
Dopiero co rozmawialiśmy o tym, jak się panu mieszka w Rzymie, a już wyszła pana nowa książka – o Abruzji. Do Rzymu prowadzą wszystkie drogi, ale Abruzja to region prawie zupełnie Polakom nieznany.
Ma pani rację, ale to się zmieni.
Raz, że Polska ma już z Abruzją bezpośrednie połączenie lotnicze – do Pescary, nad Morze Adriatyckie, można dotrzeć w dwie godziny z Warszawy i Krakowa.
Dwa – Polacy uwielbiają Włochy. Od lat jeżdżą do Toskanii, Mediolanu, Kampanii czy na Sycylię, coraz popularniejsza staje się Sardynia. Ostatnim odkryciem jest Apulia. Każdy region się jednak nudzi, wciąż szukamy nowych kierunków. Abruzja sama się prosi o uwagę, bo jest fantastyczna i długo była na uboczu. Według mnie to ostatni moment, by zobaczyć ją w wersji niezadeptanej.
Włosi – zwłaszcza Rzymianie i Apulijczycy – bardzo lubią Abruzję, a zwłaszcza tamtejsze morze. Czekają tam szerokie, piaszczyste plaże, rodzinne hotele i spokój. Naprawdę można odpocząć.
Abruzyjczycy na powierzchni mniejszej od województwa świętokrzyskiego mają i morze, i góry. Okolica masywu górskiego Gran Sasso przypomina Szwajcarię.
Byłem parę razy w Szwajcarii, ale w Abruzji bardziej mi się podoba. Jak powie pani Abruzyjczykowi, że u niego to prawie Szwajcaria, będzie zachwycony. Bardzo lubią porównywać się do Szwajcarii, bo równie mocno dbają o naturę i czystość. Tu, w przeciwieństwie do Lacjum czy Kampanii, nawet w większych miastach nie ma śmieci. Oczywiście Abruzyjczycy zapominają o tym, że banki szwajcarskie są trochę bogatsze. Za to drogi mają świetne.
Pisze pan: "najlepsze we Włoszech".
To jest moje zdanie, ale naprawdę abruzyjskie autostrady są niesamowite. Wygodne i te widoki! To głównie wiadukty i tunele, a jako że Abruzja jest regionem wybitnie sejsmicznym, bardzo pilnuje się ich stanu technicznego. We Włoszech wstrząsy ziemi czuć wszędzie, ale w Abruzji ludzie muszą być gotowi na katastrofę zawsze. Nawet przedszkolaki uczy się, co powinny wtedy robić. W 1915 roku wielkie trzęsienie zmiotło z powierzchni ziemi Avezzano i okolicę. Zginęło ponad 30 tys. ludzi.
W 2009 roku trzęsienie ziemi zniszczyło L'Aquilę. Pod tym względem mają pecha [podczas trzęsienia ziemi w L’Aquili zginęło 308 osób, a około 1500 zostało rannych – przyp. red.].
To prawda. A skoro przy zagrożeniach jesteśmy – jadąc samochodem trzeba tu uważać, by nie potrącić niedźwiedzia.
Niedźwiedzi żyje tu około 50 i są olbrzymie. Faktycznie zdarza im się ginąć na drogach. Ja widziałem tylko słynną niedźwiedzicę Yogę, którą, gdy dostała przepukliny, przeniesiono z wolności do małego rezerwatu. Mieszkańcy spotkań z niedźwiedziami aż tak bardzo się nie boją.
Nie boją się, czyli wiedzą, jak się zachować?
