
Jak to się stało, że pani została aktorką?
Najprościej jak można – spełniłam swoje dziecięce marzenie. Choć droga do tego nie była łatwa. Miałam około 12 lat, gdy zakiełkowała we mnie myśl, że chcę być aktorką. I tkwiła mi w głowie jako przekonanie, że to jedyna rzecz, którą chcę w życiu robić. Rodzice nie wiedzieli, jak się do tego ustosunkować. W naszej rodzinie nie było żadnych tradycji aktorskich.
Urodziłam się w Ołdrzychowicach Kłodzkich, niewielkiej wiosce w Kotlinie Kłodzkiej, daleko od jakiegokolwiek ośrodka teatralnego. Rodzice byli przekonani, że to dziecięca mrzonka, podobna do marzeń dziewczynek o byciu księżniczką czy chłopców o byciu strażakiem. Odradzali mi aktorstwo, namawiali, bym tak jak oni poszła na medycynę.
Gdy byłam w liceum, w kłodzkim ośrodku kultury zapisałam się na zajęcia teatralne prowadzone przez instruktora Mariana Półtoranosa. Z nim zrobiłam swój pierwszy monodram, "Lalki, moje ciche siostry" według Henryka Bardijewskiego. Sztuka wygrała między innymi główną nagrodę na Ogólnopolskich Spotkaniach Amatorskich Teatrów Jednego Aktora w Zgorzelcu. Tata ją zobaczył i powiedział: "Gabrysiu, nawet jak nie powiedzie ci się na egzaminie, nie poddawaj się. Jesteś w tym dobra, ten zawód jest dla ciebie". I od tego momentu miałam pełne wsparcie rodziny.
Przydało się?
Bardzo, bo do szkoły aktorskiej dostałam się za trzecim razem.
Co pani robiła między jednym egzaminem a drugim?
Paradoksalnie zarabiałam właśnie aktorstwem. Monodram, który zrobiłam, i następny, według sztuki "Święto Borysa" Thomasa Bernharda, który również wygrał wszystkie chyba możliwe amatorskie festiwale, były zapraszane do ośrodków kultury w całej Polsce. Otrzymywałam niewielkie pieniądze, ale dzięki nim nie musiałam być na utrzymaniu rodziców. Czułam się niezależna i mogłam skupić się na przygotowaniach do następnych egzaminów.
Nie poddawała się pani.
Te sukcesy w konkursach amatorskich pozwalały mi wierzyć, że jednak nadaję się do tego zawodu. I że powinnam dalej próbować. Dodawały mi też pewności siebie, której brakowało mi przy pierwszych i drugich egzaminach. Tuż po maturze, w szkole teatralnej w Krakowie, wyrwana z mojej spokojnej wioski, byłam przerażona wszystkim: komisją egzaminacyjną, studentami aktorstwa, a nawet innymi zdającymi, którzy byli bardziej przebojowi ode mnie. Ten paraliżujący lęk powodował, że pokazywałam może 5 proc. tego, co potrafiłam.
Pamiętam, jak pani Anna Polony, która była w komisji egzaminacyjnej, zapytała: "Dziecko, ile ty masz lat?". Za pierwszym razem odpowiedziałam, że 19, a rok później 20. "Ale ty wyglądasz na 12. Masz jeszcze dużo czasu, my potrzebujemy tu kobiet, a nie dzieci". Takie miałam warunki. Na początku studiów też taktowano mnie jak dziecko, które przypadkiem zaplątało się na uczelnię. Ale okazało się, że ten młody wygląd jest moim wielkim atutem. W teatrze do 30. roku życia obsadzano mną wszystkie dziecięce role. Po trzydziestce grałam studentki, w okolicach czterdziestki – młode matki... I do dziś – co jest miłe – gram postaci o 10 lat młodsze.
Maria, którą pani gra w najnowszym filmie "Skołowani", jest autentycznie zabawna. Proszę wybaczyć, ale nie podejrzewałam pani o takie pokłady poczucia humoru. Kojarzy mi się pani przede wszystkim z rolami dramatycznymi.
