
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne
Czy jako dziewczynka chodziła pani do tej samej szkoły podstawowej, w której potem pani pracowała?
Tak. To był przedwojenny budynek. Po powodzi, w 1998 roku wybudowano piękną, nowoczesną szkołę i wtedy zaczęła się ekskluzywna praca. Ale zaczynałam w budynku, w którym były piece kaflowe. W sezonie zimowym musiałam wstawać codziennie o 3.15, żeby do 8, kiedy przyjdą dzieci i nauczyciele, zdążyło się rozgrzać. Rąbało się drewno, wkładało się je razem z papierem i podpalało raniutko. A jak się troszkę rozpaliło – podkładało się węgiel. Przy każdym piecu stała węglarka.
A jak do tego doszło, że została pani woźną?
Pracowałam w przedsiębiorstwie, które szyło buty, a potem jako naczelniczka poczty. Ale wszędzie trzeba było dojeżdżać. Fabryka była w Staszowie, a poczta w Rytwianach. A ja miałam małe dzieci: Justynka miała sześć, a Mariuszek cztery latka. A ponieważ akurat odchodziła na emeryturę woźna szkolna, to poszłam do dyrektora i zapytałam, czy bym się nie mogła przyjąć na jej miejsce. Bliziutko. Od domu sto metrów. Mogłam, jak to się mówi, w papciach przybiec.
Ale z naczelniczki poczty na woźną szkolną?!
Mój dyrektor też się tak dziwił. To był wspaniały dyrektor! Profesor, który mnie uczył geografii. Jan Gawroński. Powiedział mi tak: "Ze średnim wykształceniem przyjdziesz jako woźna pracować? Ty ucz matematyki!". Miałam maturę. W tamtych czasach wystarczyłoby skończyć kurs i uczyć, ale powiedziałam: "Dyrektorze, matematykiem się trzeba urodzić. Ja bym chętnie przyszła do pracy, ale za Stefcię". I tak 3 września 1986 roku podjęłam pracę jako woźna. To były wspaniałe lata! Jaką myśmy mieli cudną młodzież!
Przed 89 rokiem dzieci chodziły do szkoły w fartuszkach…
Dziewczynki. Chłopcy – w katankach do spodni. Fartuszek i katanka wszystko przykrywały: czy to była biedniejsza sukienka, czy sweterek. Nie było widać, czy ten jest biedniejszy, a tamten bogatszy. Ale wtedy w ogóle był inny świat. Nikogo nie było wtedy stać na luksusowe ubrania, a nawet jakby jakieś dziecko miało ojca na stanowisku albo pracującego za granicą i takie ubranie by kupił, to dzieci ze sobą nie rywalizowały. Żeby jeden przed drugim powiedział: "Mnie stać, a ciebie nie"? Nie było czegoś takiego. Spodnie to były spodnie. Byle czyste.
A pani jak chodziła ubrana do pracy?
W fartuszkach w kwiatuszki albo w kropki, w których oczywiście obowiązkowo musiała być kieszeń, żeby te wszystkie klucze zawsze przy sobie mieć.
Czuła się pani zarządczynią całej szkoły? Gospodynią?
No pewnie. Byłam na bieżąco ze wszystkimi sprawami. Znałam te dzieci lepiej niż nauczyciele, szczerze mówiąc. Wiedziałam, które zdolniejsze, które bardziej psoci. Jak widziałam, że maluch sam stoi, smutny, pytałam, co się stało. I przeważnie było, że "kolega się ze mną nie chce bawić". To za rękę brałam: "Chodź, będziesz dyżurować ze mną". A czasem też upominałam…
Wiem od jednej z nauczycielek, że pani "nie dawała sobie na głowę wchodzić".