Tak. Wiedzą, co robić i w trakcie trzęsienia ziemi, i w kontakcie z niedźwiedziem. Przyroda to ich naturalne środowisko, rozumieją ją i potrafią przewidywać zagrożenia, jakie ze sobą niesie. Dla Abruzyjczyków zwierzęta to istoty, z którymi dzielą tę samą ziemię i którym należy się szacunek. Jeden z mieszkańców opowiadał mi wzburzony, że w Trydencie niedźwiedzie nazywa się jak maszyny do szycia, na przykład M57. W Abruzji wszystkie mają imiona – była Yoga, jej towarzysz Sandrino – nazwany tak na cześć byłego prezydenta republiki Sandra Pertiniego – i Juan Carrito. Jak można niedźwiedzia nazwać kryptonimem? Przecież to też nasi ziomkowie! (śmiech)
Tym bardziej godne pochwały, że wspomniany Juan Carrito włamał się do cukierni i wyjadł wszystkie ciastka.
Tak. Ja o zuchwałym napadzie Juana Carrito przeczytałem w długaśnym tekście w "Guardianie". Wybił łapą szybę w cukierni Dolci Momenti w Roccaraso i wyjadł wszystko co do okruszka. Jeszcze cwaniak zrobił to wieczorem, kiedy gotowe już były słodycze na rano. Wiedział, kiedy działać. Właścicielka musiała wyrzucić cały sprzęt, zdezynfekować wnętrze i zamontować kraty, straty szły w tysiące euro. Teraz zmaga się z turystami, którzy chcą "te biszkopty, co je miś skonsumował".
Juan Carrito już nie żyje – zginął w okropnym wypadku drogowym. Niestety turyści go rozbestwili. Zrobił się leniwy i zaczął się zachowywać nieodpowiedzialnie. Abruzyjczycy traktują zwierzęta równościowo, ale nie jak maskotki. Nikt nie wpadnie na pomysł, by zrobić sobie "z misiem selfie".
Pozostając przy zwierzętach, niezwykły jest abruzyjski zwyczaj pierwszomajowej procesji z wężami. Z ulgą przeczytałam, że po wydarzeniu węże zostają odniesione do swoich.
Procesja na cześć św. Dominika co roku odbywa się w Cocullo i ściąga widzów z całych Włoch. Mężczyźni niosą figurę świętego, a węże ją oplatają. Kiedyś węże miały gorzej – po procesji je zjadano. Dziś każdemu robi się znaczek na czole i zwraca do jego środowiska, w tym celu są sporządzane bardzo dokładne mapy. Tak, wąż ma sporo wrażeń, ale wraca do swoich.
Wyjątkowego stosunku Abruzyjczyków do zwierząt dowodzi też to, że gdy w 2014 roku morze wyrzuciło na brzeg siedem wielkich kaszalotów, tłum ludzi – od surferów po policjantów – robił, co mógł, żeby je ratować. Kaszalotom założono specjalne uprzęże i udało się ocalić cztery. Gdy ssaki odpłynęły, to one – a nie ludzie – dostały oklaski.
To był bardzo wzruszający rozdział. Zwierzęta domowe też szanują?
Lubią i szanują, ale zakreślają granice światów. Może to wynika z tego, że jeszcze do niedawna mieszkali ze zwierzętami gospodarskimi pod jednym dachem i dziś to odreagowują. Psy i koty żyją więc raczej w ogrodzie, a nie na kanapie. Z psem nie idzie się do fryzjera, nie robi mu się paznokci – z takich rzeczy Abruzyjczycy się śmieją. Może nam się to podobać lub nie, bo my dziś zwierzęta hołubimy. W Abruzji pies ma pracę, na przykład szuka zaginionych w górach turystów. Bo tu każdy ciężko pracuje.
Za to z psem na łańcuchu czy historią znęcania się nad zwierzęciem nie spotkałem się w Abruzji nigdy.
To wróćmy do turystów. Czy Polak na wakacjach w Abruzji da radę pozwiedzać bez auta?
Ja nie mam prawa jazdy ani samochodu i w Abruzji radziłem sobie doskonale. Komunikacja miejska w większych miastach – Pescarze, L'Aquili czy Avezzano – działa bardzo dobrze. W mniejszych miejscowościach kursują autobusy. Abruzyjczycy nie są wykluczeni komunikacyjnie.
Zamarzyłam o podróży opisanym przez pana pociągiem z Rzymu do Pescary.