Na szczęście komedii w moim dorobku jest coraz więcej. Choć rzeczywiście to role w dramatach ["Fuga", "Wymyk", "7 uczuć" – przyp. red.] przyniosły mi najwięcej uznania. Ale ja w komediowych klimatach czuję się jak ryba w wodzie. Od tego gatunku zaczynałam, dawno temu w Teatrze Powszechnym w Łodzi, gdzie grałam przez pierwsze sześć lat po skończeniu szkoły aktorskiej. Po zmianie teatru weszłam w ciężkie dramaty psychologiczne. Po latach poczułam, że brakuje mi lżejszego repertuaru. I wtedy, szczęśliwie, Anna Wieczur dała mi taką rolę w filmie "Być jak Kazimierz Deyna". Od tego czasu gram zarówno w komediach, jak i w dramatach, co bardzo mnie cieszy, bo lubię gatunkowy płodozmian. A już kiedy dostaję rolę, która mieni się tak wieloma kolorami, jak Maria ze "Skołowanych", rosną mi skrzydła.
Potrafiłaby pani, tak jak Maria, żyć w cieniu innej osoby? Całkiem jej się poświęcić?
Gdybym w tym cieniu mogła sobie na przykład pisać powieść, to jak najbardziej. Ale całkowite poświęcenie kojarzy mi się z rezygnacją z siebie, a to obu stronom po pewnym czasie przynosi co najmniej rozczarowanie. Ja bardzo cenię sobie niezależność, to poczucie, że dbam o moje własne potrzeby i że są one respektowane – nie tylko przez współpracowników, ale też moich najbliższych.
To, że piszę scenariusze, że zaczęłam reżyserować, również wynika z potrzeby niezależności. Mówi się, że aktor jest zawodem zależnym – od producentów, reżyserów. Mówi się też, że aktorzy czekają na telefon. Ja nigdy nie czekałam. Gdy pojawia się jakakolwiek przerwa, natychmiast zabieram się do jakiegoś własnego projektu i cieszę się, że mam czas, na przykład na pisanie albo po prostu na życie.
A potrafi pani odmawiać?
Teraz już tak. Wiele lat temu miałam z tym ogromny kłopot. Wydawało mi się, że jak komuś odmówię zaproponowanej roli, to mu zrobię przykrość, zawiodę. Reżyserzy wierzyli chyba, że wiarygodnie pokazuję emocje, i obsadzali mnie w rolach psychicznie skrajnie wyczerpujących. Bywało, że przez 10 lat właściwie nie schodziłam ze sceny. Kiedyś poczułam, że skończyła mi się bateria, że jestem wypalona i potrzebuję odpoczynku. Z ogromnym lękiem i poczuciem winy zapytałam mojego ówczesnego dyrektora, czy mogę zrezygnować z kolejnej roli. Spotkałam się z absolutnym zrozumieniem, co mnie zaskoczyło. Wtedy dotarło do mnie, że moje wypalenie wynikało przede wszystkim z tego, że wcześniej nie potrafiłam postawić granicy. I też – że postawienie granicy to nic złego. Teraz już nie mam z tym problemu. W naszym zawodzie jest to szczególnie ważne.
To kwestia dojrzałości życiowej?
Na pewno. Ale też pracy nad sobą, którą wykonuję każdego dnia. Pomogła mi terapia, dzięki której bardziej świadomie używam swoich emocji. Są reżyserzy, którzy uważają, że aktor nie powinien chodzić na terapię, bo wtedy trudniej się go reżyseruje. A to nic innego jak przyznanie się do używania w pracy z aktorem manipulacji. W mojej ocenie terapia nie sprawiła, że moje aktorstwo straciło na wiarygodności, ale dziś znam źródła swoich emocji i mogę mądrzej i bezpieczniej dla siebie nimi rozporządzać. Świadomość własnej konstrukcji psychicznej pozwala nam nie tylko wzbogacić zasoby uczuć, z jakich korzystamy, ale też lepiej się przed nimi chronić, kiedy kończy się nasza praca nad rolą i wracamy do siebie. Moje przeżycia są przecież podstawowym budulcem, z którego korzystam, tworząc kolejne bohaterki.
Jakie one są? Jestem ciekawa, jak panią wychowano.
Moja mama jest osobą niezwykle empatyczną, nastawioną na innych. Na pewno to od niej przejęłam. Tata z kolei był wobec mnie i mojej siostry bardzo wymagający. Chciał, żebyśmy miały ambicje, dobre oceny, żebyśmy poszły na studia.
