować, umiała opowiadać o swojej sztuce i bardzo pilnowała, by była interpretowana tak, jak ona sobie tego życzy, i wystawiana tam, gdzie ona tego chce. I to zwykle działało, bo stawiała sobie cel i go realizowała.
Abakanowicz nie angażowała się politycznie ani za komuny, ani już w wolnej Polsce. „Milczała o wszystkim, co nie było sztuką" – zauważa pan. Z konformizmu czy rzeczywiście nic poza sztuką jej nie interesowało?
Myślę, że to brało się stąd, że była skupiona na swojej sztuce, ale też być może po części z tego, że angażowanie się w politykę artystom często szkodziło, a to Abakanowicz nie było zupełnie potrzebne. Za komuny ona się nawet nie spotykała z politykami, nie chodziła ani do partii, ani do ministerstw – już w latach 70. miała od tego Starewicza.
Po 1989 roku utrzymywała bliższe relacje ze Zbigniewem Brzezińskim i jego żoną, rzeźbiarką Emilie Beneš, a potem z Jolantą i Aleksandrem Kwaśniewskimi. Bywała w Pałacu Prezydenckim, towarzyszyła w wydarzeniach, podróżach, ale to nie była prywatna znajomość.
Przez ostatnich kilka lat życia artystka chorowała. Pisze pan o tym bardzo oszczędnie. Dlaczego?
Bo jej współpracownicy nie o wszystkim chcieli mówić i nie miałem dostępu do dokumentacji medycznej, więc po co fantazjować. Zaznaczyłem tylko, że nastąpiły u Magdaleny Abakanowicz zmiany, które były jakimś rodzajem demencji. Prawdopodobnie był to alzheimer.
Na pogrzebie artystki kościół był, jak pan wspomina, wypełniony do połowy. Nie było na nim nawet ministra kultury.
Bardzo to było dziwne, ministerstwo chyba tę śmierć zwyczajnie przeoczyło, o ile pamiętam, była tylko dyrektor Agnieszka Komar-Morawska. Sama Abakanowicz nie uczestniczyła jakoś specjalnie w życiu publicznym, więc może o niej zapomniano. Mam nadzieję, że moja książka trochę ją nam wszystkim przywróci.
W 2021 roku Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu, gdzie z sukcesami uczyła, otrzymał jej imię.
Co bardzo cieszy. Akurat w Poznaniu Magdalena Abakanowicz jest obecna bardzo, także za sprawą swoich rzeźb w przestrzeni miejskiej. Marzy mi się, żeby ją w większym jeszcze stopniu uhonorowała także Warszawa, którą Magdalena Abakanowicz wybrała i której była wierna, gdzie żyła i tworzyła, a gdzie dzisiaj nie ma ani ulicy, ani parku, ani pomnika. Najwyższy czas to zmienić.
Książka Pawła Kowala "Abakanowicz. Trauma i sława" ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora. Autopromocja: książka jest do kupienia w formie elektronicznej w Publio.
Paweł Kowal. Politolog, historyk, polityk i publicysta. Profesor Instytutu Studiów Politycznych PAN, poseł na Sejm RP V, VI i IX kadencji, w latach 2006–2007 sekretarz stanu w MSZ, 2009–2014 poseł do Parlamentu Europejskiego. Autor artykułów naukowych, analiz i książek na temat polityki wschodniej oraz transformacji w Europie Środkowej i ZSRS. Współtwórca Muzeum Powstania Warszawskiego.
Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, "Wysokich Obcasów" i polskiej edycji "Vogue". Mieszka na wsi w Puszczy Knyszyńskiej.