Rozmowa
Krystyna Janda (Fot. Robert Jaworski)
Krystyna Janda (Fot. Robert Jaworski)

Gdy była pani młodą kobietą, miała pani ogromny apetyt na życie?

Tak. Ale ono mnie w rezultacie zaskoczyło, dało mi więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć.

Piękne zdanie.

Ale to nie oznacza, że czekałam z założonymi rękami, co mi przyniesie.

Pomagałam losowi niewątpliwie. Intensywnie. Nie czekałam. Nie przeczekiwałam. A bardzo wielu ludzi oczekuje – od losu, od życia, od bliskich. A życie się jakoś toczy. Samo. Byle jak. I rozczarowuje w związku z tym. Zupełnie nie rozumiem takiego podejścia.

Skończyła pani liceum plastyczne. Była nastolatką z czerwonymi włosami. Wulkanem energii.

Tyle się wtedy działo! Tyle było ważnych spraw, rzeczy do pojęcia, zrobienia, nauczenia i wydawało mi się, że jeśli ich nie zrobię albo zrobię źle, to świat się zawali. Potem wyzwania, szanse. "Człowiek z marmuru"! "Przesłuchanie"! Te filmy to było dużo więcej niż tylko praca.

'Życie dało mi więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć' (Fot. Krzysztof Opaliński)

To była walka polityczna. Za rolę w "Przesłuchaniu" odebrała pani Złotą Palmę w Cannes. Takie wyróżnienie to musiał być jeden z najszczęśliwszych momentów w życiu. 

Nie wiem, czy rozumiałam wtedy, jaka to walka. To rozumiał Andrzej Wajda, Ryszard Bugajski. Ja się wypowiadałam rolą, grając, we własnym imieniu i imieniu innych, w zgodzie ze sobą. A szczęściem było to, że w ogóle zrobiliśmy te filmy, że się udało. Palma w Cannes? Przyznana 10 lat po nakręceniu "Przesłuchania"? Tak, wtedy byłam naprawdę szczęśliwa. Ale głównie dlatego, że rok przed nagrodą, po 15 latach starań, urodziłam pierwszego syna, a gdy dostaliśmy Palmę, byłam w drugiej ciąży.

W momencie zakończenia festiwalu w Cannes siedziałam w dziurawej sukience na wsi 100 km od Warszawy, szczęśliwa i spokojna. Nagle przyjechał samochód produkcji. "Biegiem! Pakować się! O czwartej jest samolot do Cannes". Myślałam, że dostanę furii! Nagle poczułam się źle, chciało mi się wymiotować i poczułam się zmęczona, to były początki ciąży. Jechanie dla nadziei, że może dostanę główną nagrodę, wydawało mi się absurdem. Spóźniłam się na ceremonię. (śmiech)

Czyli sukcesy, podziw świata to nie są momenty, kiedy odczuwała pani pełnię szczęścia?

Uwielbiam swój zawód. Nudzę się, kiedy nie pracuję. Ale te wszystkie nagrody jedynie potwierdzają, że to, co się robi, ma wartość. Tyle. No i to miłe. Najważniejsze są te codzienne sale, które biją brawo, zadowoleni czy poruszeni widzowie. Bez tego nic nie miałoby sensu.  

Srebrnej Muszli za "Zwolnionych z życia" w San Sebastian nie odebrałam już z powodu zagrożonej ciąży. Nagrody były wtedy dla mnie pocieszeniem. Tym bardziej że się ich nie spodziewałam. Wcześniej film "Zwolnieni z życia" był w konkursie w Gdyni. Tam jury nie spojrzało w moją stronę. Dzięki Srebrnej Muszli poczułam satysfakcję.

Całkiem niedawno [w 2019 roku za film "Słodki koniec dnia" – przyp. red.] przyznano mi nagrodę dla najlepszej aktorki w Sundance. Druga w nocy, mama chora, czuwam przy jej łóżku, nagle dostaję dużo gratulacji. Co to jest? Dzwonię do syna i mówię: "Co to jest Sundance? Dostałam tam jakąś nagrodę". A on na to: "Festiwal". I zasnął. Dopiero rano: "Mamo! To jest bardzo, bardzo ważna nagroda". No to super. (śmiech) Tyle o nagrodach. Ale pani wciąż wraca do szczęścia.

