Rozmowa
Bogusia i jej mąż Gaurav (arch. prywatne)
Bogusia i jej mąż Gaurav (arch. prywatne)

Zanim porozmawiamy o "polskim chlebku", proszę opowiedzieć, jak to się stało, że zamieszkała pani w Indiach?

Męża poznałam ponad 20 lat temu w Stanach. Oboje byliśmy studentami i odbywaliśmy praktyki. W ogóle dużo wtedy podróżowaliśmy zawodowo i każde z nas pomału szukało jakiegoś miejsca dla siebie. W końcu się zakochaliśmy. A ponieważ dla mnie ludzie są ważniejsi od miejsc, to gdy zdecydowaliśmy, że się pobierzemy, zgodziłam się wyjechać z Polski.

Ślub wzięliśmy 15 lat temu i od tego czasu mieszkam w Delhi. Dostałam pracę w polskiej ambasadzie, a mój mąż wrócił do rodzinnej firmy – to sieć piekarni, które działają nieprzerwanie od trzech pokoleń. Obecnie w całej firmie pracuje około 150 osób.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Historia rodzinnej firmy pani męża jest niezwykle interesująca.

Żeby ją lepiej poznać, musimy się cofnąć do 1947 roku, kiedy kraj po wyjeździe Brytyjczyków został brutalnie podzielony. Wielu ludzi musiało uciekać z terenów dzisiejszego Pakistanu do Indii. Wśród nich znalazł się dziadek mojego męża – ratując siebie i rodzinę, zostawił cały swój majątek. A trzeba pani wiedzieć, że był wielkim fabrykantem. Wypiekał między innymi ciastka, które były prowiantem dla armii brytyjskiej.  

Najpierw przodkowie mojego męża dotarli do Bombaju, a później do Delhi. Właśnie tu w 1962 otworzyli piekarnię. Delhi było wtedy miastem mającym warunki ku temu, by zacząć rodzinny biznes od początku.

W drodze do Delhi (Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Dlaczego to było miasto takich możliwości?

Po odzyskaniu niepodległości w 1947 roku Delhi pozostało polityczną stolicą Indii. Za sprawą ówczesnego rządu rozwijało się niezwykle dynamicznie. Stare Delhi – jak dziś je nazywamy – pękało w szwach i coraz więcej mieszkańców szukało możliwości na peryferiach. Tak powstało Nowe Delhi. Ludzi przybywało, rozwijały się również lokalne markety, gdzie dokonywano niezbędnych codziennych zakupów. Oczywiście koszty życia i prowadzenia biznesu były tam bardziej atrakcyjne niż w centrum miasta.

To, co dziś nazywane jest Nowym Delhi, w tamtym czasie było peryferiami z małymi osiedlami. Defence Colony, czyli dzielnica, w której do dziś znajduje się nasza piekarnia, w latach 50. była przestrzenią, gdzie emerytowanym wojskowym wysokiej rangi przydzielano ziemię, by mogli się tam osiedlić po odbyciu służby w nowej wolnej indyjskiej armii.

Mają państwo zdjęcia z tamtych czasów?

Niestety, większość zaginęła. Dokumenty z czasów przedpodziałowych straciły jakąkolwiek wartość, a zdjęć powstało niewiele – posiadanie aparatu fotograficznego było w tamtych czasach rzadkością. Zdjęcia robiono przy niecodziennych okazjach u fotografa. Poza tym członkowie rodziny mojego męża nie chcą wracać wspomnieniami do wydarzeń sprzed osiedlenia się w Delhi. Są dla nich zbyt bolesne. Wiążą się przecież z przymusem zostawienia dotychczasowego życia, zaczynania wszystkiego od początku.

A jak dawne czasy wspomina pani mąż?

Opowiada czasem, jak jego dziadek, który założył piekarnię, codziennie wcześnie rano wyruszał rowerem do pracy. Przemierzał kilkanaście kilometrów, pracował do późna i w nocy wracał do domu.

Pamięta też, że często pomagali z bratem w sklepie. Robili pudełka, układali ciasteczka w wielkich słojach albo jeździli z ojcem do Starego Delhi kupować przyprawy i orzechy do ciast.

Ciężko pracowali, by rozwijać firmę.

