
W okienku kiosku czy apteki, przy kasie, w szatni, na szkolnym albo szpitalnym korytarzu – wszędzie tam spotykamy ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie jest łatwiejsze, ale my o nich szybko zapominamy. W nowym cyklu rozmów Anna Kalita oddaje głos przedstawicielom zawodów, które wydają się nam bardzo zwyczajne.
Miejscówkę miał pan chyba dobrą?
Nawet bardzo. Jak człowiek jest na wakacjach, to pieniądze zdecydowanie szybciej się rozchodzą. Turysta to najlepszy klient. Kilka razy kiosk obejdzie i zawsze jakąś gazetkę sobie kupi. 20 lat temu wczasy za granicą nie były jeszcze powszechną opcją. Jeździło się nad polskie morze, korzystało z transportu publicznego. A że obok kiosku był też postój taksówek i busów, które woziły turystów do pobliskich miejscowości wypoczynkowych, to w sezonie zawsze kręciło się sporo przyjezdnych. Kiosk był więc otwarty od 5 do 23.
A jego jedynymi ajentami i jednocześnie pracownikami byliście pan oraz pańska ówczesna partnerka życiowa.
Zgadza się. Pracowaliśmy na zmianę. Poza sezonem trochę krócej: zamykaliśmy o 22, a otwieraliśmy o 5.30, bo przed 6 jechał pierwszy pociąg do Koszalina i zawsze któryś z pasażerów po papierosy albo gazetę przyszedł. Dziś ludzie czytają wiadomości na smartfonach, ale wtedy przychodzili rano po gazetę.
Prasa sprzedawała się całkiem nieźle, szczególnie kiedy dodawano książkę czy encyklopedię, a do kobiecych magazynów torby plażowe albo topy. Nieraz rozrywałem folię – choć nie powinienem był tego robić – żeby pani mogła sprawdzić, czy koszulka będzie pasowała. (śmiech) A jednak z samej prasy nie dałoby się żyć. Jak myśmy kombinowali! Akcja znicz to były żniwa! Na każdym zniczu mieliśmy 50, 70, a nawet 100 procent zysku. No ale takie superpieniądze trafiały się tylko w okolicach 1 listopada.
Dlatego jak znajomy, który przywoził towar z Warszawy, ze Stadionu Dziesięciolecia, zapytał, czy nie chcielibyśmy kupić od niego bielizny, powiedziałem: "Czemu nie? Wystawimy i zobaczymy, czy się sprzeda". To był strzał w dziesiątkę! Bielizną nadrabialiśmy słabą gazetową marżę.
Ludzie kupowali majtki w kiosku?!
Ależ oczywiście! A skarpety? Pani kochana. (śmiech) Piękną mieliśmy przebitkę, bo kupowaliśmy towar po złotówce, a sprzedawaliśmy za 12. Robiliśmy, co mogliśmy, żeby nasz kiosk przynosił zysk.
Co jeszcze było hitem?
Chińskie zabawki. Dzieciaki na ogół rodziców naciągały, a ci machali ręką i kupowali. Szczególnie że te zabawki nie były drogie. Kosztowały dwa czy trzy złote. Ale nam się bardzo opłacały, bo narzut mieliśmy na nich ponadstuprocentowy. Bardzo dużo sprzedawaliśmy też słodyczy, a jednego upalnego lata wystawiliśmy lodówkę z colą. To był niezły strzał. Te napoje schodziły w mgnieniu oka. Zawsze sprzedawały się też oczywiście papierosy, które musieliśmy układać na wystawie w określonej kolejności.
Od najdroższych! One pierwsze wpadały w oko.
Taki był wymóg. Co jakiś czas przyjeżdżał człowiek, u którego się w te papierosy zaopatrywaliśmy, i kontrolował, czy kolejność jest zachowana. Papierosy to był też ten towar, który ludzie najczęściej brali na zeszyt. Jak to z nałogami: chleba nie kupi, ale fajka musi być!
W niektórych sklepach w Sławnie doliczali procent, dając na kredyt. Masakra.
Pan nie doliczał?
Nie, no skąd. Sławno to jest mała miejscowość. 13 tys. ludzi. Większość klientów miała u mnie dobrą historię kredytową. (śmiech) Znałem ich i wiedziałem, że raczej mi oddadzą.
Parę razy się sparzyłem, nie powiem, że nie. Jeden facet – o którym wiem, że pieniądze ma – kilka razy prosił o "Nasz Dziennik" i za każdym razem twierdził, że akurat zapomniał pieniędzy. To były niewielkie kwoty, kilka złotych, ale do dziś mi nie oddał! Nie zbiedniałem od tego, ale to nieładnie.
