Rozmowa
Targ w mieście Calbuco, Chile (fot. Shutterstock)
Targ w mieście Calbuco, Chile (fot. Shutterstock)

Chile nadal rządzi trumna Pinocheta? 

Wielu ludzi zgodziłoby się z tą tezą, ale ja ją uważam za uproszczenie. Takie samo uproszczeniem, jakim posługiwały się media, opisując głośne chilijskie protesty z 2019 roku, które w pewnym sensie są punktem wyjścia w mojej książce.  

Media sprowadziły te protesty do sprzeciwu wobec podwyżki cen biletów metra o 30 pesos. 

Ta podwyżka była tylko symbolicznym katalizatorem. Dla wielu 30 pesos jest nieznaczną kwotą. Chociaż rzecz się nieco komplikuje, kiedy zdamy sobie sprawę, że w Santiago de Chile, stolicy kraju, żyje mniej więcej jedna trzecia jego mieszkańców. I metro dla nich to tak naprawdę jedyny sensowny środek codziennego transportu.  

„To nie 30 pesos, tylko 30 lat" – było słychać tu i ówdzie. Lwia część postulatów protestujących dotyczyła tego, co krajowi narzucił Pinochet, więc w tym sensie jego trumna, jeśli nie rządzi Chile, to przynajmniej współrządzi. Jeden z twoich rozmówców mówi, że dawny podział: dyktatura kontra demokracja, przerodził się w spór: neoliberalizm kontra sprawiedliwość społeczna. A za upadłą już dyktaturą i mającym się nadal świetnie w Chile neoliberalizmem stoi ta sama trumna. 

Oczywiście, nie chodzi mi o umniejszanie wpływu Pinocheta na dzisiejsze Chile. Jest z pewnością nadal obecny i jest nieustannie punktem odniesienia w wielu sprawach. Mało tego, dzisiaj, biorąc pod uwagę, co dzieje się na świecie w wielu partiach konserwatywnych, Pinochet staje się jeszcze widoczniejszy. 

Chodzi o zapotrzebowanie na „strongmanów"?  

Również, ale jest tu też związek z radykalnie zwiększającą się społeczną i polityczną polaryzacją – zarówno w Chile, jak i wielu innych krajach – oraz coraz szybciej znikającym centrum, co utrudnia dialog i porozumienie. W Chile wzięcie Pinocheta na sztandary wiąże się, po pierwsze, z ogromnym ładunkiem symbolicznym, a po drugie, nie daje już pola manewru w prawo.  

Protesty w Chile w 2019 roku (fot. Shutterstock)

Co do tego, że od kilkunastu lat obserwujemy szybko postępującą polaryzację, nie ma wątpliwości, ale czy w Chile to jest coś nowego? Przecież kraj jest silnie spolaryzowany co najmniej od początku lat 70. Był czas przywyknąć. 

Isabel Allende, pisarka związana rodzinnie z obalonym przez Pinocheta prezydentem Salvadorem Allende, pisze w „Długim płatku morza", że „głęboko pod powierzchnią Chile zawsze kryli się faszyści gotowi wyłonić się w każdej chwili", a o zamachu na prezydenta pisała, że „to był triumf zadufanej w sobie prawicy i klęska ludu, który wierzył w rewolucję Allende". W pewnym sensie można więc rzeczywiście powiedzieć, że silna polaryzacja nie jest w Chile nowością, ale trzeba pamiętać, że zawsze była ona sinusoidalna, występowała z różnym natężeniem. Istniała też pod różnymi postaciami – społeczeństwo dzieliło się na zwolenników dyktatury i demokracji, na konserwatywne mieszczaństwo i klasę ludową albo według linii podziałów generacyjnych. W dodatku te grupy nie zawsze się pokrywały, więc obraz był skomplikowany. A jednak nie zapominajmy, że Chile, szczególnie na tle Ameryki Południowej, to niezmiennie najbardziej stabilny kraj i Chilijczycy są z tego bardzo dumni.  

Postrzegają się jako zasadniczo odmienni od reszty kontynentu? 

Tak, to jest kraj o silnie zakorzenionych wzorcach mieszczańsko-burżuazyjnych i silnych związkach elit politycznych, gospodarczych i niegdyś kościelnych. Zwłaszcza bogatsi Chilijczycy uważają się za „Europejczyków na wygnaniu". Nie widzą żadnych różnic między społecznym funkcjonowaniem czy stylem życia klasy średniej w Barcelonie i Santiago de Chile, co z kolei wiąże się z jeszcze inną polaryzacją: Kreole, potomkowie europejskich kolonizatorów, kontra Mapucze, lud natywny, marginalizowany właściwie przez każdą władzę. 

Tym, co różni Europę od Chile, jest z pewnością podejście do publicznego i prywatnego. 

Chile jest krajem sprywatyzowanej utopii, spełniony sen Miltona Friedmana, współtwórcy neoliberalnej chicagowskiej szkoły ekonomii. Dostęp do usług reguluje tu grubość portfela – tak było za czasów dyktatury i tak jest dzisiaj.   