Dziś mamy trzy piekarniocukiernie w Delhi. Sprzedajemy w nich nie tylko chleb, ale i ciastka, torty, czekoladki, kanapki i przekąski. No i oczywiście kawę. Nasza piekarnia Defence Bakery jest w Delhi jedną z najstarszych i najbardziej znanych. Kiedy powstawała, dzielnica Defence Colony była jeszcze słabo rozwinięta, rosły tu lasy, a dziś są uliczki z wielkimi domami i kafeteriami.

Dziadek Jagdish Mitra Dhingra (arch. prywatne) , Defence Bakery (arch. prywatne)

Do naszej Defence Bakery przychodzi już trzecie pokolenie klientów. W 2022 roku obchodzimy 60-lecie istnienia. Ponad 20 lat temu rodzinny biznes przejął mój mąż z bratem. Obaj, poza tym, że sporo nauczyli się od swojego ojca, zgłębiali wiedzę w znanych instytucjach. Mój mąż studiował w Szwajcarii, a jego brat w Londynie. To odróżnia ich od osób, które przejmują małe rodzinne firmy, bardzo popularne w Indiach, ale nie są tak wykształcone.

A ja trzy lata temu zakończyłam pracę w ambasadzie i stałam się częścią załogi w firmie rodzinnej mojego męża. Na pełen etat. Zajmuję się marketingiem i śledzę sprzedaż internetową. Ale także wciąż żyję tym, co dzieje się w Polsce.

W Polsce zostali pani bliscy?

Cała rodzina – moi rodzice i rodzeństwo. Zdradzę pani, że przez kilka pierwszych lat moja rodzina wahała się, czy mnie odwiedzić. Mówili, że to daleko i że zupełnie inny świat. W końcu się przełamali i przyjechali. I wie pani, jak to się skończyło? Zakochali się w tym kraju i teraz przylatują, kiedy tylko mogą.

Ciasto świąteczne (Defence Bakery)

Czy zastanawiała się pani nad sprzedażą waszych produktów w Polsce, chociażby przez internet?

Szczerze mówiąc – nie. Ale ponieważ niedawno LOT uruchomił bezpośrednie połączenia do Warszawy, przyszło nam z mężem do głów, czy nie zrobić sobie w Polsce drugiej bazy do życia. Takiej, w której moglibyśmy odpocząć od dużego miasta, jakim jest Delhi.

Co najchętniej kupują wasi klienci w Delhi?

Torty na specjalne okazje, ze zdjęciami czy cukrowymi figurkami solenizantów, dla których są zamawiane. Tutaj dużym powodzeniem cieszą się wyroby pieczone bez jajek. Ale naszą największą specjalnością jest pieczywo wypiekane według strzeżonych receptur rodzinnych, przekazywanych sobie z pokolenia na pokolenie.

Te przepisy są co prawda ulepszane o nowości, bo na przykład kiedyś nie było tylu rodzajów mąk co dzisiaj. Ale baza jest ta sama. Są tak pilnie strzeżone, że nawet nie do końca znają je ci, którzy pieką pieczywo.

Jak to możliwe?

Na Boże Narodzenie przygotowujemy specjalne ciasto plum cake, które składa się między innymi z kandyzowanych owoców, orzeszków i słodkich przypraw. Tę mieszankę przypraw wciąż przygotowuje się w domu mojej teściowej. Właśnie po to, żeby piekarze nie znali składu.

Pieką też państwo chleb na zakwasie z Polski.

Gdy przyjechałam do Indii, najbardziej brakowało mi dobrego polskiego chleba. Jeszcze 15 lat temu nie było tu można kupić pieczywa na zakwasie. Jedzono tosty – pozostałość po brytyjskich kolonizatorach – i je uważano za chleb.

Przed pandemią byłam odwiedzić rodzinę w Polsce i wtedy dostałam od krewnych zakwas prawdziwego polskiego chleba. Udało mi się go przywieźć do Indii. Mój szwagier, który jest też głównym szefem kuchni w naszej piekarni, wypiekł z niego pieczywo, a potem opracował własną recepturę. Zatem można powiedzieć, że w naszym chlebie zawiera się jakaś cząstka Polski.

Bogusia (arch. prywatne) , 'Polski chlebek' (arch. prywatne)

Dobrze się sprzedaje?