Abruzyjczycy – znów na szwajcarską modłę – mówią, że to ich pociąg panoramiczny. Oczywiście nie jest tak wypasiony jak w Szwajcarii, z szybami na suficie. Składy są podobne do tych z Łodzi do Warszawy, ale starsze i trzeszczą. Musi pani wziąć pod uwagę, że to nie będzie superwygodna podróż. Ale fajnie się jedzie, a widoki są nieziemskie. Ja te pociągi lubię też dlatego, że mało ludzi z nich korzysta, turystów pani w nich nie spotka. A mimo to Włosi utrzymują tę linię.
W takim pociągu jest bezpiecznie?
Absolutnie tak. Abruzja w ogóle jest bezpiecznym regionem, może jednym z najbezpieczniejszych we Włoszech. To region słabo zaludniony. Nie ma tu wielkich metropolii, jak Rzym czy Mediolan, które przyciągają szemrane towarzystwo. Nie jest to też region mafijny. Oczywiście są w Abruzji narkotyki, a deweloperzy mają swoje ciemne interesy, ale tutejszej korupcji daleko do sycylijskiej.
Ale mafiosów w górach można spotkać, jak pan pisze na "wewnętrznym wygnaniu".
Właśnie dlatego, że Abruzja była regionem górzystym, w latach 60. i 70. jeszcze trochę odseparowanym od reszty kraju, to wysyłano tam gangsterów na tzw. confino, czyli wewnętrzne wygnanie, żeby wyrwać ich z przestępczego środowiska. W małych miasteczkach mniej więcej wszyscy wiedzą, którzy to są. Włosi z instytucji confino wciąż korzystają, to nie żart. Jaki to ma sens w czasach komórek i internetu? Powiedziałbym, że średni.
Rozumiem jednak, że jako turystka nie muszę się mafiosami na confino przejmować?
Ja myślę, że to nawet może być atrakcja. (śmiech)
"Abruzzo forte e gentile" – "Abruzja twarda i uprzejma", tak o sobie mówią mieszkańcy. Ładne i rzadko spotykane połączenie.
Tego określenia użył w stosunku do Abruzji Primo Levi, ale nie ten słynny pisarz i więzień Auschwitz, tylko żyjący przed nim redaktor gazety "La Riforma". Abruzyjczycy to podchwycili. Ja do Abruzji jeżdżę i pomieszkuję w niej od 16 lat i uważam, że Primo Levi trafił w sedno.
Abruzyjczycy są twardzi, bo żyją otoczeni surową naturą. Poradzili sobie w tym świecie i dziś naprawdę trudno ich złamać. Co do uprzejmości – to nie są południowcy, którzy wycałują człowieka przy pierwszym spotkaniu. Prędzej przy setnym, ale to już będzie miało swoją wagę.
Nie są też mściwi, nie ma tu vendetty. Kłócą się jak wszyscy ludzie, lecz nie chowają urazy, nie pielęgnują złości. Są nade wszystko pragmatyczni i wiedzą, że z każdym trzeba się dogadać.
Przyjęli pana twardo i uprzejmie?
(śmiech) A żeby pani wiedziała. Jak tam przyjechałem po raz pierwszy, to wydawało mi się, że kobiety są otwarte i sympatyczne, a faceci mnie nie lubią. Żaden się do mnie nie odezwał, nie wiedziałem, czym im podpadłem. Przyjechałem drugi raz i dalej milczeli albo odzywali się z rzadka. Usłyszałem: "A nieeee, to tym się nie przejmuj".
Oni w zasadzie w ogóle nie rozmawiają z ludźmi, których nie znają. Trochę się wstydzą, trochę mają to w nosie. Jak już kogoś poznają, jest nieco lepiej, ale gadatliwi nie są nigdy. Nie piją dużo wina, alkohol nie rozwiązuje im języków. Bo po co gadać, jeśli nie powie się nic ciekawego? Mówmy rzeczy potrzebne: że Francesco złamał nogę, a Angelo jedzie jutro na targ. Sztandarowe rzymskie pytania – co dziś jadłeś na obiad? i co było na kolację? – tu nie istnieją. Abruzyjczycy mają bardzo dobrą kuchnię, ale jedzenie jest do jedzenia, a nie do rozprawiania o nim godzinami.