Rok temu Chilijczycy wybrali na prezydenta Gabriela Borica – młodego lewicowego działacza. To było ewidentnie głosowanie za zmianą, którą miała przynieść firmowana przez nowego prezydenta nowa konstytucja, grzebiąca ostatecznie trumnę z Pinochetem. Skończyło się na tym, że Chilijczycy przy bardzo dużej frekwencji odrzucili w niedawnym referendum nową konstytucję. Dlaczego? 

Ryszard Kapuściński pisał, że „Ameryka Łacińska to jest laboratorium świata przyszłości", i jeśli się z nim zgodzić, trzeba od razu dodać, że Chile jest najciekawszym stanowiskiem w tym laboratorium, bo nieustannie eksperymentuje i próbuje nowego. Jednym z dowodów na to jest właśnie wybranie na prezydenta Gabriela Borica, co wielu potraktowało jak duży powiew optymizmu. Szedł on po wygraną z mnóstwem chwytliwych haseł i ważnych postulatów, a najważniejszym było pogrzebanie neoliberalizmu. Kiedy jednak został prezydentem, złagodził wiele planów i nie tylko nie został grabarzem neoliberalizmu, ale nawet nie idzie w kierunku cmentarza.  

Prezydent Chile Gabriel Boric (fot. Shutterstock)

Dlaczego? 

Dlatego, że – co chyba wszyscy dobrze wiemy – chwytliwymi hasłami z wieców nie da się rządzić poważnym państwem, a już na pewno państwem tak podzielonym jak Chile. Nie mówiąc już o tym, że Boric jest człowiekiem z natury koncyliacyjnym, a nie politycznym chuliganem zmieniającym kraj na siłę.  

Z jakiego powodu w Chile odrzucono nową konstytucję? 

Próba zmiany chilijskiej konstytucji była próbą zmiany umowy społecznej między państwem a obywatelem na takim poziomie, jaki większości współczesnych krajów jest obcy. Skala zmian była naprawdę ogromna, o czym świadczy długość odrzuconego projektu konstytucji, złożonego z ponad 800 artykułów. Zakładała między innymi wprowadzenie pełnego parytetu płci na wszystkich szczeblach administracji publicznej, a nawet w partnerstwie publiczno-prywatnym, gwarantowaną reprezentację polityczną dla mniejszości etnicznych czy też istotne, zwłaszcza w kontekście Chile, zapisy o kluczowych zasobach naturalnych - jak woda - które nie mogą zostać sprywatyzowane.

Boric chciał tą konstytucją dać początek państwu, w którym funkcjonowanie obywateli nie jest uzależnione od wielkości majątku. Innymi słowy, chodziło o to, żeby uczestnictwo w demokracji nie miało progu finansowego, dosłownie i w przenośni. Ten plan się nie udał i ten fakt każe nam zadać pytanie o granice sprawczości wewnątrz modelu demokratycznego, w którym funkcjonujemy. Być może konstatacja jest taka, że tak radykalne zmiany można narzucić tylko odgórnie.  

Pytanie o to, dlaczego referendum konstytucyjne zakończyło się fiaskiem, jest dla mnie tak naprawdę pytaniem o granicę zmiany społecznej w modelu demokratycznym. Dlatego też moja książka nie jest reportażem anegdotycznym, ale uniwersalizującym pewne rzeczy, pewne procesy, które można też przenieść na polski grunt. 

Ciekawe jest to, że Boric traci poparcie, bo nie przeprowadza radykalnych zmian, które obiecał, a kiedy tę radykalną zmianę w postaci nowej konstytucji chce przeprowadzić, ona jest odrzucana w referendum. 

To jest właśnie efekt tej polaryzacji, o której rozmawiamy. Boric okazuje się zbyt mało radykalny dla obu stron. Wielu Chilijczyków uważa, że projekt nowej konstytucji nie przeszedł, bo za długo trwało jego przygotowanie, a oni chcieli zmiany tu i teraz, bo też wyzwania współczesności wymagają natychmiastowej aktualizacji w rozmaitych sprawach: od klimatycznych do praw mniejszości.  

Tłum na ulicy w Santiago, Chile (fot. Shutterstock)

Mimo tych niepowodzeń patrzę na to, co się dzieje w Chile, z optymizmem, bo wydarzyły się tam stosunkowo niedawno rzeczy nie do pomyślenia, jak zalegalizowanie rozwodów czy związków jednopłciowych. Optymizmem napawa mnie też obywatelska mobilizacja społeczna, te wszystkie wielkie protesty.  

Twój optymizm mnie nie dziwi, bo Chile jest po wieloma względami krajem udanych zmian. Możemy się o wiele rzeczy spierać, z wieloma się nie zgadzać, ale faktem niezaprzeczalnym jest to, że jedna z najbardziej brutalnych dyktatur XX wieku oddała władzę w sposób pokojowy. Od tego czasu wygrywała w Chile i prawica, i lewica i nikt nie zakwestionował demokratycznych wyborów, a wojsko nie próbowało przejąć władzy, nawet kiedy krajem rządzili ludzie, którzy wojskowym niekoniecznie się podobali.  