Cały czas było szczęście, miałam superżycie.

W monologu "My Way" opowiada pani między innymi taką wspaniałą anegdotę związaną z synami: któregoś dnia wróciła pani do domu i zastała ich, jak akurat oglądali telewizję. Nie zauważyli mamy, a jeden do drugiego powiedział... 

"Patrz! Janda!" I przełączyli kanał. (śmiech) 

Uroczystość z okazji 20 - lecia transformacji. Zabrze. 2009 rok (Fot. Bartłomiej Barczyk / Agencja Wyborcza.pl)

A kiedy w '85 kręciła pani film "Kochankowie mojej mamy", myślała pani o swojej 10-letniej wtedy córce. Była pani mamą… Jak to pani określa? Niekonwencjonalną? 

Nienormatywną! Nigdy takiego macierzyństwa, jak na przykład moja córka, która sama wychowała swoich troje dzieci, nie zaznałam, zawsze miałam przy sobie mamę i gosposię. Wszystkie kąpiele i bajki na dobranoc mnie prawie nie dotyczyły. Robił to ktoś inny. Także mój mąż. Ja grałam, prawie zawsze wieczorami pracowałam. Widzieliśmy się zawsze podczas śniadania, przed ich pójściem do przedszkola, potem szkoły.

Pamiętam natomiast moment, kiedy Marysia do mnie zadzwoniła i powiedziała, że nie ma zeszytu nutowego na zajęcia. Byłam w Ameryce, męża też nie było w Polsce, kręciłam serial ["Wilder Westen, inclusive", w 1988 roku – przyp. red.]. Natychmiast ten zeszyt z tej Ameryki zorganizowałam i powiedziałam sobie: "Cholera, rzeczywiście, to ja jestem matką, a babcia jest babcią po prostu". Cudownie!

Jak pani dzieci odnajdywały się w tym, że ich mama to instytucja?

Nie zwracały na to uwagi, według nich zbyt dużo pracowałam. W domu inne rzeczy są ważne. Co będzie na obiad? Gdzie jedziemy na wakacje? Czy tata wyjeżdża też, czy zostaje w domu? – to się liczy.

Bywała pani na wywiadówkach? 

Może dwa razy. Dzieci wolały, żeby do szkoły przychodził mąż [Edward Kłosiński – przyp. red.]. W ogóle nie chcieli się za bardzo ze mną pokazywać. Najlepiej się czuliśmy na wakacjach za granicą, kiedy nikt mnie nie rozpoznawał. Chociaż raz się zdarzyło, że pływałam we Włoszech w morzu i obok mnie przepłynęła jakaś Niemka. (śmiech) Mijając mnie, powiedziała: "Guten Morgen Frau Bellheim!" [Krystyna Janda zagrała Marię Bellheim w serialu "Wielki Bellheim" – przyp. red.]. Bardzo mnie to wtedy rozbawiło, ale poza tym nikt mnie nie znał. Po prostu byłam zwyczajną mamą na wakacjach.

'Można spędzać z dziećmi całe życie, od rana do wieczora być z nimi, ale w ogóle z nimi nie rozmawiać ani nie wiedzieć o nich prawie nic' (Fot. Robert Jaworski)

A czy pani miewała do siebie pretensje o wspomnianą nieobecność przy bajkach i kąpielach? Teraz jest może inaczej, ale jeszcze kilka lat temu aktora nikt by nie zapytał, jak łączył pracę z rodziną, ale kobietę – owszem. W dodatku to pytanie jest równoznaczne z oskarżeniem, że się na pewno dzieci zaniedbało.

Można spędzać z dziećmi całe życie, od rana do wieczora być z nimi, ale w ogóle z nimi nie rozmawiać ani nie wiedzieć o nich prawie nic. Moje dzieci zawsze wiedziały, że ja jestem z nimi, przy nich, nawet jeśli chwilowo mnie nie ma! Choć daleko – blisko.

