Rozmowa
Granica USA (fot. Shutterstock)
Granica USA (fot. Shutterstock)

Chciałbym, abyśmy na początku przejrzeli kilka zdjęć. 

Te fotografie wywołały burzę, pisano o nich nawet w Polsce. Jedna z nich jest szczególnie symboliczna: czarnoskóry mężczyzna ucieka przed białym strażnikiem w kowbojskim kapeluszu, który goni go na koniu, z batem. W Stanach Zjednoczonych budzi to wyraźne skojarzenia z czasami niewolnictwa. Zdjęcie wykonano w 2021 roku na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Straż graniczna usiłuje powstrzymać Haitańczyków przed przekroczeniem granicy na rzece Rio Grande. 

Po jej drugiej stronie koczowało nawet 15 tys. ludzi. 

Wykonane wówczas zdjęcia wpisują się w pewien spektakl, który tak naprawdę rozgrywa się na granicy amerykańsko-meksykańskiej od lat, choć my słyszymy o nim od czasów Trumpa. 

"Build that wall". 

Polityka graniczna Trumpa była bardzo brutalna – opierała się z jednej strony na budowie muru, a z drugiej na bezwzględnym odpychaniu ludzi od granicy, ale to nie od tych wydarzeń ten kryzys się rozpoczął. 

Dlaczego mówisz o spektaklu? 

Ponieważ takie obrazy są pożądane, aby uzasadniać politykę graniczną, która prowadzona jest w USA przez kolejne administracje. 

Pożądane dla amerykańskich władz jest zdjęcie niemal żywcem wyjęte z czasów niewolnictwa? 

Owszem – popatrz, co widzimy na tych zdjęciach: obcych kulturowo młodych mężczyzn. Dla polityków, którzy przedstawiają problem migracji w kategoriach zagrożenia kulturowego i ekonomicznego, w kategoriach ataku, inwazji, takie obrazy są dowodem na to, że potrzebna jest twarda polityka graniczna. Czyli potrzebne jest budowanie murów, uzbrajanie patroli granicznych, dawanie coraz większych uprawnień samym strażnikom. Te zdjęcia mocno kojarzą się z obrazami z polsko-białoruskiej granicy. 

Na przykład z jakimi? 

Choćby ze stawieniem się dużej grupy uchodźców na przejściu granicznym w Kuźnicy w listopadzie 2021 roku. Wiadomo przecież było, że w tym kilkusetosobowym tłumie zdesperowanym wielomiesięcznym koczowaniem po stronie białoruskiej byli agenci białoruskich służb, którzy prowokowali i inicjowali zajścia na granicy. W polskich mediach prorządowych nie pokazano jednak tych prowokatorów, ale grupę obcych kulturowo mężczyzn, którzy rzekomo siłą chcieli się wedrzeć do Polski. Przekaz był więc jasny – granicy trzeba bronić. 

W Polsce obrazy z Kuźnicy sprzedały się doskonale, przekaz o "szturmie" podchwyciły niemal wszystkie media. W USA obrazy z obławy prowadzonej na koniach okazały się jednak niefortunne. Biden patrole konne zawiesił.  

Dziś republikańskie stany oraz republikańscy senatorowie alarmują, że administracja na granicy sobie nie radzi i Biden nad niczym nie panuje. Gubernator Teksasu odsyła migrantów do Waszyngtonu, mówiąc: skoro tak ich chcecie przyjmować, to weźcie ich do siebie. Spektakl trwa, a przecież sytuacja na tej granicy jest dużo bardziej skomplikowana.  

Gdy rozmawiałam z ludźmi na miejscu, wyraźnie czułam arbitralny charakter tej granicy. Nic dziwnego, przed budową muru była ona jedynie linią na mapie wyrysowaną w 1848 roku, po wojnie amerykańsko-meksykańskiej i biegnącą przez ziemie zamieszkiwane głównie przez rdzennych Amerykanów. Ludzie przez lata przekraczali tę granicę swobodnie, a dziś ich ziemie dzieli mur. 

Z przekraczaniem tej granicy nie mieli problemów także pracownicy meksykańscy, zwłaszcza po drugiej wojnie światowej, gdy byli masowo wręcz sprowadzani, bo w USA po wojnie brakowało rąk do pracy. Wszyscy byli więc bardzo przyzwyczajeni do cyrkulacyjnego ruchu, rodziny mieszkały po obu stronach granicy, kursowały busiki, ludzie przechodzili na piechotę. Mało kto zwracał uwagę na tę linię na mapie.  