Zdecydowana większość jednak była w porządku. Szczególnie emeryci. To są bardzo uczciwi ludzie. Jak dostaną emeryturę albo rentę, pierwsze, co robią, to lecą oddawać długi. Któregoś razu, nie pamiętam, z jakiej przyczyny, ale akurat mieliśmy zamknięty kiosk. Jeden pan emeryt szukał nas po całym Sławnie i przyszedł do nas do domu, żeby nam oddać dług. Nie była to jakaś wielgachna kwota, może 50 zł, ale dla niego to miało znaczenie, żeby natychmiast oddać. Nie wiem, czy to kwestia wychowania, czy czegoś innego, ale wiem na pewno, że jak się człowiek z emerytem umówi na jakieś pieniądze, to nie będzie lipy. Transakcja murowana.
O gazetach już wiem, że sprzedawały się najlepiej w pakiecie z książkami albo topami. A harlequiny, czyli wydawane w miniaturowych formatach romanse?
One też dość dobrze szły, ale problem mieliśmy z nimi taki, że w nadziale – czyli spisie towaru, który na podstawie poprzedniej sprzedaży przydzielała nam centrala i który przywoził kierowca – one często nie figurowały jako harlequiny, tylko "wydania specjalne". I jak się któraś książeczka nie sprzedała i chcieliśmy ją zwrócić, to był straszny problem, żeby się połapać, jak ona była zaksięgowana. "Wydanie specjalne" – zmora każdego kioskarza!
Magazyny erotyczne i pornograficzne również figurowały jako wydania specjalne?
Filmy często tak. Te magazyny i filmy były zawsze zafoliowane. Owszem, koleżkowie przychodzili i je kupowali.
I każdy koleżka twierdził, że się wybiera na wieczór kawalerski i to na prezent dla kumpla?
Tak! To był stały tekst! (śmiech) Każdy klient miał tę samą śpiewkę. Tylko raz się zdarzyło, że młody chłopak przyszedł po gejowską gazetę pornograficzną i powiedział: "W tym numerze jest moje zdjęcie. Dałem się sfotografować, bo szukam miłości". Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że to dziwny sposób na szukanie miłości.
Pamiętam też gościa, który raz na tydzień przychodził po pakiet prezerwatyw. Brał 20–30 opakowań po trzy sztuki. Głupio mi było i nigdy nie zapytałem, po co mu tego aż tyle, ale intryguje mnie to do dziś. Zawsze kazał sobie te paczuszki zawijać w gazetę.
Trochę obserwacji socjologicznych mógł pan poczynić, przyglądając się mieszkańcom i turystom zza okienka, prawda?
No pewnie. Latem na postoju busów ustawiała się kolejka, a ja regularnie obserwowałem ten sam spektakl: był taki jeden kierowca białego busa, który miał straszny problem z alkoholem. Przyjeżdżali turyści z drugiego końca Polski – Katowic czy Krakowa – i umawiali się z nim na przewóz, a on się nie pojawiał. I ci biedni ludzie się stresowali bardzo, bo im się przecież doba w hotelu czy pensjonacie zaczynała, a nie mieli jak dojechać na miejsce. I zaczynało się gorączkowe szukanie alternatywy. Panikę w oczach tych turystów pamiętam do dziś. Cztery dni z rzędu potrafiło tego kierowcy nie być, a potem się objawiał jak gdyby nigdy nic.
Regularnie byłem też świadkiem, jak się zbieracze puszek kłócili. Bezdomni. Oni mieli Sławno podzielone na rejony i jak ktoś obcy się pojawił, to krew potrafiła się polać. Bójki przy koszach bywały grube.
A panu się zdarzyły jakieś niebezpieczne sytuacje?
Mieliśmy dwa włamania i zginęły wtedy papierosy, ale policja za każdym razem w dwa–trzy dni znalazła sprawców. Gnojki jakieś. Nic wielkiego.
Jakiś gaz łzawiący trzymaliście w kiosku?
Nie. Nic do samoobrony nie mieliśmy. Nieraz się szło do domu i utarg w reklamówce niosło! Człowiek był młody i beztroski, do wszystkiego podchodził lekko. Jak dziś o tym myślę, to sam się sobie dziwię!
A dużo było tego utargu?
W sezonie można było spokojnie z kiosku żyć. Po sezonie szału nie było: od pierwszego do pierwszego starczało.
Lubił pan tę robotę?
Najbardziej lubiłem to, że mogłem za friko czytać wszystkie gazety! (śmiech) W naszym kiosku był stały rytm dnia: od 5.30 jeździły pociągi, więc byli klienci, ale o 9 była pierwsza przerwa na toaletę, a po niej czas na prasóweczkę. Czytałem wszystko, jak leciało! Poczynając od tabloidów, a kończąc na opiniotwórczych gazetach codziennych. Oraz wszystkie tygodniki. Do południa wszystko miałem przeczytane. (śmiech) Tak samo książki. Jak coś fajnego się trafiło, to się czytało też. Jak był czas, to człowiek intelektualnie się podbudowywał.