A czy takie pytania się pojawiały? Owszem. Zawsze na nie odpowiadałam: "Mam męża i mamę. I oni się zajmują dziećmi, kiedy mnie nie ma". Teraz dzieci są ze mną. Mam 70 lat, byłabym wielokrotnie zupełnie bezradna, gdybym ich nie miała. Oni kupują mi bilety, odprawiają na samolot, załatwiają wiele rzeczy. Często sama bez ich pomocy nie umiałabym zapłacić za światło. Nie wiem, jak sobie radzą inni w moim wieku. (śmiech) Co prawda ja wszystko robię przez internet, nawet czytam prawie tylko w komputerze. Nie rozstaję się z nim. Ale zawsze mam kogoś przy sobie do pomocy. Także pracowników mojej fundacji.

Maria Seweryn i Krystyna Janda. 2001 rok (Fot. Przemysław Graf / Agencja Wyborcza.pl)

Ludzie i miłość są determinantą szczęścia.

Tak. Choć rażą mnie na co dzień zbyt wielkie słowa. Zachowuję je na scenę. Wielu ludzi nigdy w życiu nie kochało. A miłość to prawdziwy prezent od życia, jeśli się umie kochać.

Jak to zrobić, żeby się udało? Żeby dwoje ludzi ze sobą wytrwało?

To są zbyt trudne pytania. Miłość to też praca, wysiłek, starania. Strasznie dużo teraz rozwodów i rozstań dookoła. Widzę, że ci młodzi ludzie nie dają sobie rady w związkach. Często myślę: lepiej, żeby się rozstali, nic z tego nie będzie, co to za życie, są za młodzi, żeby funkcjonować w takiej dysharmonii. Ale dlaczego nie potrafią utrzymać swoich związków? Nie wiem.

Spotkałam mężczyznę, który mi imponował, który mi się podobał, był inteligentny, dawał mnie i naszym dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Z którym lubiłam rozmawiać i często się śmiałam. Tyle.

Krystyna Janda i Edward Kłosiński (Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Wyborcza.pl) , Łódź. 2005 rok (Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Wyborcza.pl)

Trafić w życiu na swojego człowieka – to wielkie szczęście.

I to trzeba cenić. Mieć świadomość, że nie zawsze tak jest.

Poza tym jak się kocha, to się nie jest egoistą. Miłość wyklucza egoizm.

A czy to, że byliście z jednego świata – pani mąż Edward Kłosiński był operatorem – również miało znaczenie?

Oboje skończyliśmy licea plastyczne. To była wspólnota zainteresowań, podobna wrażliwość, gust, pasje, poczucie humoru. Oczywiście, to miało znaczenie.

Premiera 'Pestka' w kinie Gloria w Bytomiu. 1996 rok (Fot. Waldemar Kompała / Agencja Wyborcza.pl)

Mąż znał i rozumiał pani świat. Dziś przy kręceniu scen intymnych na planach bywają specjalni konsultanci, którzy dbają o komfort aktorów, a gdy kręciliście "Pestkę", to właśnie Edward Kłosiński był operatorem i był obecny przy scenie erotycznej, którą grała pani z Danielem Olbrychskim. Ja bym była szaleńczo zazdrosna.

Ale skąd! Kiedy kręciliśmy z Danielem scenę erotyczną, owszem, wyprosiliśmy wszystkich z hali, by niepotrzebne osoby się nie kręciły, ale zazdrość? Skąd! Jesteśmy zawodowcami. Krzyczałam: "Kamera!", a do Daniela mówiłam: "Proszę!", i całował. A mąż to kręcił. (śmiech)

Ludziom spoza tego świata trudno to zrozumieć.

Naprawdę? To jest tylko zawód. Osoby, o których pani wspomniała, pojawiają się dziś na planach, by pilnować, żeby nikt nie przekroczył granicy. W życiu nie byłam na planie filmowym, gdzie przekroczono by moje granice. Nigdy.

I nigdy nie przyjęła pani roli, z którą nie zgadzałaby się pani ideologicznie.  

Zgadza się.

W 2008 roku, kiedy chorował i umierał pani mąż, zagrała pani w filmie "Tatarak", który opowiada właśnie o śmierci. Czy wolno mi zapytać, czy po 15 latach pani zakończyła żałobę po mężu?