Czasami krzyczałam, to prawda. Najbardziej mnie denerwowało, jak ostatnia klasa wychodziła po ostatniej lekcji. Było tuż przed 15 i już miałam cały korytarz umyty. Zostawiałam tylko dla nich pas – trzy czy cztery płytki nieumyte. Wzdłuż ściany. Żeby tamtędy przeszli. (śmiech) Jak odwiedzam koleżanki w sekretariacie, to za każdym razem się śmieją, że krzyczałam do dzieci: "Tylko po ścianie idźcie!". Nie "przy ścianie" albo "po suchym", tylko "po ścianie". (śmiech) Do dziś się ze mnie śmieją: "Już ci będą dzieci po ścianach chodziły?!". (śmiech)
Krzyczałam też, jak wszyscy naraz chcieli wbiec na stołówkę. Bo przecież by się stratowali. Zarządzałam: "Do dziesięciu odlicz i wchodzicie. A jak dostaniecie obiad, to wejdzie kolejna dziesiątka. Inaczej się podusicie! Szybciej dostaniesz ten obiad, jak będziesz drugiemu na głowie stał czy go popychał? Co ci to da? Będzie miejsce – wejdziesz i ty".
Ta sama nauczycielka powiedziała mi, że mimo że była pani samotną mamą, to zawsze znajdowała pani czas, żeby pomóc, również po pracy, na przykład przy dekorowaniu auli na szkolną akademię.
Wszystkie rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego! Wszystkie ślubowania pierwszych klas! Wszystkie choinki! Uwielbiałam robić dekoracje. Ja sobie w nocy wyobrażałam, jak ona powinna wyglądać. Wszystko musiało być dopracowane w szczegółach.
Moja mama zawsze mówiła: "Weź sobie najlepiej łóżko do tej swojej szkoły wstaw, bo tam tobie jest najlepiej. W domu po pracy jesteś, ale zawsze jeszcze polecisz, jak ktoś czegoś nie wie". (śmiech) Taka prawda. Nawet na urlopie czasem się coś pomogło.
W czasie pandemii nie było przez trzy lata szkolnej wigilii i ostatniej zimy się okazało, że nikt nie wiedział, jak się ubiera salę. I co z tego, że jestem na emeryturze? Poprosili o pomoc, więc poświęciłam dwa dni i wspólnie z młodzieżą oraz nauczycielkami wszystko przygotowaliśmy. Gwiazdki, księżyce. Na granatowym tle. Wyglądało to pięknie.
A pani jeszcze nie wie, że ja byłam też sekretarką dyrektora. Przez osiem lat byłam nie tylko woźną, ale na pół etatu prowadziłam też sekretariat. Kochałam tę swoją pracę.
Oczy się pani śmieją, jak pani o niej opowiada.
Przecież ja tam spędziłam pół życia! Kiedy zaczynałam pracę, w przedwojennym budynku, były drewniane ławki z dziurami na kałamarze.
A dzwonek był elektryczny czy pani dzwoniła na lekcję i na przerwę?
Gdzie elektryczny? Na każdą lekcję i na każdą przerwę dzwoniłam. W budynku naszej starej szkoły nie było też bieżącej wody…
Jak to nie było wody? W latach 80.?!
Tak! Była umywalka, mydełko, ręcznik – nie papierowy, tylko taki z materiału – a wodę trzeba było w wiaderku przynieść ze studni.
A toaleta?
Na zewnątrz. Betonowe pomieszczenie z dziurami. I niestety nie było papieru toaletowego. Tylko gazety porwane na kawałki i powieszone na gwoździu wbitym w ścianę. Nie było też wody do spuszczania. Ubikacje były wysypywane wapnem chlorkowym. Takie to były czasy.
Ale powiem pani, co wtedy było piękne: szacunek do człowieka. Z przyjemnością wspominam tych ludzi, którzy wtedy byli uczniami, a dzisiaj sami są ojcami i matkami, a niektórzy dziadkami i babciami, których wnuczki chodzą do nas do przedszkola. Jacy oni byli fantastyczni, jak byli dzieciakami! Jacy byli chętni do pomocy! Przybiegały chłopaki z ósmej klasy: "Pani Doroto, niech nas pani zwolni z lekcji, to porąbiemy pani drzewo".
Chętni byli, bo się z lekcji chcieli urwać!
(śmiech) Być może też, ale wtedy naprawdę młodzież się garnęła. Chciała człowiekowi pomóc. Dziś coś takiego by się nie wydarzyło.
