
Zaskoczyłeś mnie tym "Dzbankiem rozbitym".
Dlaczego?
Bo napisałeś bardzo osobistą książkę o odchodzeniu żony.
Ogarnął mnie żal, że Agnieszki już nie ma. I nic po niej trwałego nie zostanie. A miało zostać. Gdy zaczęła chorować, zacząłem prowadzić dziennik, ale szybko przestałem. Kiedy umarła, zostałem z niczym, ze wspomnieniami, o których wiedziałem, że będą coraz mniej wyraźne. Wtedy pomyślałem, że mam w telefonie jej zdjęcia, a także sporo medycznych dokumentów, które pokazują przebieg choroby, ale też po prostu nasze życie w tym czasie. To, kim byliśmy, jaka była ona. Pierwszą intencją stało się więc to, by ocalić moją żonę od zapomnienia. Zacząłem sobie bardzo dokładnie odtwarzać obraz Agnieszki z tych 34 lat, kiedy byliśmy razem. Początkowo miała to być książka tylko dla najbliższych.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
Ale zmieniłeś zdanie?
Tak. Pomyślałem, że ta opowieść może pomóc ludziom, którzy znajdują się w podobnej sytuacji – sami chorują na nowotwór albo mają kogoś takiego wśród bliskich. Dlatego opisuję, jak przeżywaliśmy chorobę, podaję informacje medyczne. I to jest moja druga intencja.
Choroba Agnieszki trwała cztery lata. Do wznowy była przerwa, prawie trzyletnia, w trakcie której baliśmy się, ale staraliśmy się żyć normalnie. W tym czasie mogłem zweryfikować to, czego dowiedziałem się o raku od momentu diagnozy guza piersi u mojej żony. Postanowiłem zebrać to w całość, razem ze wspomnieniami o Agnieszce i fragmentami dziennika, który jednak przecież zacząłem pisać jeszcze za jej życia. Znalazłem też jej notatki, krótkie, ale bardzo znaczące. Gdy odeszła, przekazałem swoje zapiski wydawnictwu.
Twoja książka kojarzy mi się nieodparcie z "Rokiem magicznego myślenia" Joan Didion. Napisała ją po stracie męża, który zmarł podczas wspólnej kolacji.
Jeśli mówimy o artystycznych odniesieniach, to zaraz po śmierci Agnieszki obejrzałem film "Tatarak" Andrzeja Wajdy. Film ma dwa plany – jednym jest ekranizacja opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, drugim – osobisty dramat grającej główną rolę Krystyny Jandy, której umiera mąż, Edward Kłosiński. Umiera, gdy ona daje mu pić. To dla mnie najbardziej dojmujące, bo Agnieszka zmarła, gdy karmiłem ją zupą. Po prostu, między jedną łyżką a drugą.
Osoby, które zajmują się opieką paliatywną, mówią, że często tak bywa. Wydaje mi się, że to dobra śmierć, bo chory, który odchodzi podczas codziennej czynności, nie ma świadomości, że umiera. Pod koniec życia Agnieszka miała kłopoty z przełykaniem, więc podawałem jej potrawy rozbite blenderem. Jadła je sprawnie i jadła dość dużo. Dlatego, mimo iż lekarze mówili, że zbliża się koniec, nie wierzyłem im. Sądziłem, że skoro tak chętnie je, to mamy jeszcze dużo czasu. W ogóle miałem pewność, że wszystko skończy się dobrze. Że Agnieszka, choć może pokiereszowana kolejnymi operacjami, będzie żyła, i to długo. Zdarza się przecież, że chorzy na raka po zaleczeniu żyją po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Gdy pojawiły się kolejne przerzuty, między innymi do móżdżku, zacząłem sobie zdawać sprawę, że zbliża się koniec. Ale nadal sądziłem, że mamy przed sobą już nie lata, ale na pewno jeszcze miesiące.
Dlatego pojechaliście samochodem na Sycylię?
Wierzyłem w to, co mówiła przyjaciółka Agnieszki, że jej ojciec, który chorował na raka, po odstawieniu leków i przejściu już tylko na leczenie paliatywne, żył jeszcze dwa lata. Wierzyłem, że mieszkanie na Sycylii doda Agnieszce nowej energii i zdarzy się cud. Wciąż nie traciłem nadziei, nie wierzyłem, że ona umiera.