Mur na granicy USA-Meksyk (fot. Marta Górczyńska)

Naturalna kolej rzeczy na pograniczach, to samo widziałem na Bliskim Wschodzie czy w Afryce. Ale także na Podlasiu ludzie mówili mi, że kiedyś tej granicy w zasadzie nie było. A kiedy zaczęto zwracać uwagę na granicę z Meksykiem?

To był złożony proces, na który wpłynęło wiele strategii prowadzonych przez różne administracje. W 1994 roku administracja Clintona zapoczątkowała politykę, która tak naprawdę jest stosowana po dziś dzień – "zapobieganie poprzez odstraszanie". I tym samym bardzo jasno nakreśliła cele polityczne na tej granicy, czyli ograniczanie nieuregulowanego – zdaniem administracji – ruchu. 

Z drugiej strony widać wyraźnie, że w zaostrzaniu polityki granicznej swój interes mają różne grupy. Gdy pytałam na miejscu o powody zamykania granicy, słyszałam czasem wprost: supremacja białych, ale inni mówili: biznes. Przecież budowa muru to olbrzymia inwestycja w infrastrukturę, a do tego dochodzi wyposażenie straży granicznej, czyli wydawanie kupy pieniędzy na technologię. Miasteczka graniczne dostają potężne zastrzyki gotówki. Do tego dochodzi nieuprzywilejowany status osób, które przekroczą granicę w sposób nieudokumentowany: to na ich pracy opiera się duża część amerykańskiej gospodarki, zwłaszcza w trudnych i niskopłatnych zajęciach. Na obecnym stanie rzeczy korzysta więc wiele grup, ale świetnie się też na nim robi politykę.   

Oczywiście w USA ludzie także narzekają, tak jak na Podlasiu, choćby na nadmierne kontrole czy check pointy, które tam są już permanentne, oraz na ewidentne profilowanie kierowców – latynoscy kierowcy są dużo częściej i dłużej kontrolowani. Ludzie narzekają też na rozjeżdżone drogi, na mur, który szpeci krajobraz, utrudnia migrowanie zwierząt. Ale wraz z uszczelnianiem granicy pojawiły się też nowe oferty pracy. Straż graniczna w USA to przecież dobry pracodawca, który oferuje stabilne zatrudnienie. 

Podobnie jak na Podlasiu. Straż Graniczna to czasem jedyny pracodawca w regionie.  

Są też ludzie, którzy po prostu nie chcą migrantów i uchodźców, jak na przykład ranczerzy, którzy prowadzą obywatelskie patrole, zatrzymują ludzi przekraczających granicę, a następnie przekazują ich straży. To tradycyjne amerykańskie branie spraw w swoje ręce rodzi wiele nadużyć oraz przemocy niesankcjonowanej przez państwo. 

Biden nie tylko zawiesił konne patrole, ale także wstrzymał budowę muru. Z tego, co obserwowałaś na miejscu: to medialna strategia czy realna zmiana?  

Biden faktycznie ukrócił część z okrutniejszych praktyk, jak na przykład rozdzielanie rodzin, gdy detencji poddawano osobno dorosłych, a osobno dzieci. Do dziś część z tych rozdzielonych rodzin się nie połączyła, gdy na przykład rodzice zostali deportowani, a dzieci nie. Był to wyjątkowo okrutny przykład stosowania polityki odstraszania. Władze wysyłały komunikat: przyjedź do nas, stracisz dziecko. Cały czas obowiązuje kontrowersyjny przepis Title 42, czyli tak naprawdę zakaz wjazdu w celu złożenia wniosku o azyl. 

Podobnie jak nasze rozporządzenie covidowe, które jeszcze przed kryzysem wywołanym przez Łukaszenkę de facto zamknęło przejścia graniczne dla osób ubiegających się o azyl na granicy Polski z Białorusią oraz Rosją.  

Tak samo jest w USA. Uchodźcy nie mogą tak po prostu złożyć wniosku o azyl na przejściu granicznym, oni nawet do przejścia granicznego nie mogą podejść, bo amerykańska straż graniczna ma wysunięte check pointy w głąb Meksyku, na których sprawdza wizy i paszporty. Podobnie jak u nas na granicy polsko-białoruskiej, tak i tam osoba, która chce ubiegać się o ochronę, nie ma na to właściwie szans. Decyzje amerykańskiej straży granicznej są podejmowane całkowicie arbitralnie: trzy czwarte osób cofnięto, jedna czwarta wjechała. Na jakiej zasadzie? Przecież straż graniczna nie ma ani prawa, ani kompetencji, by oceniać zasadność wniosku o azyl. Prawo międzynarodowe nakazuje taki wniosek na granicy po prostu przyjąć. 

