Rozmowa
Marcin Wójcik, autor książki 'Gęsiego. Z miasta na wieś' (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)
Marcin Wójcik, autor książki 'Gęsiego. Z miasta na wieś' (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Nawet nie wiesz, jaką mi sprawiłeś radość tą książką.

A skąd ta radość?

Stąd, że sam pół roku temu przeprowadziłem się na wieś i lektura „Gęsiego" tylko utwierdziła mnie w słuszności mojej decyzji. Nie mówiąc już o wielu praktycznych informacjach, które sobie wynotowałem. Pisanie tej książki było równie przyjemne?

Było i trwało dość długo, bo właściwie od momentu, kiedy w 2018 roku przeprowadziłem się na wieś. Choć bagaż wiejskich doświadczeń niosę o wiele dłużej. Właściwie od zawsze, bo wychowywałem się na wsi, a jako reporter trochę już piszę o wsi.

Wymarzonym miejscem do życia dla Marcina Wójcika okazały się Kurpie Białe, na granicy Mazowsza i Podlasia (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Pisanie o wsi i wracanie do warszawskiego mieszkania przestało ci wystarczać?

Zawsze miałem w sobie wiejsko-miejską dwoistość. W młodości chciałem się ze wsi wyprowadzić i zamieszkać w wielkim mieście – i to się udało. Życiu w stolicy towarzyszyła jednak potrzeba domu wśród łąk.

Marzenie, które się w końcu spełniło.

Spełniło, ale nie było to łatwe. Prowadzenia gospodarstwa nie da się połączyć z mieszkaniem w mieście. Stanęło na tym, że postanowiłem poszukać siedliska niedaleko Warszawy, tak by móc spełnić wiejskie marzenie i jednocześnie być w ciągu godziny w pracy. Tym miejscem okazały się Kurpie Białe, na granicy Mazowsza i Podlasia, między Narwią a Bugiem.

Gdy już znalazłeś to wymarzone miejsce, byłeś pewien, że robisz dobrze?

Nie, miałem nieustannie wątpliwości, bo po pierwsze, dom, który kupiłem, był zrujnowany i wymagał generalnego remontu, a po drugie, wyprowadzałem się do miejsca, gdzie nikogo nie znałem. Nie miałem pojęcia, jak się w tym wszystkim odnajdę i czy nie ucieknę przy pierwszych mrozach.

Kiedy ja się wyprowadzałem na wieś, znajomi najczęściej pytali, jak dam sobie radę bez kina, teatru i galerii pod nosem, bez wyjść do knajp i restauracji. Słyszałeś takie pytanie?

Sam je sobie zadawałem, bo wiedziałem, że nie będzie już spontanicznych wyskoków na miasto. Ale z drugiej strony pomyślałem, że dom na Kurpiach będzie miejscem, gdzie co weekend mogą przyjeżdżać przyjaciele. I tak się stało, właściwie ciągle ktoś przyjeżdża i mam poczucie, że moje życie towarzyskie jest jeszcze bardziej rozbudowane, niż kiedy mieszkałem w Warszawie. Rozbudowane do tego stopnia, że musiałem je nawet ograniczyć, by mieć czas dla siebie, dla gospodarstwa i na pisanie.

Przeprowadzka na wieś wymogła na tobie różne działania, takie jak zrobienie prawa jazdy i kupienie samochodu. Miałem podobnie, nie tylko dlatego, że samochodem trzeba różne rzeczy przewieźć, ale również ze względu na wykluczenie komunikacyjne polskiej wsi. Do tej, w której mieszkam, przyjeżdżało kiedyś dziesięć pekaesów dziennie, dzisiaj ani jeden.

U mnie jest trochę lepiej, bo dojeżdżają teraz cztery autobusy dziennie. Gorzej jest w święta i wieczorami. Bez samochodu właściwie nie ma jak wyjechać i wrócić wieczorem. A jeżeli ktoś, jak ja, prowadzi gospodarstwo, to samochód jest niezbędny. Przecież nie przewiozę kur, gęsi, królików autobusem. Choć na początku przywiozłem tak sześć gęsi i worek paszy z targowiska w Długosiodle. Czułem, jakby czas się cofnął do lat 70. XX wieku.