W tamtym czasie gotowałam mleko dla dzieci. Dostawały też bułki – czasem słodkie, a czasem zwyczajne. Mleko było przywożone po 10–20 litrów. A najśmieszniejsze było, jak się czasem zwarzyło. Bo wiadomo: gospodarz trzymał i z wieczora, i z rana zlane. Kurczę, człowiek zamieszał, a tu twaróg! I wtedy co? Bułka jest, ale czym ma dziecko popić? Wtedy się gar wody ze studni niosło, gotowało i robiło herbatę.
To było dobre, ta bułka. Nawet jak dziecko nie przyniosło drugiego śniadania z domu, to sobie zjadło i od razu tok myślenia był lepszy.
Dzieci były w stosunku do pani uprzejme?
Wtedy tak.
Jak się do pani zwracały?
"Pani Doroto", "pani woźna". A czasem "ciotka". Bo jak któreś w klasie było dzieckiem kuzyna czy kuzynki i mówiło "ciotka", to już cała grupa tak wołała. (śmiech) To były cudowne czasy.
A jak w latach 90. się przenieśliście do nowego budynku, to się zaczęła, jak pani powiedziała, ekskluzywna praca i już nie musiała pani rozpalać w kaflowych piecach.
Ale pozostałe obowiązki miałam takie same, czyli sprzątanie, dyżury na korytarzu i w toalecie.
Kontrolowała pani, czy w tych łazienkach dzieciaki nie palą papierosów?
U nas się nie zdarzało, żeby młodzież paliła papierosy w szkole. Choć nie powiem, widziałam, jak wychodzili zapalić gdzieś za szkolne podwórko. Ale nigdy nie skarżyłam. Niby po co? Przecież wystarczy, że dziecko przejdzie obok, i rodzic zaraz sam poczuje, że paliło papierosy. A ja ich rodzicem nie byłam.
To na czym polegała kontrola łazienek?
Sprawdzałam, czy maluchy nie nasiusiały poza klozecik albo starsi nie zostawili odkręconej wody. Starsze dzieciaki potrafią zrobić na złość. To była piękna szkoła. Fantastyczne warunki. Elegancko! Cieplusieńko. Czyściusieńko. Ale oni nie mieli szacunku do tego. Potrafili na przykład w łazienkach porozwijać rolki papieru toaletowego i go porozwieszać pod sufitem.
Oczywiście nie wszyscy. Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka.
Ponieważ pani doskonale pamiętała tamtą łazienkę z gazetami, to serce panią bolało, że dla zgrywy marnują papier toaletowy.
Tak! W 2015 roku na akademii na Dzień Edukacji Narodowej dyrekcja mnie poprosiła, żeby opowiedzieć uczniom o czasach, kiedy ja chodziłam do szkoły.
A rozpoczęła pani naukę w szkole podstawowej w roku…?
1966. Nie mieliśmy wtedy sali gimnastycznej, tylko biegaliśmy do parku na łyżwy, które przywiązywało się do butów, a za bramkę do piłki nożnej robiły zbite drewniane deski.
Nie było też autokaru szkolnego, który dzisiaj dowozi niemalże spod domu. Myśmy chodzili na piechotę trzy–cztery kilometry do szkoły. Po mrozie, śniegu. Deszcz nie deszcz! Tornister na plecy i się szło. Nie niosła mama plecaka tak jak teraz i nie podprowadzała pod same drzwi szkoły, gdzie jeszcze dziecko rozbiera i wiąże mu buty, bo ono nie potrafi.
Uczniowie słuchali tych pani opowieści?
Słuchali, bo dla nich to inny świat. Siedzieli jak trusie! Tacy byli zainteresowani!
A po tej akademii przychodzili, żeby jeszcze o coś dopytać? Porozmawiać?
Ja zawsze dużo z nimi rozmawiałam. Często sama do nich dochodziłam na przerwach i tłumaczyłam, bo mnie to bulwersowało, że oni się ze sobą nie bawią, tylko patrzą w komórki. "Dlaczego wy nie rozmawiacie?" "Cały czas rozmawiamy!" Przez komórkę? Co to za rozmowa? Jeden pisze, drugi pisze, trzeci pisze. "Wy nie umiecie rozmawiać. Wy bez tych komórek jesteście całkowicie bezradni". To były moje ostatnie dni w pracy. Przed przejściem na emeryturę i wybuchem pandemii.