I mimo że Biden jest bardzo mocno naciskany, aby wycofać się z Title 42, to nim zajął się tą sprawą, minęło aż półtora roku. A gdy już postanowił tę politykę znieść, kilkanaście republikańskich stanów poszło do sądu, blokując zmiany. Co prawda Biden inaczej formułuje swoje komunikaty, wskazuje na konieczność ochrony życia osób migrujących, to jednak działania tej administracji są bardzo powolnym wycofywaniem się polityki Trumpa. Zbyt powolnym, jak mówią organizacje broniące praw człowieka. 

Skąd takie ślimacze tempo?  

Smutna konstatacja: okazuje się, że nawet politycy postępowi, czy nawet lewicowi, boją się podejmowania zdecydowanych ruchów w kwestii migracji. Cała rozmowa o migracji jest tak spolaryzowana, że politycy mają coraz mniejsze pole manewru, w końcu muszą dbać o słupki, czyli o zapewnienie sobie kolejnej kadencji.  

Wiem od prawników pracujących blisko obecnej administracji, że są w niej napięcia, bo sporo osób chce ostrego odwrotu od polityki Trumpa na granicy, ale na razie obawa o utratę poparcia wygrywa.  

Jest więc klincz, z jednej strony płynie komunikat: chcemy pomagać, ale z drugiej wprowadzamy nowe ograniczenia i inwestujemy w sprzęt elektroniczny, aby – jak mówi Biden – przywrócić porządek na granicy. Tak jak nasza opozycja, która mówi, że ludzie nie mogą ginąć, ale granica musi być szczelna. A przecież granica musi być przede wszystkim bezpieczna. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. 

Zarejestrowane śmierci migrantów (fot. Marta Górczyńska)

A powiedz, proszę, jakie są konsekwencje obecnej polityki USA dla ludzi w drodze? 

Przygraniczna część Meksyku stała się siedliskiem zła. Państwo w zasadzie tam nie działa, a władzę przejęły gangi i kartele narkotykowe, które nie tylko oferują przeprowadzenie ludzi przez granicę, ale wręcz naciskają, by migranci korzystali z ich usług. Czasem przybiera to formę bezpośredniego przymusu, dochodzi więc do pobić, gwałtów i zabójstw. Zdarzają się też uprowadzenia, aby następnie wymuszać okup od rodzin w USA, do których dana osoba jedzie. Dla mnie pobyt w Juárez czy Tijuanie był doświadczeniem dość przerażającym. 

Odwiedzałam schroniska dla osób w drodze, tzw. sheltery, prowadzone przez organizacje pozarządowe lub Kościoły. Są poukrywane i solidnie zabezpieczone – za stalowymi bramami. Gdy pukasz, najpierw otwiera się małe okienko, dopiero gdy wiadomo, że jesteś swój, możesz wejść. W shelterach schronienie znajdują ludzie, którzy przewędrowali nierzadko połowę świata, a następnie zostali odepchnięci od granicy.  

Niestety, te miejsca są nękane przez kartele, bo przecież każda osoba, która znajduje tam schronienie, jest potencjalnym "klientem". A w obliczu braku legalnych i bezpiecznych ścieżek wjazdu do USA migranci są coraz bardziej wpychani w chciwe ręce przemytników. Od zaostrzenia polityki granicznej za Trumpa rośnie więc przestępczość i skala przemocy po meksykańskiej stronie granicy. Tijuana i Juárez uważane są za dwa najniebezpieczniejsze miasta świata.  

Ile trzeba zapłacić za przejście przez granicę? 

To zależy od tego, na jakim odcinku udzielana jest "pomoc" przemytnika. Im jest on dłuższy, tym drożej oczywiście. Według agencji ONZ-owskich za przeprowadzenie przez samą granicę płaci się 2 tys. dolarów, ale za przeprowadzenie z innych krajów do Meksyku trzeba zapłacić nawet 10 tys.

Szacuje się, że dziennie na przemycie kartele potrafią zarobić nawet 12 mln dolarów. Tylko na jednym odcinku granicy! W zeszłym roku amerykańska straż graniczna poinformowała o zatrzymaniu dwóch milionów ludzi. 

Skąd pochodzą te osoby? 