Jestem taką mieszanką spokoju mamy z lekkim niepokojem taty. Obydwoje mają też niezwykłe poczucie humoru, dystans do świata i artystyczne dusze, chociaż są lekarzami. Do tego wszystkiego tata zaszczepił we mnie perfekcjonizm. Dzisiaj wiem, jak ta mieszanka jest trudna do udźwignięcia. Ale jednocześnie jest też pewnego rodzaju bogactwem, z którego korzystam – pozwala mi na tę moją aktorską różnorodność.
Ma pani starszą siostrę, z którą tworzycie autorski duet Amanita Muskaria. Jako dzieci też byłyście takie zgrane?
Monika jest ode mnie starsza dokładnie o trzy lata i pięć miesięcy. Jako dzieci walczyłyśmy ze sobą, a różnica wieku, jaka nas dzieli, wydawała się ogromna. Byłyśmy typową parką: starsza siostra odpowiedzialna za młodszą, a młodsza szalona, bo pozwala się jej na więcej niż starszej. Monika zawsze była poważna, spokojna, zagłębiona w książkach, marząca o byciu pisarką. Ja z kolei wyglądałam i zachowywałam się jak szalony skrzat, którego wszędzie było pełno.
Biegałam po lesie i po łąkach, zbierałam robaczki i kwiatki. Regularnie też odwiedzałam gospodarstwo sąsiadki, która miała świnki, krowy, króliki, kury, konie i wiele innych zwierząt. To był mój cały świat. Jako dziecko marzyłam, że zostanę przyrodniczką i będę robić filmy dokumentalne o zwierzętach. Tak jak Włodzimierz Puchalski, którego filmy przyrodnicze namiętnie oglądałam. Potrzeba pisania u mnie pojawiła się dużo później. A razem zaczęłyśmy tworzyć już jako dorosłe osoby, mocno zakotwiczone w naszych zawodach.
Pani siostra skończyła germanistykę i jest tłumaczką literatury niemieckojęzycznej.
Wybitną tłumaczką. Cztery lata temu dostała Nagrodę im. Karla Dedeciusa dla tłumaczy literatury niemieckojęzycznej. To taki Oscar dla tłumaczy. Monika przekłada najtrudniejszych dramaturgów niemieckojęzycznych, głównie austriackich. Poza tym napisała książkę "Między Placem Bohaterów a Rechnitz", między innymi o austriackich rozliczeniach związanych z historią kraju, głównie tą wojenną, czyli o odkłamywaniu faktów związanych z udziałem Austrii w drugiej wojnie światowej. Teraz Monika pracuje nad nową powieścią.
Pani też pisze.
Tak. Napisałam dwa scenariusze filmowe. "Fuga" według mojego scenariusza miała premierę na festiwalu w Cannes w 2018 roku. Drugi scenariusz właśnie został zekranizowany. Po raz pierwszy stanęłam po drugiej stronie kamery. Trwają już tzw. prace wykończeniowe.
Od czego zaczęło się wasze wspólne pisanie z siostrą?
Od monodramu "Podróż do Buenos Aires". Napisałyśmy go w 2001 roku, wtedy też odbyła się prapremiera z moim udziałem. Gram ten spektakl do dziś.
O czym opowiada?
To historia inspirowana monologami naszej babci, która chorowała na alzheimera.
Kiedy babcia z nami zamieszkała, byłam w liceum. Mogłam obserwować jej zmagania z postępującą chorobą. Utrata pamięci jest czymś strasznym, ale jednocześnie niesie ze sobą dużo absurdu i humoru. Ratowaliśmy się nim, żeby nie zwariować. Pamiętam, że już wtedy rozmawiałyśmy o tym, że język, jakim posługuje się babcia, to, jak przez swoją podziurawioną pamięć widzi teraz świat, jest niesamowitym materiałem na film albo sztukę. I że kiedyś razem ją napiszemy. Oczywiście wtedy nie przypuszczałyśmy, że naprawdę będziemy razem tworzyć – ja miałam kilkanaście lat, Monika 20.
Ale po wielu latach, kiedy dyrektor teatru, w którym wtedy byłam [Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi – przyp. red.], zaproponował, żebym zrobiła monodram, wróciłyśmy z Moniką do tych wspomnień. I napisałyśmy naszą pierwszą sztukę. Do reżyserii zaprosiłam Mariana Półtoranosa, z którym kiedyś robiłam monodramy w liceum. Okazało się, że spektakl spotkał się z niezwykle ciepłym przyjęciem i zdobył wiele prestiżowych nagród na festiwalach teatralnych w Polsce i za granicą.