Nie zakończyłam. I bardzo dobrze się z tym czuję. Pamiętam, wszyscy mówili, że mi się pogorszy jakość życia psychicznego w związku z żałobą. Czuję się z tym w porządku.

Krystyna Janda z synami podczas odsłonięcia gwiazdy Edwarda Kłosińskiego. Łódź. 2009 rok (Fot. Radosław Jóźwiak / Agencja Wyborcza.pl) , 'Wszyscy mówili, że mi się pogorszy jakość życia psychicznego w związku z żałobą' (Fot. Marcin Stępien / Agencja Wyborcza.pl)

Jest społeczne oczekiwanie, że ona się musi skończyć po roku, może dwóch.  

Nie można sobie ot tak powiedzieć: dosyć tego. Ja się nie staram wyjść z żałoby, przeciwnie, czułabym się gorzej, gdybym ją zakończyła. Teraz też jestem wciąż w żałobie – po mojej matce. Obserwuję moją siostrę – ona też. Są ludzie, po których żałoba się nie kończy.

A czy ona jest tożsama z permanentnym smutkiem?

Nie. To jest pamięć tego, że było, że przeżyłam taką miłość. Smutek bywa i odchodzi.

Czyli jest żywą pamięcią.

Tak. Mam przyjaciółkę, zdradził ją mąż, którego strasznie kochała. Powiedziała mi: "Wolałabym, żeby umarł". Ja ją rozumiem. Mnie zostały same dobre wspomnienia. Mnie nie urażono, nie dotknięto tak boleśnie...

Nie przestano kochać...

Umarł, ponieważ terminalnie zachorował, ale nie zdradził, nie zostawił, nie oszukał.  

A czy żałoba to jest permanentny smutek? Nie.

Lubię życie, zawód, ludzi, pracę, wiosnę, zwierzęta, małe przyjemności, przyjaciół, codzienność.

To, że dziś o piątej rano byłam w ogrodzie z moimi trzema psami i trzema kotami. Chodziłam z nimi i podwiązywałam krzaki bzu, które od deszczu się ugięły tak, że kwiaty leżały na ziemi. (Krystyna Janda pokazuje w komórce zdjęcie swoich zwierząt i się uśmiecha) Piąta rano, ogród, zwierzęta. To są przyjemności!   

Mam dwa psy i taką obserwację, że jest taka kategoria ubrań, łachów, które powinnam wyrzucić, ale tego nie robię, uznając, że będą "na spacer z psem". Strasznie niedbale potem na tych spacerach wyglądam i podejrzewam, że moje psy mogą się trochę mnie wstydzić… 

(śmiech) Ja też mam takie ubrania i bardzo lubię w nich chodzić. U siebie [Krystyna Janda mieszka w podwarszawskim Milanówku – przyp. red.] chodzę ubrana byle jak. To jest miłe, kiedy nie trzeba się starać. Wie pani, ja się nigdy specjalnie nie przejmowałam tym kreowaniem siebie prywatnie.

'Piąta rano, ogród, zwierzęta. To są przyjemności!' (Fot. Robert Jaworski)

Pani ma bardzo dużo dystansu do siebie. W "My Way" wspomina pani, że kiedy Andrzej Wajda zobaczył, jak pani karmi piersią, to skomentował: "Krysia jest kobietą! To po co ja szukam innych aktorek!".   

Andrzej, kiedy kręciliśmy "Człowieka z marmuru", mówił, że ja jestem najzdolniejszym chłopcem polskiej kinematografii!

A ja jestem przekonana, że mężczyźni się w pani kochali. Że wysyłali listy miłosne...

Jakoś nie zauważyłam. A jeśli, nie zwracałam na to uwagi, nie myślałam o tym...

Nie było takiego momentu, kiedy pani się czuła wyjątkowo kobieco i erotycznie, kiedy myślała o sobie jak o seksbombie?

Skąd! Nigdy nie miałam nawet cienia takiej myśli. Podobałam się mężowi i to było ważne.

A czy generalnie wygląd i atrakcyjność były i są dla pani ważne?

Tak. Jestem ostatecznie aktorką i zależy mi na różnorodności ról. Ale czułam się ze sobą dobrze na każdym etapie życia. Ani z seksualnością, ani z ciałem nie miałam nigdy żadnego problemu.