A z drugiej strony tej nadziei towarzyszył pomysł, żebyśmy odeszli razem, jeśli jednak Agnieszka nie wyzdrowieje. Zgromadziłem leki, żebyśmy mogli dokonać wspólnej eutanazji. To nie był gest rozpaczy, ja się przygotowywałem do tego kroku bardzo racjonalnie.
Przecież macie troje dzieci!
Agnieszka, gdy powiedziałem jej o tym pomyśle, urządziła mi potworną awanturę. Kazała przysięgać, że na pewno tego nie zrobię. Mówiła, że to grzech – w przeciwieństwie do mnie była bardzo wierząca – i brak szacunku dla życia. Ja, jako agnostyk, jestem zwolennikiem odejścia na własnych warunkach, ale uszanowałem jej wolę. Może też po prostu się wystraszyłem?
Nie rozmawialiśmy o tym, że Agnieszka umiera. Choć miała bardzo złe diagnozy i – w ciągu dwóch ostatnich dni życia – wszystkie symptomy zbliżającej się śmierci.
Jakie?
Bardzo ciężko mi o tym mówić. Ale powiem, bo może to być istotna wiedza dla innych. Te objawy to gwałtowne łapanie powietrza, mniejsze łaknienie, odrzucanie leku. W pewnym momencie żyły przestają przyjmować kroplówkę.
Widziałem to, ale przekonywałem sam siebie, że się mylę. Na przykład, że Agnieszka wcale nie je mniej. Wypierałem symptomy zbliżającej się śmierci.
Przepraszam, że o to pytam – nie myślałeś czasami, że Agnieszka wreszcie przestanie cierpieć? Że oboje poczujecie ulgę?
Ludzie, którzy długo opiekują się ciężko chorymi, mogą tak myśleć. Ja w ten sposób nie myślałem. Z dwóch powodów. Jeżeli uznamy, że cierpienie trudne do zniesienia zaczyna się od momentu przyjmowania morfiny, to zacząłem ją Agnieszce podawać trzy tygodnie wcześniej. I to najmniejsze dawki, co 12 godzin. Nie zdarzyło się, żeby poprosiła o nią wcześniej, żeby mówiła "boli" pomimo morfiny. Na pewno by się skarżyła.
Po drugie, dla mnie opieka nad Agnieszką nie była uciążliwa. Krótko byłem przy niej dzień w dzień, bo tylko przez ostatnie cztery miesiące. Z czego jedynie przez ostatni miesiąc nie mogła już samodzielnie chodzić. Bardzo schudła, ważyła około 40 kg, więc bez żadnego trudu ją nosiłem czy myłem. Cieszyłem się, że nauczyłem się sprawnie robić zastrzyki i że ona dobrze je znosi. Poza tym, jeszcze w Krakowie, mieliśmy ogromną pomoc ze strony dzieci i przyjaciół.
Gdy odeszła, absolutnie nie miałem poczucia ulgi, nie byłem zmęczony. Czułem potworny żal, że stało się to tak szybko, gdy ja byłem przygotowany na znacznie dłuższy proces.
Było między nami w tych ostatnich tygodniach coś, czego nie jestem w stanie określić słowami.
Niesamowicie poruszające jest to, co mówisz.
Staram się w tej książce przekonać, że jeśli fizycznie i finansowo możemy sobie pozwolić na opiekowanie się najbliższą osobą do końca życia, to się opiekujmy. Próbujmy przełamać własną słabość, głównie strach przed chorobą. Mimo że będziemy to pewnie robić gorzej niż lekarze czy pracownicy hospicjum. Ta wzajemna bliskość rekompensuje wszystkie niezręczności.
Zresztą kiedyś zawarliśmy z Agnieszką pakt: obiecaliśmy sobie, że będziemy się sobą opiekować do końca.
Obietnica obietnicą, a życie życiem. Podziwiam twoją siłę.
Bez przesady! Podziw należy się ludziom, którzy zajmują się chorym przez wiele lat. Albo mają do czynienia na przykład z pacjentem z zaburzeniami umysłowymi. Ja opiekowałem się ukochaną żoną, która przyjmowała wszystko z wdzięcznością i miłością. I z którą do końca był kontakt. Wytworzyła się między nami jeszcze większa więź.
A wcześniej nie zawsze byłem dobrym mężem. Bywałem wręcz skurwysynem. Mam nadzieję, że zrekompensowałem te wielkie świństwa, które jej wyrządziłem.