Nic nie może się równać ze smakiem warzyw z własnego ogrodu (Marcin Wójcik/archiwum prywatne) , Marcin Wójcik z pasją oddaje się ogrodnictwu (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Doskonale cię rozumiem. W moim samochodzie są głównie sadzonki, bo ja z kolei poszedłem w ogrodnictwo.

A masz warzywa?

Oczywiście, mieszkanie na wsi bez warzywnego ogrodu powinno być karane.

Zgadzam się, smak warzyw z własnego ogrodu jest nie do podrobienia. Ludzie mają duże ogrody, ale zamiast drzew owocowych i warzyw rosną tam tuje lub tylko goła trawa.

Zanim zająłeś się ogrodem i hodowlą zwierząt, musiałeś skończyć roczne podyplomowe studia rolnicze na SGGW, bo jak piszesz, jeśli chce się w Polsce kupić powyżej 30 arów ziemi rolnej, prawo wymaga rolniczego wykształcenia. Zaskoczyło mnie to początkowo i trochę zirytowało, ale potem pomyślałem, że to jest w sumie bardzo sensowny przepis. A ty co uważasz?

Zupełnie jak ty: najpierw się zdenerwowałem, że państwo mnie zmusza do rocznych zajęć, które kosztują czas i pieniądze, a potem wydało mi się to całkiem sensowne, bo jak ktoś chce prowadzić działalność rolniczą, powinien posiadać chociaż podstawowe wiadomości w tej dziedzinie. Bez tych wiadomości można zaszkodzić roślinom i zwierzętom. Dodam na marginesie, że wymóg studiów wprowadziło Prawo i Sprawiedliwość, chcąc w ten sposób ograniczyć skupowanie ziemi rolnej przez obcokrajowców. Polska nie jest jedynym krajem Unii Europejskiej wymagającym skończenia takich studiów, podobnie jest we Włoszech.

Nauczyłeś się czegoś?

Oczywiście. Chłonąłem zajęcia z łąkarstwa. Wiedziałem, że jeśli uda mi się kupić siedlisko, gdzie teraz mieszkam, to będę musiał się trochę napracować, aby użyźnić łąki. Sporo zajęć miałem z hodowli zwierząt, w tym drobiu – szczególnie interesowały mnie gęsi, o których napisałem potem pracę dyplomową i które zamierzałem hodować.

W twojej książce pojawia się kilka państwowych instytutów zajmujących się roślinami i zwierzętami. To często jedyne miejsca, gdzie można zdobyć materiał genetyczny wielu staropolskich odmian. Fascynujący świat.

Zgadzam się, to niezwykle ciekawe miejsca, gdzie hoduje się gatunki, których próżno już szukać w polskich gospodarstwach, na przykład królika popielańskiego białego. Można w nich również dostać materiał na zasiew warzyw, które siały nasze babcie i prababcie. Ja dostałem sałaty, pomidory, ogórki. Stare odmiany mają lepszy smak, co dokładnie wyjaśniam w książce. 

Marcin Wójcik poszukiwał wiejskiego gospodarstwa i w końcu je znalazł (Marcin Wójcik/archiwum prywatne) , W obrębie siedliska jest też ziemia uprawna (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Zamieszkanie na wsi i zostanie rolnikiem to dwie różne rzeczy. Od początku realizacji wiejskiego planu wiedziałeś, że będziesz rolnikiem?

Tak, dlatego wiele siedlisk, które oglądałem, musiałem odrzucić, bo miały charakter wyłącznie rekreacyjny, a potrzebowałem takiego, w którym będę mógł hodować zwierzęta, więc szukałem nie tylko domu, ale też budynków gospodarskich i ziemi rolnej.

Gęsi – to już wiemy – były planowane od początku. Masz też kury, indyki, perliczki, a potem doszły króliki. Myślisz o czymś jeszcze?

Myślę o krowie, bo to jest cudowne zwierzę – daje mleko, a jeśli mleko, to również ser, śmietanę, twaróg, kefir, jogurt, a krowi nawóz jest bardzo cenny na piaszczyste łąki. Ale krowę póki co odsuwam na dalszy plan. Założyłem sobie, że mogę prowadzić tylko takie gospodarstwo, które jestem w stanie sam obrobić i nie będzie to kolidowało z pracą reporterską. Stąd dużo drobiu, bo on jest stosunkowo prosty w obsłudze.