Zupełnie jak nie Włosi. (śmiech)
Są za to rodzinni i przywiązani do korzeni. Mogą na stałe mieszkać w Kanadzie, ale domu w Abruzji nie sprzedadzą, tylko będą komuś płacić, żeby go doglądał.
To jest bardzo typowe. Trzymają te domy, bo sprzedać dom, ziemię, to jakby zaprzedać siebie. Podobni są pod tym względem do polskich górali. Jak jeździłem ze znajomymi i rodziną mojej partnerki – która pochodzi z Abruzji – po Polsce, to właśnie górale z Podhala bardzo im się podobali. Że twardzi, mają swój język, lubią siebie. Patrioci, ale zachowują własną tożsamość.
W tym ich sentymencie do ziemi jest też typowo abruzyjski pragmatyzm. Bo gdyby sprzedali ten dom po dziadku, a potem przyjechali – a przyjeżdżają czasem nawet na rok – to musieliby mieszkać w hotelu i wyjdzie drożej! Umieją liczyć i liczą na siebie. To jest kwintesencja tych ludzi.
Liczą na siebie i swoim pomagają. Piję do "Wujka Remo", który zrobił z Abruzji zagłębie listonoszy.
Rema Gaspariego, czyli "zia" – "wujka" Rema, pochodzącego z Abruzji polityka chadecji, się tu wprost uwielbia, bo bardzo dbał o to, żeby w region inwestować. By pomóc swoim ziomkom, zlecił stworzenie wielu nowych placówek pocztowych, zwłaszcza na terenach górskich, które w latach 50. i 60. rzeczywiście były odcięte od świata. Gaspari sprytnie wymyślił, że to będą takie małe centra kultury lokalnej. Tylko trochę przesadził z ilością – dziś w Abruzji jest najwięcej listonoszy na metr kwadratowy w całej Unii Europejskiej.
Abruzyjczycy są bardzo dumni z Gaspariego, ale tym się różnią od Polaków, że w rodzinnej miejscowości nie postawili mu nawet prostego popiersia. Mówi się, że Włosi lubią pomniki – to prawda. Ale nauczeni doświadczeniem – za dużo musieli zburzyć pomników Mussoliniego – dziś szybko ich nie stawiają. Na pewno nie ludziom żyjącym i też nie za szybko po śmierci.
Skoro przy burzeniu pomników jesteśmy, wielbicielem Abruzji był Jan Paweł II. Bywał regularnie w tamtejszych górach, jeździł na nartach, podobno region przypominał mu Tatry. Czy stosunek Abruzyjczyków do Jana Pawła II zmienił się w ostatnim czasie?
Echa tego, co się dziś mówi o Janie Pawle II, oczywiście do Abruzji dotarły. Ale dla Włochów to nie jest zajmujący temat, na pewno nie tak jak dla Polaków. Ja myślę tak: w Polsce za szybko wzniesiono papieżowi milion pomników, a dzisiaj może za szybko chce się je burzyć. Polacy to jest naród takich smutnych histeryków. W uniesieniu nadajemy ulicy nazwę Jana Pawła II, ona krzyżuje się z aleją Karola Wojtyły, a w pobliżu stoi jeszcze popiersie. Potem okazuje się, że jest problem. To może trzeba się trochę powstrzymać i brać przykład z Włochów, którzy są w wynoszeniu ludzi na pomniki bardziej powściągliwi? Inna rzecz, że Abruzyjczycy nie skreślają ludzi ze skazami.
A tu świetnym dowodem jest najbardziej znany żyjący Abruzyjczyk – Rocco Siffredi, światowej sławy gwiazdor porno. Jego też się nie wstydzą, wręcz przeciwnie.