Zaraz potem zamknięto nas w domach. A oni przeszli na naukę zdalną. I potem w lecie, jestem w swoim ogródku, pielę kwiatki, patrzę, idzie jedna z tych dziewczynek. Mówię: "Kochanie, jak się teraz czujecie? Nie brakuje wam kontaktu ze sobą?". "Brakuje. Miała pani rację". Ale ja rozumiem tę młodzież, dlatego że te moje nowoczesne dzieci, moje bliźniaki, urodzone w 1996, też są wychowane już inaczej niż te starsze: Justyna i Mariusz. Na wiele im pozwalałam.
A czy było coś, co się w dzieciakach, które pani obserwowała w szkole, nie zmieniło mimo upływu lat?
No pewno. (śmiech) Pierwsze miłości! Zawsze było widać, jak się w sobie zakochiwali i powolutku siadywali na ławce albo pod ścianą we dwójkę, a potem zaczynali chodzić za rączki. Czasy się zmieniały, ale młodzieńcza miłość wcale.
Tak w 2020, jak w 1986 zakochane nastolatki były speszone i nieśmiałe?
Dokładnie. Niektórzy są dziś małżeństwami. (śmiech)
I wie pani, uczniowie mnie zawsze szanowali. Bo byłam sprawiedliwa. Jak moje młodsze dzieci, bliźniaki, chodziły do szkoły i Piotrek albo Paweł się orientowali: "Mamo! Kapci zapomniałem", to mówiłam: "Zdejm buty i w skarpetkach na lekcje!". No niestety! Tak samo, jak bym każdemu innemu powiedziała. Dzisiaj moi chłopcy to już wspaniali kawalerowie. 27 lat skończyli. Wszystkie czworo dzieci mam cudowne. Tyle lat je sama chowałam.
Jak wiele było tych lat samotnego macierzyństwa?
Bardzo wiele. Miałam 36 lat, jak owdowiałam. Powtórnie wyszłam za mąż i urodziły się bliźniaki. Po kilku latach mąż wyjechał za granicę, gdzie miał zarobić na komunię synów, i już nigdy nie wrócił. Po latach za granicą został pochowany jako NN, a ja, zanim to ustaliłam, przez konsulat i ambasadę, to byłam ni żona, ni rozwódka, ni panna, ni wdowa.
Renty po ojcu dzieci nie dostały. Zostałam tylko ze swoją pensją. Ale ja właściwie zawsze byłam zdana sama na siebie. Nigdy nie mogłam liczyć na męża. Ani jednego, ani drugiego. Pieniądze zawsze musiałam chować albo wręcz nosić przy sobie, bo gdyby zostały w domu, to już bym ich nie zobaczyła.
Rozumiem. Domyślam się, że zarobki woźnej to jest najniższa krajowa?
Zgadza się.
Więc jak sobie pani dawała radę?
Jak tylko młodsi chłopcy skończyli dwa latka, to na każde wakacje wyjeżdżałam do Niemiec i dorabiałam. 12 lat przeleżałam na platformie, zbierając ogórki! A w ciągu roku szkolnego też robiłam, co się tylko dało. Przez 8 lat miałam półtora etatu i szłam do pracy na 12 godzin, a potem potrafiłam iść w polu pomagać czy truskawki zbierać. A teraz? Jestem emerytką. I znowu jestem w Niemczech.
Wyjeżdża tam pani, by opiekować się seniorami z demencją.
Zdarzają się osoby leżące, ale akurat teraz opiekuję się dziadziusiem, który chodzi. Chociaż zdarzają mu się dni, kiedy w ogóle nie ma ochoty wstawać. W tej pracy najbardziej potrzebna jest cierpliwość.
