
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne
Tomek, czy ty zostałeś fryzjerem dlatego, że dorastałeś w domu dziecka? Szczególnie w PRL-u mówiło się, że wychowankowie często kończyli zawodówkę, by szybko mieć w ręku konkretny fach.
Już w dzieciństwie odkryłem, że mi się podoba fryzjerstwo. Strasznie chciałem pracować w tym zawodzie, a dom dziecka mi to ułatwił. Spędziłem w różnych placówkach ponad 10 lat i tam miałem warunki, żeby się uczyć zawodu.
Ile miałeś lat, kiedy trafiłeś do domu dziecka?
Osiem. Był rok 80. Mieszkałem między innymi w nieistniejącym już domu dziecka na ul. Dalibora w Warszawie. To był wielki, piękny dom! Tam miałem swoje łóżko i wiedziałem, że każdego dnia dostanę śniadanie, obiad i kolację. A w moim domu rodzinnym bywało różnie. Rodzice mieli problemy alkoholowe…
Oboje?
Tak. W takich domach dzieją się różne rzeczy. Przychodzą znajomi…
Odbywają się libacje…
Pamiętam, jak to jest być głodnym. (płacz) Już mnie zaczyna ściskać za gardło.
O domu dziecka powiedziałeś "piękny dom", a pokutuje inne określenie: bidul.
Część dzieciaków go używała, ale ja i moi koledzy woleliśmy mówić "kabaret". Działo się tyle różnych historii! Czasami wcale nie śmiesznych, ale śmiesznych też. Wolałem, żeby to był kabaret niż bidul.
Fryzjerstwo to był twój wybór, ale czy nie masz żalu, że skończyłeś tylko szkołę zawodową? Dziś jest inaczej, ale kiedyś fryzjer to nie był zbyt prestiżowy zawód…
To było coś gorszego! Dorośli mówili: "Nie chcesz się uczyć? Będziesz fryzjerem albo kucharzem". Żal i pretensje mogę mieć tylko o jedno... Wstyd mi o tym mówić, ale skończyłem tylko szkołę podstawową.
Dziś jest obowiązek nauki do 18. roku życia, wtedy go nie było, ale mimo to jak to możliwe, że nikt nie dopilnował, żebyś skończył szkołę ponadpodstawową?!
Nikomu na tym jakoś specjalnie nie zależało. Było tam tyle dzieciaków! Sam sobie załatwiłem trzyletnie praktyki, po których zrobiłem dokumenty czeladnicze, i to był koniec mojej edukacji.
Gdzie się uczyłeś fachu?
Na warszawskiej Woli, skąd pochodzę, blisko mieszkania rodziców był salon Danusi Góreckiej – wspaniałej kobiety, która już niestety nie żyje. Z domu dziecka mogliśmy jeździć na weekendy do domu i ja w soboty lubiłem sobie po prostu tam pójść posiedzieć i popatrzeć, jak pracują fryzjerki. Nigdy nie zapomnę, jak któregoś dnia przyszła klientka i Kaśka powiedziała: "Tomek, zaprowadziłbyś panią do mycia?". Pokazała, jaki nałożyć szampon i odżywkę. Umyłem włosy, a klientka włożyła mi tipa do kieszeni. To były moje pierwsze zarobione w życiu pieniądze.
Proszenie rodziców o pieniądze na słodycze było bezcelowe. Czasami chodziło się po pobliskich śmietnikach, gdzie przesiadywali menele. Tam można było znaleźć pustą butelkę i ją zanieść do pana Franka, który miał sklep monopolowy. Z tych kilku groszy z kaucji miałem na lizaka.
Po czymś takim, kiedy dostajesz od klientki pierwsze własne pieniądze, to kurczę! Rewelacja! Pieniądze to jedno, ale ja byłem też już wtedy zakochany w atmosferze salonu fryzjerskiego.
Co w niej odkrył mały Tomek?
Magię! Przychodzi klientka, a ty tworzysz jej na głowie fajną fryzurę i dzięki temu wygląda pięknie. Oczywiście kluczowe to wiedzieć, co dla kogo będzie najlepsze. Wiadomo, że kolory ciemne uwydatnią zmarszczki, a nawet zmęczenie na twarzy, dlatego w pewnym wieku lepiej jest farbować włosy na jaśniejszy kolor.
W starszym wieku lepiej być blondynką?