Jak pani myśli, co stoi za sukcesem tego spektaklu? Gra go pani już od 22 lat.
To historia, w której każdy może się przejrzeć. W pierwszej części ludzie się śmieją, chociaż niektórzy się tego wstydzą, bo to przecież tak poważny temat. Nic bardziej mylnego. Śmiech oczyszcza, jeżeli nie jest prześmiewczy. Pomaga nam czasami przeżyć najsmutniejsze rzeczy. I otwiera nas, by to, co ma boleć, bardziej nas poruszyło. Za każdym razem, kiedy gram, ludzie na początku dobrze się bawią, potem ten śmiech powoli gaśnie, a na końcu jest już grobowa cisza. I słychać tylko pociąganie nosem i chusteczki wyjmowane z torebek. Często po spektaklu ludzie przychodzą do mnie i mówią, że to ich historia, że to jest o ich zmaganiach z demencją rodziców czy dziadków i że dzięki temu spektaklowi potrafią lepiej ich zrozumieć.
Zachęcone dobrym odbiorem pisały panie kolejne sztuki?
W sumie napisałyśmy ich pięć. "Daily Soup" przez lata grana była w Teatrze Narodowym, między innymi z Danutą Szaflarską i Januszem Gajosem w obsadzie. A nasza ostatnia sztuka nosi tytuł "Ciemna woda". Porusza temat uchodźczy. Gdy ją pisałyśmy, rozmawiałyśmy o tym, że ten problem jest już mniej obecny niż kiedyś. Tymczasem premiera odbyła się dokładnie wtedy, gdy rozpoczął się kryzys na granicy białoruskiej. Temat nagle stał się znów dojmująco i boleśnie aktualny.
Może wy troszkę czarownice jesteście?
Może troszkę... Ostatnio pomyślałam tak o sobie, kiedy zbierałam materiały do filmu, który właśnie nakręciłam ze studentami Szkoły Filmowej w Łodzi. Wiedziałam, że przyjdzie taki moment, kiedy trzeba będzie napisać scenariusz z tych improwizacji, i że ja na pewno nie mam na to czasu. Miałam wtedy próby w teatrze, zdjęcia do filmu, nadal prowadziłam zajęcia w filmówce.
I kiedy zebrałam już wszystkie materiały i przyszło do ich spisywania... rozpoczęła się pandemia. To mimo wszystko nie było fajne uczucie, bo pandemia nie miała w sobie nic fajnego. Ale wiedziałam, że to jest moment, który muszę wykorzystać.
To też pani debiut reżyserski.
I od razu film pełnometrażowy. Skok na głęboką wodę, prawda?
Premierę planujemy w tym roku. Wszystkie role grają studenci, na czym bardzo mi zależało, bo to ich filmowy aktorski dyplom. To historia im bliska – o studentach aktorstwa, którzy mają robić dyplom ze znanym reżyserem. Rywalizują o role, często wiele poświęcając. Mam nadzieję, że ci, którzy obejrzą ten film, lepiej zrozumieją nasz zawód. Kiedyś usłyszałam: „Wy to macie fajnie. Powygłupiacie się i do kasy". A tak nie jest. Poza warstwą fabularną, której jeszcze nie zdradzę, nasz film opowiada o tym, jak trudnym i wymagającym zawodem jest aktorstwo. O tej cienkiej granicy pomiędzy rzeczywistością a kreacją, byciem a graniem, z którą w pracy zmagamy się na co dzień. O niebezpieczeństwie zbytniego utożsamienia się z postacią, która zaczyna rządzić aktorem, i też o tym, ile możemy poświęcić dla roli, by nie zgubić siebie.
Gabriela Muskała. Aktorka, dramatopisarka, scenarzystka, reżyserka. Absolwentka i wykładowczyni łódzkiej PWSFTviT. Od 2019 roku związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Gościnnie gra też w Och Teatrze i Teatrze Garnizon Sztuki. Laureatka wielu aktorskich nagród, m. in. czterech teatralnych Złotych Masek, filmowego Orła oraz głównej nagrody na FPFF w Gdyni. Uznanie środowiska filmowego i zainteresowanie widzów przyniosły jej filmy "Fuga", "7 uczuć" czy "Moje córki krowy".
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.