
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają nam się bardzo zwyczajne.
Jan Chmiel: Myślę, że mogłem pomagać pani mamie wnosić wózek do tramwaju, jak pani była malutka!
Anna Kalita: Bardzo możliwe. Dorastałam na Śląsku, a tramwajem zawsze jeździliśmy do Chorzowa do wesołego miasteczka.
Jestem motorniczym od 36 lat, a dzieci, które siedziały w wózkach w latach 80., kiedy zaczynałem pracę, same są dziś rodzicami. Tyle że nie potrzebują już mojej pomocy, bo dziś mamy eleganckie, nowoczesne niskopodłogowe tramwaje.
Ja lubiłam te stare. Z twardymi siedzeniami. We Wrocławiu – jak śpiewała Maria Koterbska – mknęły "po szynach niebieskie tramwaje", na Śląsku jeździły czerwone.
A w Łodzi żółte. Ja też bardzo lubiłem stare tramwaje. One miały duszę. Chociaż dla nas, motorniczych, nie były zbyt komfortowe. Jak mój ośmioletni syn spędził ze mną w pracy cały dzień, wrócił do domu z płaczem: "Mamo, ja już więcej nie chcę! Tam jest tak głośno! Tak trzęsie!".
No i były niezbyt wygodne przy wsiadaniu. Często pomagał pan wnosić wózki?
Kilka–kilkanaście razy każdego dnia! Były przecież trzy dość wysokie schodki i mnie serce bolało, jak widziałem kobiety, które opierały wózki o biodra, by wnieść je do tramwaju. Miałem na to patrzeć? Wysiadałem i wnosiłem.
A pasażerowie?
Pasażerowie się nie kwapili, bo "nie daj Bóg wstanę i ktoś zajmie moje miejsce, a ja jeszcze dwa przystanki mam do przejechania"!
Motorniczy widzi w lusterku wszystko, co się dzieje w tramwaju. Któregoś razu na pętli w Bytomiu patrzę: na przystanku stoją cztery matki z wózkami. Mnóstwo ludzi czekało i jak otworzyłem drzwi, rzucili się do wsiadania. Zmieściły się tylko dwie mamy. Otworzyłem drzwiczki oddzielające mnie od pasażerów i powiedziałem: "Póki wszystkie wózki nie wsiądą, nie ruszam! Dzieci muszą zostać wykąpane, zjeść kolację i pójść spać". Pasażerowie się ścisnęli. Wszystkie mamy wsiadły.
A innego razu na osiedlu Zgrzebnioka w Katowicach zobaczyłem starsze małżeństwo, które usiłowało wsiąść. Filigranowi obydwoje. Kobieta pochwaliła mi się potem, że ma 86 lat. Nie była w stanie sama wejść do wagonu, a mąż nie był w stanie jej pomóc, choć próbował. Wyskoczyłem z kabiny i wziąłem panią na ręce. Nie wiem, czy ważyła 40 kilo.
Wspaniale się słucha człowieka, któremu nie jest wszystko jedno.
Moje podejście jest adekwatne do tego, że my nie mamy dniówek roboczych. My mamy służby. W naszych grafikach jest tak napisane. I ja się z tym absolutnie zgadzam, dlatego że my właśnie to robimy: służymy ludziom. Pomagamy im się przemieszczać. Jeśli w ten sposób się podchodzi do pracy, to ona staje się misją. I daje satysfakcję.
Zdarza mi się, że pasażer podejdzie i podziękuje za przejazd. Jeździ często ze mną siostra zakonna, która za każdym razem przynosi mi wafelki. Od innych pasażerów też czasem dostanę a to cukiereczka, a to czekoladkę. Proszę mi wierzyć: nawet nie wiem za co.
Za życzliwość, którą pan okazuje ludziom!
Ja bardzo lubię rozmawiać z pasażerami. Do połowy lat 90. wolno było mieć otwarte drzwi od kabiny. Dziś, ze względów bezpieczeństwa, już tak nie jest. Ale póki było wolno, ja się od pasażerów nigdy nie odgradzałem. Prowadziłem pogawędki z osobami z pierwszych rzędów.