Tak. Kobieta przychodziła, mówiła: "Chcę wyglądać jak Sharon Stone", i młodniała o 10 lat. Zachwycało mnie to! Widziałem we fryzjerkach cudotwórczynie, które mają moc wpływania na samoocenę ludzi. Urzekło mnie też to, że w tym zawodzie jest możliwość ocierania się o fantastycznych ludzi.
Opowiedz jeszcze trochę o tamtym pierwszym salonie, w którym uczyłeś się zawodu. Pod koniec PRL-u jakich produktów używaliście?
Takich, jakie udało się zdobyć! Jak rzucili do sklepu szampon Familijny, to kupowało się tyle butelek, ile się dało, żeby tylko zawsze w salonie był szampon. To były zupełnie inne czasy! Klientki przychodziły z piwem do salonu...
Jak to z piwem?
(śmiech) Dlatego że jak się włosy polało piwem, to one sztywniały i loki się lepiej trzymały. Zawsze się śmiałem, że połowę butelki szefowa lała klientkom na głowę, a drugą połowę wypijały.
Ale taka fryzura musiała śmierdzieć!
Właśnie nie. Piwo wietrzało i zapach był w porządku.
No ale już płyny do trwałej ondulacji autentycznie śmierdziały.
Oj, zdecydowanie! Dziś to jest inny świat. Kosmetyki pachną cudownie. Ale kilkadziesiąt lat temu, jak człowiek wchodził do salonu fryzjerskiego, to go odrzucało od smrodu amoniaku.
A jeszcze, nie daj Boże, jak klientki przed trwałą sobie w domu robiły zdrowotne płukanki na włosy! Nigdy nie zapomnę, jak polałem klientce zakręcone na wałki włosy płynem do trwałej i po całym salonie momentalnie rozniósł się koszmarny smród! Mimo że pootwieraliśmy drzwi i okna, nie dało się tego szybko wywietrzyć.
Okazało się, że pani wcześniej robiła sobie wcierki z cebuli. Tarła cebulę, wyciskała i nacierała sokiem, by było lepsze ukrwienie skóry głowy. Dziś kobiety kupują ampułki w aptekach, ale wtedy tego nie było i stosowało się domowe patenty.
Udała się ta trwała po cebuli?
Włosy się skręciły pięknie, ale ta kobieta była strasznie skrępowana. Źle zrobiła, że przed zabiegiem mi nie powiedziała o tych wcierkach. Umówiłbym się z nią sam na sam, żeby jej oszczędzić widoku zniesmaczonych klientów. Żal mi jej było bardzo.
W tym zawodzie to jest niestety stały motyw, że klientki próbują ukryć, co robiły z włosami. A włosy i tak oddają całą prawdę.
Klientka chce rozjaśnić włosy. "A farbowała je pani ostatnio?" "Absolutnie!". Po czym robimy zabieg i na włosach pojawiają się dosłownie łaty! Bo pani umknęło, że zastosowała hennę do włosów, która oblepia łuskę włosową i mimo że po jakimś czasie wydaje się, że wszystko jest zmyte, to jednak substancja wciąż jest na włosach. Zatajanie prawdy zawsze się niestety źle kończy.
"Nie zadzieraj z fryzjerem"! W pierwszych latach twojej pracy prócz wspomnianej trwałej ondulacji co klientki preferowały?
Tamte czasy to była magia! Wiele klientek przychodziło się uczesać przynajmniej raz w tygodniu. A jeśli były urodziny, imieniny czy inne przyjęcie, to było już bezdyskusyjne, że kobieta się umawiała do fryzjera. Niektóre panie potrafiły do nas przychodzić nawet dwa razy w tygodniu!
A jeśli nie przychodziły się tylko uczesać, ale ufarbować? Czy tamte kosmetyki bardzo niszczyły włosy?
Nie, o ile się je stosowało z głową. Kiedy już zdałem egzamin zawodowy, zatrudniłem się w salonie przy ul. Olbrachta, u Ireny Hościło. Fantastyczna fryzjerka! Jest moją przyjaciółką i do dziś mówię do niej "siostra". Zawsze powtarzała: "Ku*estwo może być wśród ludzi, ale nie na głowie". W tym haśle kryje się cała tajemnica fryzjerstwa.