'Czułam się ze sobą dobrze na każdym etapie życia. Ani z seksualnością, ani z ciałem nie miałam nigdy żadnego problemu' (Fot. Robert Jaworski)

Jako dziecko i nastolatka czuła pani absolutną akceptację od rodziców i dziadków, prawda?

I to jest dar podstawowy, z którym weszłam w życie! Dzięki temu jest z czego brać. Człowiek ma potwierdzenie, że jest kimś ważnym, cennym, akceptowanym. Choćby dla tych kilku najbliższych osób. 

Czy pani w ten sam sposób wychowywała swoje dzieci? Powtarzając, że są najwspanialsze pod słońcem?

No jasne! Najwspanialsze to przesada, mówię prawdę, jeśli trzeba, to też obowiązek matki. Ale akceptację mają zawsze. Jeśli się nie ma takiej akceptacji u najbliższych, żyje się z deficytem życiowym. Kocham bardzo ich wszystkich, ale też ich lubię: dzieci, wnuki, synowe, ich przyjaciół. I jeszcze jedno: optymizm – czasem nawet taki na siłę – pomaga w życiu.

Tak?

Zdecydowanie. Nigdy nie zamartwiam się na zapas. Jak się coś dzieje, wtedy się martwię. Na zapas – nigdy.

XXX Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. 2005 rok (Fot. Kamil Gozdan / Agencja Wyborcza.pl)

Przeczytałam kiedyś fajne porównanie, że martwić się na zapas to jakby spłacać kredyt, którego się nie zaciągnęło.

Dokładnie.

Ja jestem chorobliwą optymistką. Gdzieś po cichu uważam, że nie umrę! (śmiech) Może jakoś mi się uda?

A czy nie jest tak, że gdzieś tam głęboko wszyscy uważamy, że śmierć dotknie wszystkich, tylko nie nas i tych, których kochamy?

Nie, nie. Teraz już wiem, że umrzemy i umrą nam najdrożsi, ale chciałabym mojej śmierci nie zauważyć. No i żeby nie bolało.

Monolog "My Way" kończy pani niezwykle przejmującym wezwaniem do widzów: "Bądźcie szczęśliwi".

...o ile potraficie być szczęśliwymi w tych trudnych czasach. Zresztą szczęście to tylko momenty i dla każdego oznacza co innego.

A czym jest dla pani?

Nie wiem. Może szczęście dla mnie dziś to wewnętrzna harmonia? Równowaga pomiędzy bardzo wieloma rzeczami? Na moim etapie życia na pewno równowaga. Kiedyś to były raz miłość, raz związek, dzieci i ich sukcesy, poprawa zdrowia męża, matki. Kariera. Nowa rola. Dziś chyba najważniejsza jest dla mnie harmonia.

Spektakl 'Biała bluzka'. 2011 rok (Fot. Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.pl) , '32 omdlenia'. 2011 rok (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl)

Osiągnąć wewnętrzną harmonię – to bardzo dużo. 

To korona góry!  

Natomiast kiedy człowiek ma lat 20... 

To chce niepokoju. Żeby się działo, zmieniało, otwierały się nowe drogi.

Czy od życia, od siebie, od ludzi, z którymi pani pracuje, wymaga pani bardzo dużo? Jest pani perfekcjonistką?

Nie. Nie warto, bo wtedy życie się zamienia w koszmar. Ale powinno być "w porządku". Na scenie dążę do perfekcji, ale to tyle.

Naprawdę?

Ja odpuszczam dużo rzeczy. Drobiazgów, z których wielu znanych mi ludzi zrobiłoby widły. Zdarzyła mi się raz naprawdę zabawna historia. Kiedy ktoś mnie maluje, zamykam oczy i nie kontroluję, co się dzieje, odpływam. Któregoś razu przed jakimś wydarzeniem jedna pani mnie tak okropnie umalowała, że kiedy otworzyłam oczy, to po prostu nie mogłam uwierzyć.

"Powieki na niebiesko? Co pani przyszło do głowy?" – pytam. A ona: "Wie pani, bo ja nie umiem, w ogóle nie jestem charakteryzatorką, tylko chciałam się z panią spotkać i poprosiłam koleżankę, żeby mnie zabrała, to było moje marzenie". "To super" – odpowiedziałam. I poszłam w tym makijażu, a nawet dałam się tak fotografować. (śmiech) Wyglądałam koszmarnie. To są rzeczy, którymi się nie warto denerwować.