Czasem się celebrytów obserwowało. Któregoś dnia koło dworca PKP widzę, że zbiegł się tłumek. Andrzej Lepper! Chętnie pozował do zdjęć, głównie młodzi ludzie się z nim chcieli fotografować i potem się bardzo z tych selfie cieszyli. Innego razu akurat na okładce jednego z czasopism była Katarzyna Cichopek. Wyglądam przez okienko, przyglądam się stojącej obok kobiecie. Ona! Przyjechała odwiedzić dom dziecka i hospicjum w okolicy.
A poza tym w sezonie wiosenno-letnim otwieraliśmy sobie drzwi, wychodziliśmy przed kiosk, gadaliśmy z klientami. Szczególnie turyści mieli zawsze dużo pytań.
Był pan informacją turystyczną?
Oczywiście! (śmiech) I przechowalnią bagażu. "Bo wie pan, mam dwie godziny do pociągu, to sobie na ten czas zostawię u pana walizeczkę". Nie robiłem problemu.
Tym bardziej że – jak już wiem – turyści to byli najlepsi klienci!
W sezonie potrafiły się sprzedawać tytuły, które normalnie tylko się kurzyły na półce. Gazetka o UFO? "Wiadomości Wędkarskie"? W ciągu roku je oddawaliśmy, a latem nawet one miały szansę.
A jak wy spędzaliście całe dnie w tym kiosku? Urządziliście sobie przytulne miejsce pracy?
Nie było czego urządzać. (śmiech) To były trzy na trzy metry szczelnie wypełnione półkami, na których upychaliśmy towar. Jedyne, co się tam zmieściło, to haczyk, na którym można było kurtkę powiesić.
Mieliście chociaż wygodny fotel?
Tak. Dostaliśmy go w spadku od kumpla, który przed nami prowadził ten kiosk, ale rzucił interes i się wyprowadził.
A ogrzewanie na zimę było jakie?
Najpierw farelka, ale jak dostaliśmy rachunek za prąd, to nam włosy dęba stanęły, więc potem ćwiczyliśmy z gazowym słoneczkiem. Ale to też nie było dobre rozwiązanie, bo te opary były męczące. Łatwo nie było.
Czyli cały dzień spędzaliście w kurtkach?
I w rękawiczkach bez palców. W sezonie jesienno-zimowym trzeba się było ubrać na cebulkę, szczególnie że ta buda od spodu nie była niczym izolowana, więc jeśli był mróz minus 10, to w stópki ładnie dawało! A z kolei latem, kiedy było gorąco, to w środku się czuliśmy jak kurczęta na rożnie. Bo okno sprzedażowe było od południowej strony.
A w dodatku nie było toalety. Gdzie sprzedawcy z kiosków chodzili do toalety?
Tam, gdzie mieli najbliżej i im pozwalano. My mieliśmy sprawę ułatwioną o tyle, że koło dworca był publiczny szalet, tylko po jakimś czasie jego właściciel zaczął się wygłupiać i chciał od nas pieniędzy, więc chodziliśmy do pobliskiego supermarketu, gdzie była nieodpłatna toaleta dla klientów. Niestety, ją też z czasem zlikwidowano, bo ludzie potrafili puszki po piwie wrzucać do muszli. Masakra tam była. Ostatecznie zawsze zostawał nam dworzec.
Na zmianę mróz albo ukrop, a do tego człowiek jest przeganiany z toalety. Trudne warunki pracy.
Myśmy nie narzekali. Jak człowiek ma 30 lat, to nie jest zbyt wymagający. Inaczej do pewnych rzeczy podchodzi.
Niedziele mieliście wolne?
Skąd! Kiosk był otwarty i w sobotę, i w niedzielę! To zależało tylko od nas. To był nasz interes, nasze pieniądze. W biznesie nie ma przebacz. Nie przeczę: po sezonie człowiek był naprawdę zmęczony.
Nie dziwię się. Dwie osoby pracujące non stop siedem dni w tygodniu od 5 do 23?! To jest ostra harówka, z którą się chyba raczej praca w kiosku ludziom nie kojarzy.
Jakoś dawaliśmy radę. Po sezonie ruch wzmagał się jeszcze przed 1 listopada i w okolicach Bożego Narodzenia. A potem przychodziły najgorsze miesiące w handlu: styczeń, luty, marzec. Z kim nie rozmawiam na temat handlu detalicznego, każdy narzeka na te trzy miesiące. Ludzie po świętach zawsze muszą zaciskać pasa.