- Moje zwierzęta gospodarskie mają dobre życie - przekonuje autor książki 'Gęsiego. Z miasta na wieś' (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

To zatrzymajmy się teraz przy jedzeniu mięsa i podskubywaniu gęsi na puch, bo to z pewnością podnosi ciśnienie wegetarianom i weganom. Ty nie tylko mięso konsumujesz, ale także osobiście zabijasz swoje zwierzęta.

Zacznę od puchu. Kontrowersja polega tu na podskubywaniu żywych gęsi: są tacy, którzy uważają, że to gęsi boli, i tacy, którzy uważają, że wręcz przeciwnie, bo umiejętne podskubywanie usuwa martwe pióra. Ja nie podskubuję żywych gęsi, robię to po ich uboju. A jeśli chodzi o mięso, to tak, jem mięso i uważam, że jest człowiekowi potrzebne do zbilansowanej diety. Nie opycham się mięsem, ale potrzebuję go. Zawsze interesowało mnie też to, jak zwierzęta, których mięso jem na obiad, były hodowane i w jakich warunkach odbywał się ubój. Uważam, że to powinno być najważniejsze w tej dyskusji: jakie życie i jaką śmierć miało zwierzę, które wylądowało na talerzu. 

Widzieliśmy w mediach wielokrotnie, w jakich warunkach hoduje się na przemysłowych fermach zwierzęta i w jakich warunkach są uśmiercane w rzeźniach.

Dlatego wychodzę z założenia, że nikt nie dokona uboju gęsi czy królika lepiej ode mnie. Moje zwierzęta gospodarskie mają dobre życie i szybką śmierć. Dobre życie, czyli nie są głodne, nie są przeganiane, nie są atakowane przez inne osobniki w stadzie, nie są wciskane do klatek i nie czekają w ciężarówce na ubój. Kończą życie w gospodarstwie, które znają, a ich koniec jest szybki.

A czy ta gęś, z którą pozujesz na okładce książki, jeszcze żyje?

Żyje, bo to jest gąsior rozpłodowy. Mamy wiosnę, więc właśnie daje początek nowemu pokoleniu.

Hodowla i ubój wymagają wiedzy oraz umiejętności nie mniejszych niż gotowanie, pieczenie, peklowanie czy wekowanie. Ty dużo gotujesz, prawda?

Zacznę od tego, że zawsze mnie oburzały programy kulinarne, w których lekką ręką wyrzucano mięso. U mnie nic się nie wyrzuca, użyta jest każda część gęsi, królika, indyka, perlicy. A gotować i piec zawsze lubiłem. Największa porażka to kurczak pieczony w sianie i porach. Największy sukces to jabłecznik. Moja kuchnia nie jest specjalnie wyszukana, raczej prosta i smaczna, w dużej mierze za sprawą najlepszych składników. Prawda jest taka, że trudno zepsuć w piekarniku dobrą, wyhodowaną w gospodarstwie gęś.

Marcin Wójcik chce mieć jeszcze w gospodarstwie krowę. - Bo to jest cudowne zwierzę. Daje mleko, a jeśli mleko, to również ser, śmietanę, twaróg - przekonuje. (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Wszystko to jest powrotem do korzeni, do tradycyjnego rolnictwa, w kontrze do żywności produkowanej masowo i masowo szprycowanej chemią. Jeden z twoich rozmówców mówi, że zboże opryskuje różnymi substancjami dziesięć razy!

To jeszcze nic. Jeden z sadowników powiedział, że stosuje rocznie 24 opryski jabłek, w tym jeden – uwaga – wpływający na ich kształt, bo konsument chce w sklepie idealne jabłko.

Na próżno dzisiaj szukać na targowiskach antonówek czy papierówek z robaczkiem. Na próżno szukać dobrych ziemniaków, i to w kraju, który zawsze był królestwem naszej ziemnej pomarańczy.

Rolnicy produkują dzisiaj masowo ziemniaki dla firm, które robią czipsy, więc one się nie nadają do tradycyjnego gotowania. Żeby znaleźć smaczne ziemniaki, trzeba się bardzo postarać. Na szczęście u mnie we wsi takie ziemniaki można kupić u jednego rolnika. Kupuję trzy worki i przechowuję w przedwojennej ziemiance, która stoi obok domu.

Dzisiaj chyba w każdym dyskoncie w Polsce można kupić awokado. Gorzej z dobrymi jabłkami czy ziemniakami.