Na jakie tematy?
Luźne, niezobowiązujące. Polityki nigdy nie ruszam. Sprawdzony temat to jest pogoda. A któregoś razu wchodziła pani z bukietem kwiatów i zagadałem: "Nie trzeba było! Naprawdę! Dziękuję". Wyciągnęła dwa kwiatki i mi wręczyła. Można ludzi zaskoczyć, rozbawić i od razu robi się przyjemniejsza atmosfera.
Ale pasażerowie też potrafią zaskoczyć! Kiedyś wchodziłem do tramwaju z kawą, a pani, która siedziała i czytała książkę, powiedziała: "Jezu, jak wspaniale pachnie". "Czarna" – odpowiedziałem. "Taką lubię. Wykonałem gest, że podaję jej szklankę, sądząc, że sobie żartujemy, ale ona tę szklankę wzięła i posmakowała: "Takiej mi właśnie trzeba". Wypiła, czytając książkę. Na ostatnim przystanku – w Rynku w Katowicach – przyszła, oddała mi szklankę i obiecała: "Następnym razem ja stawiam". Ale już więcej się nie pokazała. Tak że nie wierz nigdy kobiecie! (śmiech)
A mógłby to być początek romantycznej historii.
Nie mógłby! Tak jak jestem wierny tramwajom, tak samo żonie. Od 44 lat!
Opowiada pan sympatyczne historie o tej pracy, ale specjalnych emocji w niej raczej nie ma. A słyszałam, że jako młody człowiek był pan na misji ONZ!
Miałem 20 lat. Byłem w czynnej służbie i braliśmy udział w misji specjalnej na półwyspie Synaj. Pojechaliśmy tam w grudniu 1977 roku, wróciliśmy w czerwcu 1978.
Konflikt izraelsko-arabski trwał od dziesięcioleci. W proces pokojowy na Bliskim Wschodzie był zaangażowany między innymi prezydent USA Jimmy Carter.
A myśmy tam byli wojskiem rozjemczym. Wchodziliśmy w skład międzynarodowej misji. Obok nas stacjonowali chłopaki z Indonezji, Szwecji, Kanady, Finlandii i Ghany.
Jako że w wojsku wszystko jest możliwe, to ze mnie, budowlańca, uczyniono kucharza, więc codziennie o drugiej w nocy wstawałem, by o szóstej było gotowe śniadanko. A kiedy kończyłem zmianę, chodziłem się kąpać w Morzu Czerwonym. Najpiękniejszą rzeczą, jaką widziałem w życiu, są wschody słońca nad Morzem Czerwonym. Woda robi się wtedy naprawdę czerwona. Coś pięknego!
To była fantastyczna przygoda. Na koniec sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim osobiście wręczył nam medale. I wróciliśmy do domu.
Będąc tam, odczuwał pan duży lęk?
Skąd! Na Bliskim Wschodzie było w tamtym czasie całkiem spokojnie. Prawdziwa adrenalina była w 1987 roku, kiedy po kursie na motorniczego po raz pierwszy poprowadziłem tramwaj! Samodzielnie byłem w stanie ujarzmić ważącego trzydzieści kilka ton potwora! Powiedziałem sobie: Mam władzę nad tym potworem. Wielka radocha.
Niech mi pan nie mówi, że to były większe emocje niż wyjazd na misję!
Zdecydowanie większe! Tu jest tylko stalowy rumak i ja.
Podczas jednej z pierwszych jazd towarzysząca mi w kabinie doświadczona motornicza poprosiła: "Spójrz w lustro. Zobacz, ilu ludzi tam siedzi. Oni ci ufają. Twoje zadanie to dowieźć ich bezpiecznie do domu". Ręce mi się zaczęły trząść. A ona: "Jeśli się boisz, to daj sobie spokój z tą robotą. Ty w każdej sytuacji musisz wiedzieć, że sobie poradzisz".
Proszę się na mnie nie obrazić, ale osobom postronnym może się wydawać, że to jest banalna robota: motorniczy tylko siedzi, naciska guziki, a tramwaj sam jedzie po torach.