Irena nauczyła mnie perfekcjonizmu – potrafiła wytknąć nawet minimalny błąd i nieraz wychodziłem z pracy z płaczem, a mimo to kocham ją nad życie – oraz tego, że czasem trzeba klientce po prostu odmówić. Irena ucinała dyskusje konkretnie: "Ma pani dookoła wiele salonów, gdzie pani zrobią wszystko. My nie".
Ty dziś robisz tak samo?
Oczywiście. I tłumaczę, że jeśli na przykład klientka chce być platynową blondynką, a jej włosy są zbyt zniszczone, to efekt byłby opłakany. Najpierw trzeba je doprowadzić do stanu używalności – nawilżyć odpowiednio – i dopiero wtedy mogę taki zabieg wykonać.
Często odradzam klientkom bardzo dziś modne nanoplastię czy keratynowe prostowanie włosów. Po tych zabiegach włosy wyglądają prześlicznie, to prawda, tylko że jeżeli potem nie używa się profesjonalnych kosmetyków, to niestety robią się bardzo brzydkie: przesuszone, puszą się.
Na początku lat dwutysięcznych niezwykle modne były prostownice do włosów.
Miałem klientki, które nosiły je nawet w torebce do pracy! Jeśli – nie daj Boże – jeden kosmyk się skręcił, od razu biegły do łazienki i wyjmowały prostownicę, byle tylko włosy były idealnie proste. (śmiech)
A dziś co jest modne?
Wszystko! Różnorodność jest modna. Możesz mieć włosy proste, możesz mieć loki. Z tym że jeśli loki, to raczej naturalne. Kobiety uzyskują skręt, wgniatając we włosy odpowiednie kosmetyki. Cała tajemnica polega na tym, żeby nie być przerysowanym. Żeby to, co masz na głowie, współgrało z tobą.
Ja sam byłem blondynem, miałem czerwone włosy, miałem trwałą. Kochałem tamten czas szaleństw. A teraz chcę się po prostu czuć ze sobą dobrze. Regularnie farbuję sobie brodę i kładę hennę na brwi, dlatego że to mnie odmładza i poprawia samopoczucie.
Idziesz w poprzek trendom i nie jesteś fanem siwizny.
Dlatego że na starość zawsze będzie czas! Siwizna jest fajna, jeśli jest naturalnie piękna.
Jak u Andie MacDowell!
Mam klientkę Ewę, która ma właśnie takie przepiękne włosy! Kiedyś mi powiedziała: "Chętnie bym coś zmieniła", a ja na to: "Mowy nie ma! Bo zaraz będziesz miała odrosty i będziesz wyglądała fatalnie, a twój siwy jest cudny".
Ale jeśli byłby smutny, szary, mysi? Tak samo jak używamy kremów przeciwzmarszczkowych i robimy makijaż, tak samo farbujemy włosy. Ci, których stać, idą do fryzjera, a klientkom, które muszą się farbować w domu, doradzam, jakie produkty powinny kupić, żeby sobie krzywdy nie zrobić. Prędzej czy później do mnie wrócą. Może nie będą przychodziły regularnie na farbowanie, ale na strzyżenie tak. Dobro powraca.
Wspomniałeś, że przez przypadek można sobie mocno zaszkodzić. Opowiedz, proszę, o największym hardcorze, jaki widziałeś.
To była moja własna mama, której zrobiłem trwałą, a po kilku tygodniach jeszcze balejaż. Wyglądała przepięknie, ale podpytywała: "A może byśmy włosy ufarbowali na blond?". Odradziłem, więc po cichu poszła do sklepu i kupiła farbę. Jak wujek zapytał, co robi, odparła: "Będę Marilyn Monroe!". No i Marilyn Monroe, jak się nachyliła nad wanną, żeby się zmyć, to wypadały całe pukle włosów!
Twoi rodzice mieli ograniczone prawa rodzicielskie, a jednak regularnie odwiedzałeś ich w weekendy. Oboje już nie żyją. Nigdy nie miałeś do nich żalu? Młodzieńczego buntu "zniszczyli mi życie, nie chcę ich znać"?
Bardzo kochałem moją mamę. Była dobrym człowiekiem, tylko się pogubiła w życiu. Na swój sposób mnie kochała. Widziała, że jestem zaradny, i podobało jej się to. Przez całe życie starałem się jej pomagać, choć zawsze się bałem, że pieniądze pójdą nie na to, na co powinny.
Kiedykolwiek próbowała wyjść z nałogu?