W zeszłym roku pojawiło się tu około 140 różnych narodowości. Dominują Wenezuelczycy, Haitańczycy, Kubańczycy, ale także mieszkańcy Salwadoru, Hondurasu, Gwatemali, Nikaragui, którzy przekraczają tę granicę od lat. Na granicy są też Syryjczycy czy Afgańczycy. Ostatnio pojawia się też sporo Rosjan, którzy przez Meksyk uciekają przed poborem, pojawiają się także Ukraińcy. 

El Paso, Teksas, grudzień 2022 roku (fot. Shutterstock)

A dlaczego migranci z Ameryki Centralnej i Południowej nie mogą po prostu zostać w Meksyku?  

Bo Meksyk nie zapewnia im ochrony, nie ma skutecznych systemów azylowych, nie mówiąc już o polityce, jaka prowadzona jest w stosunku do migrantów i uchodźców. Z jednej strony Meksyk toleruje ich obecność, z drugiej strony również potrafi odpychać ich od swoich granic, prowadzić zatrzymania i wydalenia.  

Wiele zależy od aktualnych układów ze Stanami Zjednoczonymi, bo Stany Zjednoczone prowadzą taką samą jak Europa politykę eksternalizacji granic. Czyli układają się z Meksykiem, który zgadza się nie wpuszczać albo pozbawiać wolności część osób, które nie mają uprawnień, by wjechać do USA. Jakie są warunki w ośrodkach zatrzymań? Wystarczy powiedzieć, że ostatnio w pożarze jednego z nich zginęło 40 osób. Nie widziałam, żeby o pożarze pisały polskie media, ale wszystkie większe zagraniczne już tak.

Ludzie często korzystają więc z usług przemytników – w zależności od własnych możliwości finansowych na całej trasie lub na wybranych odcinkach. Przemytnicy często oferują pożyczki, które potem trzeba odpracować. A że ich kwoty nierzadko rosną w drodze, zdarzają się tragiczne historie, takie jak na granicy polsko-białoruskiej, gdzie spotykaliśmy dziewczyny, które pożyczkę musiały odpracowywać w domach publicznych na Białorusi. 

Jak wygląda samo przejście przez pustynię? 

Przez pustynię przeprowadza kojot – tak nazywa się osoba, która doskonale zna teren i potrafi się po nim poruszać. Jeszcze kilkanaście lat temu bywało, że kojoci pomagali ludziom bezinteresownie, dziś to bardzo intratny biznes, więc opanowały go kartele.  

Pustynia to teren trudny i bardzo rozległy. Spójrz, to mapa wisząca w biurze International Rescue Comitee – tędy wiedzie tzw. ścieżka śmierci, którą wędruje się wiele dni, z dala od miast i miasteczek. Latem panują tu zabójcze temperatury. Wystarczy nie zabrać ze sobą wystarczającej ilości wody i nie ma szans na przeżycie. 

A tu inna mapa, na której widać zgony. Amerykańscy naukowcy przeprowadzili badanie, z którego wynika, że 60–70 proc. ciał znajdowano w miejscach, gdzie nie ma zasięgu komórkowego. A to pokazuje, że ludzie zmarli, bo nie byli w stanie wezwać pomocy. 

Szli bez przewodnika? 

Mogli zdecydować się na marsz bez przewodnika, ale mogli też od przewodnika uciec, gdy żądał dodatkowej zapłaty, był przemocowy albo molestował kobiety. Mogło też zdarzyć się tak, że grupa się rozpierzchła, bo była obława. Różne są historie. 

A jak wygląda kontrola graniczna na pustyni? 

Ta granica ma niemal 2 tys. mil, więc jest bardzo trudna do kontrolowania. Sama straż graniczna przyznaje, że nawet jeśli odbiorą sygnał z jednej z gęsto rozstawionych wież kontrolnych, że ktoś idzie, to patrol czasami nie zdąży nawet dojechać. Ludzi tropi się więc po śladach, oficjalnie – aby nieść pomoc, nieoficjalnie, aby ich wypychać, czyli poddawać push-backom. 

Magazyn z pomocą humanitarną na granicy USA-Meksyk (fot. Marta Górczyńska)

Gdzie się zostawia zatrzymanych?  

Bywa, że są odstawiani na przejście graniczne, ale bywa, że są odstawiani do tzw. port of entry, czyli miast i miasteczek, gdzie możliwy jest ruch graniczny. Miejsca te są często wybierane arbitralnie, a to oznacza, że osoba może trafić do miejscowości, której kompletnie nie zna i w której musi sobie jakoś poradzić. 

A czy na pograniczu meksykańsko-amerykańskim działa odpowiednik naszej Grupy Granica? 