To nie jest banalna robota! Choć po 36 latach pracy ja już się nie męczę ani fizycznie, ani psychicznie. Jest mi tylko zawsze przykro, jak kończę i przychodzi zmiennik, bo najchętniej bym w ogóle z tramwaju nie wysiadał. Ale wszystkim, którzy mają mniej niż dwa–trzy lata stażu, współczuję.
Dlaczego?
Dlatego, że w tym fachu, jak człowiek jest nowy, to jest to bardzo obciążająca praca. Doświadczenia i wyobraźni jeszcze się zbyt wiele nie ma, a od motorniczych zależy bardzo dużo! Gdyby nie nasza rozwaga, toby była masa wypadków.
Przecież to jest bardzo bezpieczny środek transportu!
Ruch jest coraz większy, a my dzielimy bardzo dużą część torowisk z kierowcami. Torowiska są wbudowane w jezdnie, po których poruszają się także pojazdy samochodowe, i musimy się razem na tej jezdni zmieścić.
A do tego piesi! Piesi zapatrzeni w smartfony, którzy idą i na nic nie patrzą. Szczególnie teraz, kiedy usłyszeli, że na przejściu mają zawsze pierwszeństwo. Przed tramwajem nie mają! Tylko przed samochodem. A mimo to chodzą, jak chcą. Ostatnio wyjeżdżałem z placu Wolności w Katowicach i młoda dziewczyna szła prościutko pod mój tramwaj.
Zapatrzona w komórkę?
Oczywiście. Otworzyłem okno: "Telewizor sobie jeszcze weź przed oczy!". Nieopodal stał radiowóz, dostała mandat. Być może on ją skłoni do jakiejś refleksji. Bo chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Dlatego my, motorniczowie, musimy zawsze być czujni. Jak człowiek jeszcze nie ma wprawy, to stres i napięcie gotowe.
Jak pan je rozładowuje?
Drzwi od kabiny muszę mieć zamknięte, ale na krańcowych przystankach zawsze wysiadam i rozmawiam z pasażerami. Kilka słów się zamieni i od razu człowiek się lepiej czuje. Pomaga też to, że my codziennie jeździmy na innych trasach. Kiedyś jedna motornicza, która kilkadziesiąt lat jeździła na tej samej linii, powiedziała: "Ja na tej trasie znam każdy kamień". Dziś tak już nie jest. To dobrze. To niweluje ryzyko, że człowiek wpadnie w rutynę.
Proszę mi powiedzieć, czy od końca lat 80., kiedy pan zaczynał pracę, pasażerowie się zmienili?
Bardzo. Kiedyś ludzie wsiadali do tramwaju i czytali gazety albo rozmawiali ze sobą. A teraz widzę matkę z dzieckiem i każde z nich patrzy tylko w swoją komórkę. Nie ma dyskusji, nie ma opowieści. Każdy siedzi w swoim świecie. Smutne. Ale nie mamy na to wpływu. Tak się zmieniła rzeczywistość.
A czy młodzi ludzie ustępują miejsca starszym?
Skąd! Jak wchodzi babcia z wnuczkiem, to on siada. Bo jak cały dzień biega, to wtedy go nogi nie bolą, ale w tramwaju tych kilka przystanków nie dałby rady ustać. On siedzi, ona stoi. Patrzenie na to jest bolesne. Mnie inaczej chowano.
Już nie mówiąc o tym, że kiedyś to było absolutnie nie do pomyślenia, żeby młody człowiek motorniczego pouczał.
Jak to pouczał?
Podchodzi pijany młodzian i krzyczy, żeby na kolegę poczekać, który na przystanku piwo dopija i nogę wkłada w drzwi. Albo w tramwaju otwierają browary, robią mi tu knajpę piwną.
A pan co wtedy robi?
Wypraszam towarzystwo. Niektórzy grzecznie wychodzą, ale są i tacy, którzy się stawiają. "Co mi zrobisz? Ja jestem komandosem!" – usłyszałem od jednego delikwenta. Otworzyłem drzwi i odpowiedziałem krótko: "Dopóki nie wyjdziesz, ten tramwaj nie ruszy". Podziałało.