Krystyna Janda i Piotr Borowski w przedstawieniu 'Weekend z R'. 2010 rok (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl) , 'Zmierzch długiego lata'. 2012 rok (Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)

A sztuką?

No, to moje życie, mówiąc górnolotnie.

Przez ostatnich 20 lat wyreżyserowała pani 36 sztuk!

Więcej. To tylko w naszej fundacji. I za każdym razem się przejmuję, ale do rozsądnych granic. Staram się robić dobre, ważne spektakle najlepiej, jak umiem. Ale nie na śmierć i życie. Nienawidzę pracować w konflikcie, nienawidzę awantur.

Zdarza się, że mówię: "To nigdy nie będzie OK, bo ona/on jest niezdolny, ale jest taką cudną osobą! Nie mówmy tego. Niech sobie gra. Widzom się podoba".

Naprawdę?

Pracuję z kilkuset aktorkami i aktorami. Artystą się naprawdę tylko bywa. Ale pilnuję jakości naszych fundacyjnych spektakli z zaciśniętymi zębami i ich technicznej strony także.

Przeklina pani?  

O, strasznie! Ale jestem emocjonalna, szybka, gorąca, empatyczna, czasem za bardzo.

Czy wszyscy aktorzy w Warszawie mają w komórce zapisany pani numer i kiedy dzwoni pani z propozycją, biegną na skrzydłach?

Artystka otrzymuje medal 'za mądrość obywatelską'. Kraków. 2019 rok (Fot. Adrianna Bochenek / Agencja Wyborcza.pl) , Podczas wręczenia Danucie Wałęsie tytułu Honorowej Obywatelki Gdańska (Fot. Martyna Niećko / Agencja Wyborcza.pl) , Marsz 'Kocham Cię Europo'. Warszawa. 2017 rok (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl)

Nie. Wielu odmawia.

Odmówić Jandzie?!

Widocznie mają inne sprawy. 

Zszokowała mnie pani. Tak samo jak szokujące jest, że był czas, dwa lata po odejściu z Teatru Powszechnego, kiedy w Warszawie nie było teatru, w którym proponowano by pani rolę.

Może się bali, że im zdominuję teatr? Że będę się rządzić? No dobrze. Kupiłam sobie teatr.

W Teatrze Polonia po spektaklach ludzie krzyczą z widowni: "Kochamy panią!". Zawsze dostaje pani owacje na stojąco.

To miłe. Jestem z tego dumna. Ale też jestem aktorką, która skraca brawa. Wolę, żeby były szczere i gorące. Chociaż wie pani, teraz jakoś ludziom podoba się wszystko, nawet byle co, wstają, biją brawo. Może myślą, że tak jest grzecznie. Za czasów mojej młodości krzyczeli: "Głośniej!" "Nie słychać!".

Teraz ostatnio byłam widzem w jednym z warszawskich teatrów, nie słyszeliśmy 40 proc. tekstu, w szatni podeszli do mnie inni widzowie: "Słyszała pani teksty"? "Nie – odpowiedziałam – ale mnie nie wypada interweniować, a wam tak. Było krzyczeć! Na koniec wstaliście i biliście brawo. Nie zasługiwali".

A kiedy to są brawa dla pani? Czy to nie jest wspaniałe być wielbioną?

Krępujące. To tak samo, jak śpiewają człowiekowi "Sto lat". Nie bardzo wiadomo, co się z tym ma zrobić. Jak to przetrzymać. A jeszcze, nie daj Boże, ktoś zaintonuje "Niech jej gwiazdka". (śmiech) To wszystko jest bardzo miłe, ale po dwóch godzinach na scenie w szpilkach mam ochotę usiąść... i wrócić do swojego życia.

'W Polsce te 30 lat po zmianie to były lata szczęśliwe'. Z Jackiem Kuroniem. 1992 rok (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl)

Nie zabierając ze sobą emocji ze spektaklu? Określiła to pani kiedyś, że trzyma emocje na krótkiej smyczy. Nie spala się pani, grając?