Rynek rolny opanowany jest przez międzynarodowe korporacje i łatwiej nawet w wiejskim sklepie o awokado niż o polskie owoce. Z obecnością tych sklepów wiąże się jeszcze inny problem – wymieranie drobnego rolnictwa. Kiedyś przydomowy ogród, kilka kur, kaczek, królików to był standard. Dzisiaj ludzie ze wsi jeżdżą do miasta po jajka i mleko z przemysłowej produkcji, a wokół wiejskich domów rosną już tylko tuje.

Tymczasem, jak piszesz, staropolskie gatunki czy to zbóż, czy zwierząt są doskonale przystosowane do naszych warunków i odporne na choroby. Rolnicy z nich jednak zrezygnowali, bo były mniej wydajne.

Ostatnio to się trochę zmieniło, bo Unia Europejska dofinansowuje gospodarstwa, które przechodzą na hodowle tradycyjnych odmian i ras, na przykład owiec wrzosówek. To oczywiście kropla w morzu. Krowa polska czerwona jest odporniejsza na choroby, nie wymaga bardzo urozmaiconej paszy i daje bardzo dobre mleko. Ale masowa produkcja jest zdominowana przez dającą więcej mleka rasę holsztyńsko-fryzyjską. Jest ona bardzo wymagająca. Weterynarz, jak mówią sami rolnicy, prawie nie wychodzi z obory.

Polska wieś ma w miastach niedobrą opinię. Uważa się ją za siedlisko wstecznictwa i największy rezerwuar pisowskiego elektoratu. Twoja książka to opowieść przecząca temu obrazowi – od bardzo cenionego i lubianego przez wieś rolnika, który jest wyoutowanym gejem, do rolnictwa precyzyjnego, w którym komputer informuje, że krowa jest chora.

Niewykształcony, nieobyty, konserwatywny i głosujący na PiS wieśniak to obraz, który się trzyma bardzo mocno, ale jest fałszywy. Wieś jest znacznie bardziej zróżnicowana, niż się wydaje. Znam na przykład hodowcę świń spod Łodzi, który przynajmniej raz w miesiącu jest z żoną w teatrze – albo w Łodzi, albo w Warszawie. Wielu rolników jest gruntownie wykształconych na dobrych uczelniach rolniczych, młodzi rolnicy są znakomicie obeznani z najnowszymi technologiami, znają angielski. Warto odróżnić rolnika od mieszkańca wsi. Jest wielu mieszkańców wsi, którzy nie są rolnikami.

Książkę zadedykowałeś swoim chłopskim przodkom. Co by powiedzieli na twój powrót na wieś?

Mogę powiedzieć, jak zareagowali moi rodzice. Z dystansem. Nie rozumieli, po co mi ta wieś. Uważali, że nie pamiętam już, czym praca na wsi pachnie. Generalnie nie pochwalali. Dzisiaj już myślą chyba inaczej, bo widzą, że gospodarstwo działa, a ja nie uciekłem przy pierwszych mrozach. W ogóle wydaje mi się, że życie byłoby lepsze, gdyby więcej ludzi prowadziło takie drobne gospodarstwa. Lepiej byłoby nam, lepiej zwierzętom i lepiej Ziemi. Uchronilibyśmy środowisko od skupisk ferm, które są jak fabryki. I nie trzeba do tego wcale, co próbuję pokazać, rezygnować z dotychczasowego życia, pracy zawodowej. Da się to wszystko połączyć. Może książka przekona do tego choć kilka osób. Ciebie przekonałem?

Gęsi, które zainspirowały autora książki do nadania jej tytułu (Marcin Wójcik/archiwum prywatne)

Czy ty mnie podstępnie namawiasz do hodowli gęsi?

Weź chociaż ze cztery na próbę. Przywieźć ci?

Marcin Wójcik. Absolwent m.in. Polskiej Szkoły Reportażu i studiów podyplomowych z rolnictwa na SGGW w Warszawie. Od 2013 r. reporter magazynu „Duży Format". Autor książek reporterskich: „W rodzinie ojca mego", „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu" i „Gęsiego. Z miasta na wieś". Na Kurpiach Białych pisze oraz hoduje gęsi, króliki, perliczki, indyki i kury.  

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, Wysokich Obcasów i polskiej edycji Vogue. Mieszka na wsi w Puszczy Knyszyńskiej.