Zawsze powtarzałam swoim dzieciom, że pieniądze są ważne. Nie najważniejsze w życiu, ale ważne. I trzeba na nie zapracować. Mówiłam: zobaczcie, ciężko było, ale nigdy nie brakowało wam niczego. Niczym żeście się nie różnili od innych dzieci. Jak moje bliźniaki chodziły do szkoły, to już był czas, że ten miał takie spodnie, tamten taką koszulkę. Moi chłopcy zawsze mieli markowe spodnie, markowe buty. Dlatego że ciężko harowałam. Nikt mi nigdy nic nie dał.
Wiele osób mi mówi, że tak jak mam dzieci wychowane, to się rzadko zdarza. Są dobrymi ludźmi. Wszyscy mają dobrą pracę. Porozjeżdżali się po kraju, a starszy syn mieszka we Włoszech.
A pani mieszka wciąż w tym samym domu? Sto metrów od szkoły?
W tym samym, ale nowa szkoła stoi nieco dalej. Około pół kilometra.
Ale wciąż widzi ją pani z okna?
Tak. I często odwiedzam! W domu siedzę w czterech ścianach i patrzę w okno. Nieraz mówię: Boże, nie ma gdzie wyjść. Świat się pozamykał w domach. Nie bardzo jest z kim porozmawiać. Zawsze wtedy idę szkoły. Do pań w sekretariacie, do kuchni…
Do nauczycieli też?
No pewno. Ci młodzi, których dużo przyszło do pracy w ostatnich latach, może z początku, jak mnie nie znali, to myśleli, że jak oni mają magistra, to ja jestem kimś gorszym. Bezpośrednio mi tego nie dawali odczuć, ale słyszałam, że niektórzy się dziwili: "Przy jednym stole będziemy w Dzień Edukacji Narodowej siedzieć i pić kawę z woźną? Ze sprzątaczką?".
Ale to się szybko zmieniało, bo przecież pracowałam w sekretariacie i czasem przychodzili prosić mnie o pomoc, jak kartkówki trzeba było w ostatniej chwili przed lekcją skserować.
Ja byłam dla nich, a oni dla mnie. Do tej pory mam bardzo dobry kontakt z nauczycielami. Jak wchodzę do szkoły, zewsząd słyszę tylko: "Dzień dobry, pani Doroto!", "Pani Doroto, co słychać!". To jest bardzo miłe. Poopowiadamy sobie, powspominamy, pośmiejemy się.
Tak się życie toczy.
I zawsze jest pani zapraszana na kawę na Dzień Nauczyciela?
Tak. I na wigilię. Mam przewspaniałą dyrekcję! A sekretarka? Przecież ja ją pamiętam, jak była malutka i przyszła do pierwszej klasy. (śmiech) Jeśli nie jestem w pracy w Niemczech, to co chwila latam do szkoły.
Pani Doroto, a nie chciałaby pani sobie w końcu odpocząć? Przestać już dorabiać i po prostu pożyć?
Jeszcze chwila! Odświeżyłam dom. Cały wymalowałam. Zrobiłam wspaniałą kuchnię. Taką, jaka całe życie mi się marzyła. Z pięknymi meblami. I to mnie cieszy.
No jasne!
I teraz sobie myślę, że jeszcze troszkę popracuję, żeby na konto coś odłożyć, i kiedyś bym chciała do syna do Włoch pojechać.
Była pani kiedykolwiek za granicą nie w pracy, ale na wakacjach?
Nigdy. W Polsce też tylko w sanatorium, ale na wczasy nigdy nie wyjeżdżałam. Nie było na to czasu.
Ponieważ jak pani miała urlop, to szła do pracy. To kiedy pani pojedzie do tych Włoch?
Myślę, że w przyszłym roku. Na spokojnie. Pojadę, pojadę. (śmiech) Syn mieszka we Florencji, a mnie ona bardzo ciekawi.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Dorota Żak. Dumna mama czwórki dorosłych już dzieci. „Kobieta pracująca". Od dziecka pomagała w polu i gospodarstwie rodziców, a po maturze przepracowała 35 lat jako szkolna woźna w szkole podstawowej w Ruszczy, gdzie przez 8 lat prowadziła też na pół etatu sekretariat dyrekcji. Regularnie wyjeżdżała do pracy sezonowej do Niemiec. Dziś jest emerytką, ale wciąż opiekuje się starszymi osobami z demencją.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.