Nie. I o to mam żal. To była bezpośrednia przyczyna, dla której mnie i moją o rok starszą siostrę Dorotkę zabrali do domu dziecka. Myśmy przecież nie chodzili do szkoły, bo ani mama, ani tata nie ogarniali, co się z nami dzieje.
Przyszła po was policja?
I pani z opieki społecznej. Pierwszego dnia mi powiedziano, że to tylko na chwilę i mama po mnie przyjedzie. Nigdy nie przyjechała.
To ty jeździłeś do rodziców na weekendy.
Ale bywało tak, że jak w sobotę przychodzili do nich znajomi na picie, to wracałem na noc do domu dziecka. A moim najbardziej traumatycznym przeżyciem z pierwszych dni było to, jak mi ogolono głowę na łyso. To było straszne. Byłem małym dzieckiem.
Ośmioletnim Tomeczkiem.
Na mnie mówili "pająk", bo byłem taki chudy. (płacz) Zabrano mnie do pokoju, gdzie był pan ubrany w biały kitel i stało lusterko. Wziął maszynkę i ogolił mi głowę, a ja bardzo płakałem i pytałem, czy mi już nigdy nie odrosną włosy.
Być może miałem wszy, nie mam zielonego pojęcia. Tak tam po prostu robiono w domu dziecka. Im jestem starszy, tym bardziej się wzruszam, kiedy o tym wszystkim opowiadam.
A ja cię ogromnie podziwiam, że tak sobie wspaniale poradziłeś. Jak wyglądało życie w domu dziecka? Ilu was było w pokoju?
Różnie. Na przykład na ul. Bonifacego była jedna duża sala i sporo łóżek. Jak pokój do leżakowania w przedszkolu. Tak to pamiętam. Ale w kolejnych domach dzieliłem pokój z dwoma albo trzema chłopakami.
Łazienka jedna na piętrze?
Tak, oczywiście. Wspólne prysznice.
I sala telewizyjna i stołówka?
Tak. Do dziś mam w głowie smaki i zapachy ze stołówki! Zapach zupy warzywnej, którą panie kucharki podawały na stół w dużych wazach. Uwielbiałem tę zupę! Mam w sobie wdzięczność za wszystkie te lata. Miałem tam namiastkę domu.
Do wychowawców mówiliście "ciociu" i "wujku"?
Szczególnie wrażliwcy jak ja, którzy bardzo chcieli mieć poczucie, że tworzymy rodzinę. Odkąd pamiętam, wszędzie miałem ciocie i wujków. Nawet w sklepie, gdzie czasem ktoś się do mnie uśmiechnął i dał cukierka. Jako dziecko chciałem tylko być przytulany i żeby mi ktoś powiedział: "Kocham cię, jesteś dla mnie ważny".
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek usłyszał takie słowa od taty. Jedyne, czego mnie nauczył, to jak zabarykadować drzwi, żeby, pijany, nie był w stanie się dostać do mieszkania i pobić mamy… A mimo to całowałem jego zdjęcie na grobie. Mam wiele traum, ale też wielkie szczęście, że na mojej drodze stawali bardzo dobrzy ludzie! Jednym z moich aniołów jest Dorota Stalińska.
Aktorka…
…która przyjechała do domu dziecka z paczkami na Boże Narodzenie. Jej syn Paweł był wtedy malutki. Dzieci zawsze mnie uwielbiały. Dorota zobaczyła, że Paweł się ze mną doskonale bawi, i zapytała, czy nie chciałbym wpaść do nich w weekend. "Pewnie, że chciałbym!" Bywałem u nich regularnie. Jak Dorota uczyła się roli, to zabierałem Pawła na spacer albo na plac zabaw.
Byłeś wtedy nastolatkiem?
Tak. Kończyły się praktyki i zbliżał się moment, kiedy musiałem opuścić dom dziecka. Byłem na liście osób oczekujących na mieszkanie z zasobów gminy, ale jak chodziłem o nie pytać, to ciągle słyszałem, że na razie nic dla mnie nie mają.
Kiedy Dorota się o tym dowiedziała, zabrała mnie do urzędu i oświadczyła burmistrzowi: "Nie wyjdę stąd, póki ten chłopak nie dostanie mieszkania". I w ten magiczny sposób znalazły się dla mnie klucze do 16-metrowego lokalu przy ul. Żytniej. To była dobudówka, a okno znajdowało się tak wysoko, że przy moim wzroście siedzącego psa musiałbym stawać na krześle, żeby cokolwiek zobaczyć. (śmiech przez łzy) Ale to nic. To było moje!