Pokażę ci inne zdjęcie. Spójrz, tak wygląda baza aktywistów w jednej z przygranicznych miejscowości… 

…bardzo podobna do baz aktywistów na Podlasiu. 

Z takich baz ludzie wychodzą z baniakami z wodą i zaopatrują znajdujące się na pustyni stacje wodne. A tu, popatrz, stopy ludzi w drodze. Coś ci to przypomina? 

Tak zwaną stopę okopową z podlaskich lasów.  

Obserwując sytuację na tej granicy, cały czas miałam wrażenie, że oglądam podobne sceny jak na Podlasiu.  

A jak pomagający są traktowani przez służby? Wiem, że stacje wodne są przez nie niszczone. 

Zarzuty wobec wolontariuszek – bo tak jak u nas większość pomagających to kobiety! – są te same: ułatwianie nielegalnej migracji lub organizowanie przemytu. Toczą się też sprawy w sądach. Popatrz na to zdjęcie, to gazeta w jednej z baz. "Guardian" opisał sprawę aresztowania Scotta Warrena, pracownika humanitarnego. Tu akurat zarzuty oddalono, bo amerykański sąd uznał, że realizował swoją wolność wyznania, niosąc pomoc. Skazanie go więc naruszyłoby jego wolność religijną.  

Ciekawe tłumaczenie. 

Nie tylko tłumaczenie – lokalne Kościoły faktycznie są tam często na pierwszej linii pomocy humanitarnej. Prowadzą także sieć bezpiecznych domów, po obu stronach granicy, z jednej strony narażając się kartelom, z drugiej amerykańskim władzom.  

Działają też przedstawiciele lokalnych społeczności, którzy w odruchu serca otwierają magazyn z pomocą humanitarną. Na przykład do Arizony dużo osób przyjeżdża spędzać zimę – osoby starsze, na emeryturze – one także angażują się w takie działania. Aktywistów wspierają też niektóre lokalne władze, na przykład Pima County, wychwalane tak jak nasze Michałowo. Ale są też lokalne władze, które tępią taką działalność, zwłaszcza w Teksasie. 

Graffiti w Ajo w Arizonie (fot. Marta Górczyńska)

Ale przecież zostawianie na pustyni wody ratuje życie.  

Władze argumentują, że jest to rolą patroli straży granicznej. Tylko że straż graniczna wszystkim pomocy nie da rady dostarczyć. Znane są też przypadki, gdy zamiast pomagać, straż ludzi wyrzuca bez udzielenia pomocy, nierzadko stosując przemoc. Te zdjęcia, od których zaczęliśmy naszą rozmowę, są skutecznym elementem wykorzystywanym do szerzenia retoryki zagrożenia, inwazji, a nawet tzw. teorii wielkiego zastąpienia.  

Czyli rasistowskiej teorii spiskowej, wedle której osoby białe zostaną wyparte właśnie przez osoby migrujące, staną się mniejszością.  

Taka retoryka prowadzi do spotęgowania naturalnych obaw ludzi przed tymi, których nie znamy, odczłowieczenia ludzi migrujących i brutalizacji służb – a wtedy łatwiej o przemoc.  

Z tego, o czym rozmawiamy, wynika, że za Bidena na granicy w USA wiele się nie zmieniło. A czy w Polsce po wyborach coś może się zmienić? 

Hmmm… jest dla mnie bardzo rozczarowujące, że opozycja unika tego tematu, jakby się go bała. Sprawy przestrzegania praw człowieka na granicy nie uda się uniknąć. PiS wyciągnie obronę granic i dobrze by było, aby opozycja miała w odpowiedzi przygotowane jasne stanowisko. I tu jest nasza – obrońców praw człowieka – rola, aby nie pozwolić tego tematu przemilczeć, tylko wymóc na partiach opozycji, aby jasno określiły, jaka polityka na granicy będzie przez nie realizowana. A co będzie, jeśli władza się zmieni? Obawiam się, że diametralnie sytuacja się nie zmieni, choć chcę wierzyć, że tak. 

Marta Górczyńska. Prawniczka specjalizująca się w ochronie praw osób migrujących. Koordynatorka Działu Migracyjnego w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i doktorantka Wydziału Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. W ramach wymiany akademickiej była badaczką wizytującą na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA), gdzie badała sytuację w zakresie przestrzegania praw człowieka na granicy amerykańsko-meksykańskiej. 

Bartosz Rumieńczyk. Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Jego artykuły można przeczytać na łamach Tygodnika Powszechnego, Krytyki Politycznej, OKO.Press, Przeglądu czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.