Ale że nawet w kiosku to czuć? Przecież w kiosku nie zostawia się dużych pieniędzy.
Ale prasa dla większości osób to nie jest artykuł pierwszej potrzeby! Prowadziliśmy zeszyt, w którym zapisywaliśmy sobie codzienny utarg, i to było ewidentnie widać. Cieplejsze miesiące sprzyjają handlowi. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale jest. Każdy to pani powie, że w kwietniu wszystko zaczyna się budzić do życia. W handlu również. Czy to ta wiosna tak na ludzi działa? Nie umiem powiedzieć.
A czy w tej branży zdarzają się złote strzały? Jak u taksówkarzy, którzy z rozrzewnieniem wspominają klientów, którzy zamawiają kurs do innego miasta?
Zdarzały się! Jak przyszedł klient i zostawił 150 zł, to radość była duża. Magazyny kosztowały po 10–15 zł, więc jak się trafił człowiek z gestem, to było coś. Ale takie sytuacje się oczywiście nie zdarzały często. Robiliśmy, co mogliśmy, żeby się utrzymać. Mieszkańcom Sławna oferowaliśmy między innymi taką usługę, że kto prenumerował u nas gazety, temu nosiliśmy tę gazetę do domu.
Naprawdę się staraliście!
Koło kiosku trzeba było chodzić, żeby były efekty. Jak się odpuściło, to była naprawdę słabizna.
Jest pan kolejną osobą, z którą rozmawiam w ramach cyklu o "niewidzialnych" zawodach, której pracowitością się zachwycam, a pan mówi, że takie jest życie: żeby mieć co jeść, trzeba ciężko pracować. Dla was święta państwowe to musiały być naprawdę święta! Spaliście wtedy do popołudnia?
Tylko pierwszego dnia Bożego Narodzenia i w Wielkanoc. W Wigilię pracowaliśmy do 14. Drugiego dnia w Boże Narodzenie i w lany poniedziałek też któreś z nas szło otworzyć kiosk. Chociaż na kilka godzin, kiedy dalekobieżne pociągi jechały. A nuż ktoś coś kupi?
Pracochłonne zajęcie to było.
Pracowaliście więcej niż uczciwie, a jednak się nie utrzymaliście na rynku.
Niestety. Obroty były coraz słabsze, zaczęliśmy finansowo kuleć. Żeby móc zostać ajentem RUCH-u i prowadzić kiosk, trzeba było podpisać umowę, którą wtedy z nami rozwiązano. Zalegaliśmy z płatnościami między innymi za dzierżawę kiosku i za prasę. To był moment. Miesiąc? Może półtora? Padliśmy na przełomie stycznia i lutego. Ciach, dziękuję.
Mimo że byliście tacy zaangażowani i kreatywni!
Takie życie. RUCH stawiał konkretne wymagania. Nie było przebacz. Podziękowano nam za współpracę i na tym się skończyła nasza historia z kioskiem i nasza prywatna historia również, bo wkrótce potem się rozstaliśmy. A ja jakiś czas później związałem się z dziewczyną, którą zapamiętałem, jak przyszła z ojcem do kiosku i... awanturowała się, "dlaczego to jest wszystko takie drogie". (śmiech) Dziś to jest moja Marta.
A czy został pan w handlu?
Nie. Przeszedłem do gastronomii. Zrobiłem kurs cukiernika i kucharza. Pracuję już w tej branży 16 lat i dobrze mi tutaj.
Jedno się nie zmieniło: wciąż pracuje pan z ludźmi.
Przez całe zawodowe życie!
I jak nas pan widzi?
Polacy dużo narzekają. Czasem, jak do Sławna przyjeżdżają obcokrajowcy – a nawet Polacy, którzy od dawna mieszkają za granicą – to myślę sobie, że to są zupełnie inni ludzie! Uśmiechają się od ucha do ucha. I nie liczą się z pieniędzmi. A my raczej spięci jesteśmy. Rzadko kiedy spotkasz człowieka, który nie marudzi: że zarobki zbyt małe, że pogoda kiepska. Polak chyba ma to we krwi, że potrzebuje sobie pobiadolić.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje >>
Piotr Korzeniewski. Ukończył technikum melioracji wodnej, jednak pierwszą pracę dostał w dziale marketingu. Tuż po maturze – w 1994 roku – zatrudnił się w zakładach drobiarskich w Sławnie, które zatrudniały wówczas kilkaset osób. Z działu marketingu został przeniesiony na dział wędlin. Później przez trzy lata prowadził kiosk, a od 16 lat pracuje w gastronomii. Jest mężem i ojcem.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. otrzymała honorowe wyróżnienie Festiwalu Sztuki Faktu oraz została nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.