Zdarzyła się kiedyś panu sytuacja, w której musiał pan skorzystać ze swoich umiejętności samoobrony?
Nie, ale zdarzyło się tak, że się autentycznie bałem. Pasażer, dużo ode mnie młodszy, który w ogóle nie miał karku, powiedział: "Łeb ci urwę", i z całej siły walił w drzwi od kabiny.
Jechałem w nocy do Brynowa [dzielnica Katowic – przyp. aut.], a w naszej instrukcji jest wyraźnie napisane, że mamy obowiązek zatrzymać się na każdym przystanku, bez względu na to, czy czekają pasażerowie.
A więc pan tak robił.
A on zaczął wrzeszczeć: "Po co się zatrzymujesz? Mi się spieszy!". Sztuką jest nie dać się wyprowadzić z równowagi, ale mnie się to wtedy nie udało. Powiedziałem: "Synuś, ja się nie znam na twojej robocie, więc się nie wtrącam, a ty się nie znasz na mojej. Usiądź sobie spokojnie, jeśli chcesz ze mną dojechać do końca".
Wściekł się. Na moje szczęście nie zauważył, że drzwi, w które kopał, wyszły z prowadnicy, bo bez trudu by je wtedy otworzył i wszedł do kabiny. A dzięki temu, że tego nie zrobił, bezpiecznie dojechałem do Brynowa. Po drodze powiadomiłem dyspozytora, że jestem zagrożony, oraz zadzwoniłem na policję. Błyskawicznie przyjechali i go zwinęli.
Na szczęście przez tych kilkadziesiąt lat tylko jedna taka drastyczna sytuacja mi się zdarzyła.
A który dzień spośród tysięcy spędzonych w tej pracy szczególnie zapadł panu w pamięć?
Kiedy sam przeprowadziłem resuscytację. Jechałem akurat do Bytomia, upał był niemiłosierny. Mężczyzna, około 80 lat, stracił przytomność. Dookoła niego pełno było ludzi, ale wszyscy tylko się przyglądali. Otworzyłem drzwi, żeby przewietrzyć tramwaj. Jakiemuś facetowi, który popijał wodę, wyrwałem butelkę i ochlapałem tego mężczyznę. Nie reagował. Więc przeprowadziłem resuscytację. Udało się. Przeżył.
Życie człowiekowi uratować – wielka rzecz!
Nie chciałbym nigdy więcej znaleźć się w takiej sytuacji. Pogotowie już z nim odjechało, a ja wciąż się cały trząsłem.
W komunikacji miejskiej w całym kraju są wakaty. Proszę powiedzieć – orientacyjnie – jakie tu są zarobki?
Zawsze mogłyby być lepsze, ale ja nie narzekam. Godne. Na forum internetowym ktoś napisał, że zarabiamy 6 tys. zł na rękę. Chciałbym! Z wysługą lat tyle nie mam. Ale podobno koledzy w Krakowie czy Warszawie zarabiają lepiej niż my tutaj, na Śląsku.
A czy na pańską wypłatę ma wpływ to, czy uda się panu przejechać trasę w wyznaczonym czasie? Czy opóźnienie skutkuje jakimiś punktami ujemnymi?
Nikt w Tramwajach Śląskich nie został nigdy ukarany za jazdę po czasie. Ja zawsze powtarzam, że lepiej przyjechać trzy dni później niż o trzy minuty za szybko! Byle bezpiecznie!
Czyli jak pan sprzedaje bilety, to się pan nie musi denerwować, że traci pan czas…
Aktualnie większość pasażerów jeździ za darmo.
Jak to za darmo?
Bilety kupują Ukraińcy, którzy stracili już przywilej bezpłatnej jazdy komunikacją miejską, oraz nieliczna grupa osób, które uczciwość mają we krwi. Codziennie przed szóstą jeździ ze mną na przykład pani – tylko dwa przystanki – której nigdy nie zdarzyło się nie skasować biletu. Chociaż pewnie wie, że o tej porze kontroler raczej jej nie spotka. Po prostu to są ludzie z gruntu uczciwi.
Ale mówi pan, że większość nie jest.