Wielką rzecz dla ciebie Dorota Stalińska zrobiła.
Do dziś się przyjaźnimy. Z domu dziecka nie dostałem żadnej wyprawki. Być może uznali, że skoro mam praktyki zawodowe, to wszystko mogę kupić sam?
Byłeś zdany na siebie, a mimo to nie zadowoliłeś się pracą u kogoś, tylko otworzyłeś własny salon. To była potrzeba "ja wam wszystkim pokażę"?
Nie! To była konieczność. W miejscu, gdzie pracowałem, właściciel non stop podnosił ceny. A ja miałem już wiele stałych klientek i uznałem, że nie może być tak, że co wizyta, to płacą więcej.
Moją dumą jest to, że mam klientki, które są mi wierne od 1992 roku! Jedną z nich jest projektantka Barbara Hoff. Moja kochana Basia. Krystynę Sienkiewicz kochałem za każde słowo i każdy uśmiech. Kiedy krótki czas przed swoją śmiercią wróciła ze szpitala do domu i zapytała, czy przyjadę zrobić jej balejaż, a ja nie chciałem wziąć pieniędzy, to w podzięce zaczęła mi śpiewać piosenki z "Klimakterium"!
To dzięki Krysi poznałem Zbyszka Wodeckiego, którego ubóstwiałem. Jak byłem mały i wracałem do domu dziecka w niedzielę wieczorem, w telewizji kończyła się wieczorynka. "Pszczółka Maja". A potem moim klientem został człowiek, który śpiewał tę piosenkę. Kiedyś zapytał, czy nie przyjechałbym do niego do domu go ostrzyc. Otworzył drzwi domofonem. Wiedziałem, jaki to numer mieszkania, ale nie wiedziałem, które piętro. A on otworzył drzwi na oścież, usiadł przy fortepianie i zaczął grać. Prowadziła mnie muzyka. Wchodząc, powiedziałem: "W całym moim życiu nikt nie przywitał mnie tak pięknie jak ty".
Takie chwile zostają w człowieku na zawsze i jestem za nie wdzięczny Bogu.
Regularnie jesteś na Powązkach, żeby zapalić Krystynie Sienkiewicz znicz.
I Marii Czubaszek, która jest pochowana w tej samej alejce, a która przychodziła do mojego salonu na paznokcie. Włosów nie robiła, dlatego że nosiła peruki. Maria kochała psy i dla mojej wyżlicy Berty zawsze przynosiła parówki. "To od cioci" – mawiała. Była fantastyczna.
Kocham ludzi. Jak przyszła pandemia, to najgorsze było dla mnie to, że odebrała mi moją dużą rodzinę. Bo ja myślę o klientach jak o rodzinie.
Nie chcę się bawić w psychologa, ale czy w jakimś stopniu dostajesz od nich to, czego tak bardzo łaknąłeś jako dziecko? Uczucia?
Zdecydowanie tak! To jest całe moje życie. To jestem ja. Dzięki tej pracy mogę sobie pozwolić na to, że jeżdżę samochodem. Mam własny salon i dom. Kredytami, bo kredytami, ale dochodzę do kolejnych rzeczy.
A najważniejsze jest to, że jak wstaję rano i jadę na 10 godzin do pracy, to wiem, że spotkam ludzi, których chcę zobaczyć, dam im z siebie to, co umiem najlepiej, a oni do mnie znowu wrócą. To jest nagroda za moje dzieciństwo.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Tomasz Zaperty. Właściciel Zaperty Studio w stolicy. W swoim salonie zatrudnia siostrę swojej mamy Grażynę, o której mówi „ciociunia" oraz „najcudniejszy anioł z mojej rodziny". Pani Grażyna jest od Tomka niewiele starsza, dlatego nie mogła przejąć opieki nad nim w młodości. To ona odbiera większość telefonów, a większość osób poznaje po głosie, ponieważ to stali klienci. Przez ponad 10 lat Zaperty i jego pracownicy nieodpłatnie strzygli dzieci z jednego z nieistniejących już domów dziecka. Prócz fryzjerstwa uwielbia muzykę. Marzy o napisaniu książki dla dzieci. Ze swoim partnerem życiowym Andrzejem i ukochanymi psami – Tadeuszem i Perełką – mieszka pod Warszawą.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.