Oni tego Rocca traktują trochę jak fajny żart. Bo poza tym, że gwiazdor porno, to też żarliwy katolik, dumny z Ortony, w której się urodził. Śmiali się, że pomnika mu nie wystawią, bo za dużo materiału poszłoby na przyrodzenie – włoska Wikipedia mówi o 24 centymetrach – a gołębie jeszcze zrobiłyby swoje. Abruzja to naprawdę jest kraj paradoksów, a jednocześnie... O, widzi pani, powiedziałem "kraj", a tak się pilnowałem!
A wie pan, że ja też się cały czas pilnuję, żeby tak nie mówić? To na zakończenie poradnik: jak się człowiek wybierze po raz pierwszy do Abruzji, to gdzie pana zdaniem powinien jechać, co zrobić i czego spróbować, żeby poczuć jej ducha? Powiedzmy na weekend.
Na trzy dni? To ja zacząłbym od Sulmony. Z Rzymu można tam łatwo dojechać autostradą lub pociągiem. Sulmona to rodzinna miejscowość Owidiusza, fantastycznie położona u stóp góry Maielli. Prześliczna, z fabryką słynnych cukierków confetti, którą można zwiedzić. Dalej do Chieti. Tam w Muzeum Archeologicznym stoi posąg Wojownika z Capestrano. Przepiękna postać, druga ikona Abruzji po Gran Sasso. Z Chieti warto zrobić sobie krótką wycieczkę do Pescary. Nie jest to może miasto zachwycające samo w sobie, ale leży nad morzem i można tu zjeść świetną rybę.
W drodze powrotnej do Rzymu zahaczyłbym jeszcze o jakąś małą miejscowość na trasie, na przykład Cocullo. Miasteczko jest przepiękne, ale to przykład – takich miejscowości jak Cocullo jest w Abruzji cała masa.
A jak się wejdzie do jakiejkolwiek restauracji, można zjeść najlepszy posiłek w życiu. Ja w Abruzji uwielbiam ich spaghetti alla chitarra, czyli robione na specjalnej maszynce, trochę podobnej do gitary, bo ma struny. Do dziś nie wiem, co w nim jest, ale to jest danie niebezpieczne i uzależniające.
Na koniec zostawiłam wątek najbardziej drażliwy: ziemniaki. Czy to prawda, że w Abruzji ziemniaki są lepsze niż w Polsce, a wręcz najlepsze na świecie?
Najlepsze.
Oni mają najlepsze ziemniaki? Przecież my mamy najlepsze.
Lubi pani ziemniaki?
Uwielbiam.
Ja też. Moja rodzina pochodzi z Wielkopolski, więc mam kompetencje. Mówiłem tak samo: najlepsze pyry są w Polsce. Do momentu, jak zjadłem ziemniaki od ciotek z Abruzji. Ugotowałem je i jeszcze troszkę obsmażyłem na patelni. Powiadam pani, to było doświadczenie fantastyczne. Ale to muszą być prawdziwe ziemniaki z Abruzji.
Jeśli naprawdę lubi pani pyry, proszę pojechać do Fucino, 50 minut od Rzymu. Wiem u kogo można je kupić. Dogadamy się.
Książka 'W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji', która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne jest do kupienia w formie papierowej w Kulturalnym Sklepie i w formie elektronicznej w Publio.
Piotr Kępiński. Rocznik 1964. Poeta, krytyk literacki, eseista. Pracował m.in. jako zastępca redaktora naczelnego w "Czasie Kultury" oraz jako szef działu kultura w "Dzienniku" i "Newsweeku". Obecnie współpracuje z "Twórczością" oraz "Plusem Minusem", sobotnim wydaniem "Rzeczpospolitej". Autor wielu książek poetyckich i eseistycznych, m.in. zbioru esejów o współczesnej kulturze litewskiej Litewski spleen i tomu wierszy Nieoczy. Od 2007 do 2016 r. juror Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus". W latach 2017–2019 zasiadał w jury Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej "Silesius". Mieszka w Rzymie, napisał o nim książkę "Szczury z via Veneto".
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press. Kontakt: paulina.dudek@agora.pl.