Schodzi jak świeże bułeczki! W Delhi mieszka grupa Polaków, którzy chętnie ten chleb zamawiają i codziennie po niego przychodzą. Mówią o nim „polski chlebek", bo smakuje tak jak nasz razowy. Choć nie pieczemy go na mące razowej, takiej jak polska, bo takiej tu nie ma. Ale korzystamy z mąki najwyższej klasy, dzięki czemu ciasto ładnie wyrasta. Specjalnie sprowadzamy ją z innego stanu. Po wielu próbach, które przeprowadziliśmy całą załogą, stwierdziliśmy, że ta mąka nadaje naszemu chlebowi najlepszy smak.

Pieczenie "polskiego chlebka" jest nie tylko kosztowne, ale i czasochłonne. Wyrabia się go co najmniej cztery razy na 48 godzin przed włożeniem do pieca. Ciasto na inne chleby po prostu się wyrabia, wkłada do foremki i piecze.

"Polskim chlebkiem" zajmuje się jeden piekarz. Sprzedajemy ów chleb w wersji klasycznej, ale mamy też taką z serem cheddar, z ziołami albo z papryczką jalapenio. Na zakwasie robimy też focaccię z rozmarynem i z oliwkami.

Zobacz wideo Patrycja jest mistrzynią świata w akrobacji szybowcowej

Focaccię?

Do naszej piekarni przychodzą klienci, którzy pytają o różne rzeczy. Później, w ślad za ich potrzebami, biorą się nowości. Nasza piekarnia rozwija się dzięki ich inspiracjom. Jakiś czas temu na przykład próbowaliśmy wypiekać pumpernikiel. Ale niestety nam się nie udało. Na razie.

Poza Polakami przychodzą też do nas klienci z różnych stron świata, między innymi z USA, Singapuru i Wielkiej Brytanii, którzy z jakiegoś powodu znaleźli się w Delhi. Jeden pan kupuje po kilka pudełek brownie i wysyła je do córki w Kanadzie.

Chleby z Defence Bakery (arch. prywatne)

Miejscowi też przychodzą po "polski chlebek"?

Indusi nie przepadają za pieczywem. Jadają placki nazywane roti, które wypieka się na specjalnych patelniach. Składają się one jedynie z mąki i wody. Przypominają dawne podpłomyki. Tutaj chleb "razowy", z ziarnami czy orzechami, wciąż kojarzy się z dobrem luksusowym. Zresztą nasz chlebek jest najdroższym produktem piekarniczym, jaki sprzedajemy. Kosztuje 220 rupii, czyli obecnie około 12 zł. Waży zwykle około 400 gramów. Pozostałe – jak na przykład chleb z mąki z pełnego przemiału, ulubiony chleb mojego teścia, którego przepis opracował – są o około połowę tańsze.

Mieszkańcy Delhi tworzą społeczność bardzo podzieloną i zróżnicowaną. Są tacy, którzy mogą pozwolić sobie tylko na placki. Nie ukrywajmy, że akurat moja rodzina jest w uprzywilejowanej grupie.

Jak się pani żyje w tym kraju?

Ekspaci, którzy przyjeżdżają do Indii, trzymają się zwykle w swoich grupach zawodowych, na przykład nauczycieli, bankowców czy prawników. Zanim tu zamieszkają, mają już pewnie jakąś wiedzę o kraju. Ja, gdy tu przyjechałam, nie miałam pojęcia, czym są Indie. Nie wiedziałam, jak są spolaryzowane, zarówno pod względem społecznym, jak i religijnym. Moja rodzina na przykład należy do wyznania hinduistycznego.

Jeśli chodzi o realia życia w Indiach, to tak samo jak pani chodzę do pracy. Moje dzieci chodzą do szkoły. Przepraszam na chwilkę, ktoś dzwoni do drzwi. Już jestem, to kurier z zakupami.

My tutaj prawie wszystko kupujemy online. Nawet w pobliskich sklepikach. Zakupy robią się "same" i "same" przychodzą do domu.

Życie codzienne w Delhi (Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Czuje się tu pani bezpieczna?

Nie zapuszczam się sama w podejrzane miejsca. Ale podobnie zachowuję się też w Warszawie, gdzie po zmroku nie wybieram się na peryferie.