Przyznajesz się w książce do zdrad, do tego, że parę razy od niej odchodziłeś. Nie obawiasz się, że wykorzystają to twoi – dziennikarza śledczego – wrogowie?
W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Napisałem prawdę, o czym wiedzą osoby, które mnie znają. Nasz związek bywał burzliwy, ale ostatnie 10 lat spędziliśmy w ogromnej harmonii, przyjaźni i miłości. Moja opieka nad Agnieszką była także formą przeprosin za krzywdy, których kiedyś ode mnie doznała.
Oczywiście nie każdy ma taką możliwość, jaką miałem ja. Pracodawca pozwolił, żebym od stycznia do maja, czyli do śmierci Agnieszki, miał nieformalny urlop. Co pewien czas coś pisałem, ale tak naprawdę redakcja mi odpuściła. Liczyłem się z tym, że redakcja w pewnym momencie może mieć tego dość. Albo że – już po śmierci Agnieszki – skończą mi się zwolnienia lekarskie. Dostawałem je, bo miałem załamanie. Jeszcze gdy żyła, na wszelki wypadek sprzedałem moje mieszkanie w Warszawie i mieliśmy oszczędności na dwa lata skromnego życia.
Właśnie słowo "życie" jest dla mnie w tej opowieści kluczowe. Pokazujesz, że można z niego korzystać mimo choroby. Dużo z Agnieszką podróżujecie czy choćby spacerujecie. Jeździsz też z pomocą humanitarną do Ukrainy.
Cieszę się, że o tym mówisz. Po pierwszej fali raka, gdy Agnieszka była zaleczona, postanowiliśmy coś zrobić z naszym życiem. Żyć możliwie najlepiej do końca. Dlatego kupiliśmy domek na Sycylii. Po wznowie, operacji mózgu i diagnozie, że będą przerzuty, daliśmy zadatek na drugi, większy dom.
Czy to było zaklinanie rzeczywistości?
No właśnie – było?
Nie wiem. Nigdy sobie wprost nie powiedzieliśmy, że robimy szalone rzeczy, choć może nie powinniśmy. Raczej staraliśmy się żyć tak, jakby choroba po prostu nie istniała. Pamiętam, jak Agnieszka się cieszyła, gdy udało się znaleźć kupca na ten pierwszy dom na Sycylii, jak się cieszyła, że przeprowadzimy się do nowego. W diagnozach był już wyrok, a my ciągle mieliśmy plany.
Skąd pomysł, by zamieszkać we Włoszech?
Zwiedziliśmy samochodem całą Europę. Wyjazdy to była nasza pasja. Na Sycylii byliśmy cztery razy i świadomie zdecydowaliśmy, że właśnie tam chcemy mieć dom. Zresztą jeszcze niedawno można było tam kupić nieruchomość stosunkowo tanio. Za mały domek zapłaciliśmy 15 tys. euro, za ten większy 30 tys. euro. Ma trzy sypialnie, to prawie rezydencja! Chciałbym tam jak najszybciej zamieszkać na stałe. Na Sycylii jest tyle słońca!
Agnieszka planowała, że za rok przejdzie na emeryturę. I że przeniesie się na Sycylię, gdzie będą ją odwiedzały przyjaciółki, może nawet sprowadzi rodziców. To wiem. A o czym myślała, gdy była sama ze swoją chorobą? Czy się bała? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że jej lekarstwem była modlitwa. Wierzyła, że nawet jak nie wyzdrowieje, to po śmierci przejdzie do innego wymiaru. Ludzie, którzy mają łaskę wiary, odchodzą spokojnie. Widziałem w Agnieszce ten spokój. Dziwił mnie, nie rozumiałem go, ale on w niej był. Agnieszkę denerwowało, gdy płakałem. Mówiła, żebym przestał się ślimaczyć.
Myślisz, że podobałaby jej się ta książka?
Nie mam pojęcia, ale starałem się w niej nie ślimaczyć, nie popadać w rozpacz, co chyba by jej się podobało. Czy zgodziłaby się ze wszystkim, co o niej napisałem? Zastanawiam się nad tym. Niestety, ta książka jest ostatecznie za bardzo o mnie. To spora wada, nie chciałem, żeby taka była. Jest też zbyt osobista. Boję się, że za bardzo się otworzyłem. Ale kiedy ją skończyłem, poczułem ulgę. Że zrobiłem to, co Agnieszce obiecałem, czyli że ocalę ją od zapomnienia.