W moich garderobach we wszystkich teatrach zawsze odbywały się małe uroczystości, spotkania. Bo ja nie musiałam się skupiać. Więc wszyscy śledzika robili u mnie, bo inni aktorzy mówili: "Proszę wyjść, bo ja muszę teraz być w spokoju". A ja prosto z tych bankiecików wchodziłam na scenę. Zawsze miałam gotowość emocjonalną do gry.

W "Człowieku z marmuru" pokazuje pani budynkowi Telewizji Polskiej gest Kozakiewicza. Tego nie było w scenariuszu.

Nie było. Chętnie zrobiłabym to jeszcze raz. W Polsce te 30 lat po zmianie to były lata szczęśliwe. Wszystko się zmieniało. Rosło, piękniało, rozwijało. Powstawały nadzwyczajne inicjatywy. Firmy. Usługi. Instytucje. Ta ilość NGO-sów! Ludzi, którzy za swój cel życia obrali pomoc innym: dzieciom, chorym, samotnym. Prawdziwa arystokracja ducha! A potem nagle wszystko się zmieniło, demokracja zaczęła się chwiać i zaczął się ten koszmar.

Zobacz wideo Krystyna Krystyna Janda: "Bez nowych kultur Europa nie będzie się rozwijać"

W "My Way" mówi pani mocne słowa na temat aktualnej sytuacji.

Tak to ze mnie wyfruwa. I dobrze. Milczenie jest zgodą.

Czyli było spontaniczne? Nie zaplanowała pani tego?

Nie, to jest w tekście przeze mnie napisanym. Zaplanowane.

(Krystyna Janda przeprasza, po czym odbiera telefon w sprawie uroczystości, podczas której ma wygłosić laudację dla Jerzego Buzka. Dzień wcześniej gra dwa spektakle w drugiej części kraju, ale mówi, że to żaden problem. Obiecuje, że wsiądzie w samochód o szóstej rano, by na to wydarzenie zdążyć).

'Lubię czerwone paznokcie i usta umalowane czerwoną szminką. Lubię wiele rzeczy. Życie lubię' (Fot. Wojtek Habdas / Agencja Wyborcza.pl)

Lubi pani prowadzić samochód?

Nienawidzę.

Ale lubi pani palić papierosy?

Lubię.

A dzieci nie błagają, żeby pani rzuciła?

Nie. Moja mama paliła do dziewięćdziesiątki.

Nie lubi pani pić alkoholu.

Nie, bo potem źle się czuję.

Perfumy?

Uwielbiam. W hurtowych ilościach!

Kwiaty?

Wszystkie!

I malować paznokcie na czerwono? Kiedyś pani powiedziała, że gwiazdy noszą czerwone paznokcie.

Czerwone pazury! To moi synowie mieli taką obserwację. Lubię czerwone paznokcie i usta umalowane czerwoną szminką. Lubię wiele rzeczy. Życie lubię.  

Weekend może być codziennie – najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>

Krystyna Janda. Aktorka teatralna i filmowa. Reżyserka. Z wyróżnieniem ukończyła Wydział Aktorski PWST w Warszawie. Na dużym ekranie debiutowała u Andrzeja Wajdy w "Człowieku z marmuru". Janda ma na koncie 236 artystycznych dokonań: ról i reżyserii w teatrze, filmie i operze. Odebrała kilkadziesiąt krajowych i międzynarodowych nagród, w tym Złotą Palmę dla najlepszej aktorki w Cannes za rolę Antoniny Dziwisz w "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego. Była etatową aktorką warszawskich teatrów Ateneum i Powszechnego, a w 2005 r. założyła Fundację Krystyny Jandy na rzecz Kultury oraz pierwszy w stolicy prywatny teatr Polonia (uzupełniony pięć lat później Och-Teatrem). Była dwukrotnie zamężna. Z Andrzejem Sewerynem ma córkę Marię Seweryn, która również jest aktorką i reżyserką. O drugim mężu – z którym spędziła 35 lat – mówi, że był mężczyzną jej życia. Z tego związku aktorka ma dwóch synów: Adama Kłosińskiego i Andrzeja Kłosińskiego.  

Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.