Rozumiem, że wszędzie może być niebezpiecznie, ale w Polsce – i nie tylko – wiele mówi się o brutalnej przestępczości wobec kobiet w Indiach.

Faktem jest, że pozycja kobiet w indyjskim społeczeństwie jest dość słaba. Ich prawa są notorycznie łamane, a zaczepki i gwałty są na porządku dziennym. Nie oznacza to jednak, że Indie są okrutnym miejscem, które nie nadaje się do życia. Poza tym kobiety w Indiach są coraz bardziej odważne i coraz głośniej walczą o swoje prawa. Jednak zmiany społeczne zajmą na pewno dużo czasu.

Jak wszędzie na świecie są tu rejony mniej i bardziej bezpieczne, szczególnie z perspektywy kobiety. Nie najlepsza opinia tego kolosalnego kraju to wynik pewnych kulturowych i historycznych uwarunkowań, ale też rezultat powtarzanych artykułów o niebezpieczeństwach czyhających na podróżnych, którzy wybierają się na wakacje do Indii. Na pewno można podróżować po Indiach bezpiecznie, trzeba jednak być ostrożnym i rozsądnym. Ja podróżowałam sporo po Indiach, także sama, i nigdy nie zdarzyła mi się nieprzyjemna sytuacja. Nigdy też nie poczułam, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone. Może po prostu mam szczęście?

No właśnie, ma pani? Jest pani w Indiach szczęśliwa?

Nie mam powodów, by narzekać.

Społeczeństwo w Indiach jest mocno patriarchalne. W rodzinie biznesowej, czyli w takiej, do jakiej ja weszłam, mężczyzna prowadzi firmę, a kobieta mu pomaga. Ona może z nim pracować, ale jej osiągnięcia nigdy nie będą na równi z jego osiągnięciami. Bo to mężczyzna w większym stopniu zarabia na rodzinę.

Jest też tak – i tu widzę podobieństwa z innymi krajami europejskimi, także z Polską – że kobieta w hierarchii społecznej stoi niżej od mężczyzny. Tradycyjnie jej rolą jest zajmowanie się dziećmi, rodziną i dbanie o dom.

Jedna z ulic w Delhi (Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl)

A pani lubi dbać o dom?

Lubię, poza tym jak większość średniozamożnych rodzin w Indiach mam pomoc domową. Niektórzy mają dwie albo trzy takie osoby, w tym kierowcę. U nas pani zajmuje się kuchnią i sprzątaniem, a ja dzięki temu mam czas na pracę zawodową. To ogromny przywilej. Chociaż dla Indusów – normalna rzecz.

Mieszkam z mężem i dzieckiem, a moja teściowa mieszka z bratem męża i jego rodziną. Prowadzimy osobne gospodarstwa domowe, co jest bardzo istotne i wcale nie takie powszechne. Zazwyczaj jest tak, że kobieta wchodząca do hinduskiej rodziny wprowadza się do domu męża i wspólnie z jego krewnymi zaczynają tworzyć jedno gospodarstwo.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje

Po 15 latach czuje się pani w Indiach jak u siebie?

Gdy robię zakupy na ulicy albo zamawiam transport, miejscowi próbują mi liczyć potrójną cenę. Uważają mnie za turystkę.

Głupio mi, że nie mówię biegle w hindi. Bez problemu porozumiewam się po angielsku, ale gdybym lepiej znała język kraju mojego męża, bardziej należałabym do tej społeczności i pewnie lepiej bym ją rozumiała.

A wie pani, co zawsze przywozimy z mężem z Polski do Indii?

Nie wiem. Może ogórki kiszone?

Nie, polskie paluszki! Mają unikalną recepturę, która nadaje im wspaniały, niepowtarzalny smak. Nikt w Indiach nie jest w stanie wyprodukować takich samych.

Bogusia Sipiora-Dhingra. Polka od 15 lat mieszkająca w Indiach. Pochodzi z Prudnika pod Opolem. Przed wyjazdem do Indii mieszkała w Warszawie.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Specjalizuje się w niebanalnych rozmowach z odważnymi ludźmi. Pasjonatka kawy, słoni i klasycznych samochodów.