Bardzo się pilnowałem, żeby nie przekroczyć granicy intymności Agnieszki. Podczas redakcji kilka zbyt osobistych fragmentów usunąłem. Wyniki badań czy jej reakcje na pewne lekarstwa zamieściłem świadomie, żeby przekazać aspekt edukacyjny. Tak, by osoby, które są w podobnej sytuacji, mogły pewne wnioski porównać.
Jest jednak inna rzecz, którą chciałbym mocno podkreślić.
Jaka?
Myśmy mieli ogromne zaufanie do lekarzy, którzy nas prowadzili. Mam też bardzo dobrą opinię o leczeniu w Polsce ciężkich przypadków onkologicznych. W ramach polskiego systemu opieki zdrowotnej, po prostu NFZ, dostaliśmy pomoc na poziomie światowym. Wiem, bo konsultowaliśmy wyniki Agnieszki oraz leki ze specjalistami w Stanach Zjednoczonych i we Francji. Za każdym razem otrzymywaliśmy informację, że oni nic lepszego za żadne pieniądze nie byliby w stanie zrobić.
Czytam teraz o zapaści w onkologii. Szczęście w nieszczęściu, że Agnieszka zachorowała przed pandemią, gdy sytuacja była o wiele lepsza. Pakiet onkologiczny, jaki dostała, działał bez najmniejszego zarzutu.
Lekarz Agnieszki przyszedł na jej pogrzeb. Piszesz, że to było zaskakujące.
Bo nie powinien. Lekarzom nie wolno zaprzyjaźniać się z pacjentami, a on się z nami, zwłaszcza z Agnieszką, zaprzyjaźnił. Dr Piotr Brandys jest niezwykle empatyczny i zaangażowany w leczenie wszystkich chorych. Bardzo przeżył śmierć Agnieszki, podobnie zresztą ciężko przeżywał odejścia innych pacjentów.
A Agnieszka była mądrą, słuchającą pacjentką. Poza tym nigdy nie podejrzewała innych o złe intencje. Wciąż była na swój sposób naiwna, ale w takim pozytywnym znaczeniu. Nie lubiła plotek, nie lubiła oceniania innych. Nie widziała rzeczy, które widzieli inni, a widziała to, co trudno dostrzegalne…
Wiesz, wystarczy jakieś wspomnienie czy impuls, bym zatęsknił za Agnieszką. Robi mi się wtedy bardzo smutno, z jednego prostego powodu: że jej nie ma. Że nie może brać udziału w życiu, które tak lubiła. Idę na cmentarz, gdzie spoczywa urna z jej prochami, i widzę, że wszyscy, których groby są w pobliżu, żyli dłużej niż ona. Miała dopiero 59 lat. A przecież z drugiej strony odeszło wiele osób młodszych od niej. Wystarczy tylko popatrzeć na ich groby. Ale ja patrzę na daty śmierci tych, którym było dane żyć dłużej.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje
Jeden cytat z twojej książki szczególnie utkwił mi w pamięci. Pewnie dlatego, że jest optymistyczny: "Nie pozwoliłaś mi odejść ze sobą. Kazałaś mi dalej żyć. Więc żyję".
Zamierzałem po jej śmierci wyjechać do Ukrainy, tam wstąpić do obrony terytorialnej i jakoś zakończyć to życie. Ale Agnieszka – choć już jej nie było – ten pomysł też wybiła mi z głowy. Kazała mi żyć. Więc żyję. Zaczynam normalnie spać, już się nie budzę wyczerpany koszmarem o czwartej rano.
Czasem w moich snach pojawia się Agnieszka. Ale zawsze taka, jakby ciągle żyła. Chciałbym, żeby mi dała jakiś znak, ale póki co nie dała. Był jeden taki raz. Parę godzin po jej śmierci pojechałem na plażę, którą tak lubiła. Wpatrywałem się w gwiazdy i czekałem na jakiś sygnał. Nic nie nastąpiło. Nagle zobaczyłem światełko pulsujące w trawie. To był świetlik. Pomyślałem wtedy: nie zawsze znajdujesz tam, gdzie szukasz.
Autopromocja: książka do kupienia w formie ebooka i audiobooka w Publio
Wojciech Czuchnowski. Dziennikarz i publicysta, od 2002 r. związany z "Gazetą Wyborczą". Jego żona Agnieszka Czuchnowska zmarła 25 maja 2022 r. Ma troje dzieci. Mieszka w Krakowie i Warszawie.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.