Prof. Adam Przeworski mówi, że „demokracja to jest system, w którym partie przegrywają wybory". Chile jest właśnie takim krajem. Oczywiście słychać głosy, że ten wybór jest pozorny, bo główne partie są w gruncie rzeczy do siebie zbliżone, ale to jest znów pytanie o granice sprawczości wewnątrz modelu demokratycznego.  

Jednego Chilijczykom nie można odmówić – odwagi. Gdy nadchodzą czasy wielkich przełomów, w Chile podejmuje się odważne decyzje, bo to społeczeństwo, które nigdy nie przestało wierzyć, że lepsza rzeczywistość jest możliwa. 

Skoro już o wierze mowa, nie możemy się nie zatrzymać przy Kościele katolickim, któremu poświęcasz jeden z rozdziałów książki. Kościół w Chile zapłacił wysoką cenę za uściski Pinocheta i Jana Pawła II oraz serię pedofilskich skandali? 

Myślę, że to jest bardziej organiczny uwiąd relacji Kościoła z Chilijczykami, choć bez wątpienia jej składowymi były wspomniane przez ciebie uściski z dyktaturą i przestępstwa seksualne kleru. To powiedziawszy, znów muszę zaznaczyć, że zależało mi na uniwersalizacji pewnych mechanizmów. W tym przypadku chciałem pokazać Kościół jako aktora życia politycznego i dystrybutora władzy. Interesował mnie oczywiście Jan Paweł II, ale jeszcze bardziej kardynał Angelo Sodano, który był w czasach dyktatury nuncjuszem apostolskim w Chile. Kościół katolicki za Pinocheta siedział, można powiedzieć, okrakiem na barykadzie. Z jednej strony mieliśmy Jana Pawła II w serdeczniej relacji z Pinochetem, a z drugiej Wikariat Solidarności, kościelną organizację, która pomagała tysiącom ofiar dyktatury i ich rodzinom, które szukały desaparecidos, czyli „znikniętych", bo w reżimie Pinocheta ludzie po prostu znikali bez wieści.  

Mateusz Mazzini (fot. Mikołaj Starzyński)

Chilijczycy rozeszli się z Kościołem także dlatego, że Kościół po upadku dyktatury podstemplował porządek neoliberalny. Dzisiaj Chile jest również częścią globalnych procesów sekularyzacyjnych i znaczącej ekspansji amerykańskich Kościołów neoprotestanckich. Są prognozy, z których wynika, że po 2030 roku katolicy będą w Ameryce Południowej stanowić mniej niż połowę populacji, co dla kontynentu będącego przez wieki bastionem katolicyzmu jest gigantyczną zmianą.  

Tym, co wydaje się szczególnie wartościowe w twojej książce, jest danie polskim czytelnikom możliwości spojrzenia na sprawy, które nas z Chile łączą, ale z zupełnie innej perspektywy. My rozliczaliśmy komunę i po 1989 roku zachłysnęliśmy się modelem neoliberalnym, tymczasem w Chile rozliczany jest neoliberalizm. Polacy kochają USA, a z perspektywy Chile i całej Ameryki Łacińskiej to imperialistyczny kraj wspierający prawicowe dyktatury i obalający przy pomocy CIA demokratycznie wybrane rządy.   

Cieszę się, że tak to czytasz, bo zależało mi bardzo na poddaniu krytycznej refleksji pewnych rzeczy, które wydają się nam z polskiej perspektywy oczywiste. W książce piszę o moim uczestnictwie w Velatonie, obrzędzie pamięci zbiorowej przed stadionem narodowym z okazji rocznicy zamachu stanu, i łapię się na tym, że idąc na wydarzenie o bardzo silnym ładunku historyczno-emocjonalnym, spodziewam się rozróby, dlatego że tak właśnie podobne rocznice wyglądają w spolaryzowanej Polsce. Tymczasem – ku mojemu zdziwieniu – nie było tam żadnej przemocy. Oglądałem więc Chile przez Polską soczewkę, potem oglądałem Polskę przez chilijską soczewkę, a na koniec przyjrzałem się temu, co z połączenia tych perspektyw wychodzi, i wszystko to opisałem w książce. 

Mateusz Mazzini. Latynoamerykanista, socjolog, reporter. Stały współpracownik „Gazety Wyborczej", „Polityki" i „Przeglądu". Publikował również w „Washington Post", „Foreign Affairs", „Foreign Policy", „La Repubblica" i „El País". Pisze o krajach Ameryki Łacińskiej, globalnego Południa i Europy Zachodniej. Nominowany do nagrody Grand Press za reportaż prasowy w 2020 r. Absolwent University of Oxford, badacz wizytujący na University College London. Laureat stypendiów Global Media Forum i Balkan Investigative Reporting Network. Jest wykładowcą Collegium Civitas. 

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, Wysokich Obcasów i polskiej edycji Vogue, gdzie prowadzi także swój queerowy podcast Open Mike. Mieszka na wsi w Puszczy Knyszyńskiej.