Oczywiście bardzo duża część pasażerów ma bilety miesięczne zakodowane na kartach ŚKUP [Śląska Karta Usług Publicznych – przyp. aut.], ale zjawisko, o którym mówię, jest ewidentne: gapowicze ze Śląska mają do zapłacenia mandatów na 30 mln zł! W pandemii przez jakiś czas kontrolerzy nie sprawdzali biletów. Dlatego ludzie się przyzwyczaili i teraz mało kto je kupuje. Ale ja nie mam na to żadnego wpływu.
A czy po latach tej pracy męczą pana dyżury świąteczne?
Absolutnie nie. Jak dzieci były małe, to było trochę żal w Wigilię jeździć, ale ostatecznie zawsze się o tej 20–21 do domu wracało. A że się pracuje w święta? No oczywiście. I w majówkę, kiedy cała Polska grilluje, i w sylwestra, i w Nowy Rok.
A do pracy trzeba wstawać o trzeciej rano. I potem sąsiadka mówi: "Dziesiąta, a pan już po pracy, pan to ma dobrze". Może i dziesiąta, ale człowiek idzie spać, bo jest wykończony. A następnego dnia znów trzeba wstać o trzeciej albo zaczyna się po południu, ale kończy przed północą. Tu nigdy nie będzie jak w biurze: stałych godzin pracy.
Bo to raz się zdarzyło, że człowiek przeszedł kurs motorniczego, a po pół roku pracy zrezygnował? Jedna młoda koleżanka powiedziała: "Nie jestem taka głupia, żeby swoje najmłodsze, najlepsze lata zmarnować na tramwaju. Koleżanki mają wolne weekendy, święta, a ja co?!". "Teraz się obudziłaś? Tu się jeździ zawsze. To jest służba społeczeństwu" – odpowiedziałem.
Słuchając pana, wcale się nie dziwię, że otrzymał pan tytuł Motorniczego Roku w 2014. Wiem, że w konkursie trzeba się było wykazać między innymi sprawnością prowadzenia tej maszyny, precyzyjnego parkowania. Ale głosowali również pasażerowie.
Dlatego powtarzam, że to jest ich zasługa, a nie moja, że ja ten konkurs wygrałem.
Jest pan w wieku emerytalnym, ale o emeryturze nie myśli.
Dopóki nogi poniosą, dotąd będę jeździł tramwajem! Czekam na otwarcie linii na Kostuchnę [dzielnica Katowic – przyp. aut.]. I do Chebzia [dzielnica Rudy Śląskiej – przyp. aut.] po nowych torowiskach również bardzo bym się chciał przejechać.
Wypalenie zawodowe to dla pana science fiction, prawda?
O czymś takim w ogóle nie ma mowy. Najmilsza chwila dnia, a w zasadzie nocy, to jak po trzeciej się odpala tę bestię i rusza w trasę. Mnie się to nie znudzi nigdy.
Każdy dzień pracy, zawsze, przez te wszystkie lata, zaczynam od jednej rzeczy: patrzę, kto się znajduje blisko torowiska. Potrafię wyczuć, kto będzie chciał ze mną jechać, a kto po prostu przechadza się chodnikiem. I czekam, żeby każdy pasażer zdążył wsiąść.
Dobrze jest zacząć dzień od dobrego uczynku.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Jan Chmiel. Pochodzi z Lubelszczyzny, dorastał pod Zamościem. Tramwaj zobaczył po raz pierwszy, kiedy miał lat 15 i odwiedził Kraków. Zachwycił się tak bardzo, że wskoczył do maszyny i przejechał przystanek, po czym – nie znając miasta – wracał wzdłuż szyn. Jego zawodem wyuczonym jest monter konstrukcji żelbetonowych. Kurs na motorniczego zrobił w 1987 r. i początkowo łączył tę pracę z budowlanką. Obecnie jest emerytem, lecz wciąż pracuje na cały etat. W 2014 wygrał organizowany przez Tramwaje Śląskie konkurs Motorniczy Roku. Ma trzech synów. Państwo Krystyna i Jan Chmielowie jesienią tego roku będą świętować 44. rocznicę ślubu.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.