Rozmowa
Agata Adamiecka-Sitek (Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)
Agata Adamiecka-Sitek (Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Monika Strzępka wymieniła panią jako jedną z osób, które przyczyniły się do jej sukcesu, czyli wygranej w konkursie na nowego/ą dyrektora/rkę Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Z radością pracowałam z Moniką nad programem teatru, ponieważ mamy wspólną wizję tego, jakie zmiany powinny w teatrze zajść, przede wszystkim na poziomie systemowym. Jego transformacją zajmuję się od lat – najpierw jako badaczka, a od 2019 roku jako rzeczniczka praw studenckich w Akademii Teatralnej w Warszawie.

Została pani rzeczniczką tuż po tym, jak wybuchł skandal wokół prof. Andrzeja Pawłowskiego – studenci i absolwenci Akademii Teatralnej oskarżyli profesora między innymi o przemoc psychiczną czy prowadzenie zajęć pod wpływem alkoholu.

To była jedna z pierwszych spraw dotyczących przemocy w środowisku teatralnym, która trafiła do mediów. Studenci i absolwenci uczelni powtarzali, że ta przemoc trwała latami i nikt w to nie ingerował. Tym razem postanowili zadziałać wspólnie – i to było kluczowe. Do systemowej zmiany niezbędne są sojusze!

Dwa lata wcześniej stanowisko rektora uczelni objął Wojciech Malajkat. W książce Karoliny Korwin-Piotrowskiej "Wszyscy wiedzieli" przyznaje, że miał świadomość, że ten układ przemocowy na uczelniach teatralnych funkcjonuje, ale nie miał jeszcze wizji, jak wprowadzić zmiany. Gdy zdał sobie sprawę, że jest to problem także w uczelni, którą zarządza, zaczął szukać rozwiązań. Środowisko studentów i absolwentów protestujące wobec nieetycznych praktyk w AT wskazało mnie jako osobę, która mogłaby pełnić funkcję rzeczniczki praw studenckich. Rektor na to przystał. Razem ze studentkami i wykładowczyniami, z pomocą prawników, wypracowaliśmy pierwszy w historii uczelni aktorskich kodeks etyki. Został przyjęty przez senat w 2019 roku, potem w oparciu o nasz dokument podobne wprowadzały kolejne uczelnie. A ja objęłam funkcję rzeczniczki i zaczęłam pracować nad wsparciem osób studiujących, ale także nad kolejnymi krokami w transformacji, bo wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to dopiero początek.

Agata Adamiecka-Sitek została rzeczniczką tuż po tym, jak wybuchł skandal wokół prof. Andrzeja Pawłowskiego - studenci i absolwenci Akademii Teatralnej oskarżyli profesora między innymi o przemoc psychiczną czy prowadzenie zajęć pod wpływem alkoholu (Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)

I potem wybuchł kolejny skandal –  Anna Paliga publicznie opowiedziała o nadużyciach, mających miejsce w łódzkiej filmówce, między innymi o biciu studentek, zmuszaniu ich do rozbierania się podczas egzaminu, wyzywaniu ich. W jej ślady poszli także absolwenci Akademii Teatralnej w Warszawie, między innymi Eliza Rycembel. Wspomniała między innymi o profesorze, który włożył studentce rękę pod bluzkę bez pytania, żeby lepiej pokazać, jak robić dobrze masaż.

Sprawa Anny Paligi dała nam jeszcze bardziej odczuć, że jako środowisko jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji i pod ogromną presją. I że zmiany muszą być naprawdę głębokie. Choć jako uczelnia byliśmy już zaawansowani w procesie przemian. Prowadziliśmy warsztaty z przeciwdziałania przemocy psychicznej, mobbingowi i dyskryminacji – obowiązkowe dla wykładowców. Potem zorganizowaliśmy je także dla studentek i studentów, w następnej kolejności będzie się szkolić kadra administracyjna.

Stworzyliśmy między innymi stały zespół ds. monitorowania działań niepożądanych i przeciwdziałania dyskryminacji. Zdecydowaliśmy się również zlecić przeprowadzenie badania na naszej uczelni, którego celem było zidentyfikowanie form i skali przemocy, a także tych przejawów kultury instytucjonalnej, które im sprzyjają, oraz tych, które przeciwdziałają. Badania zrealizował zespół z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego pod kierownictwem dr hab. Julii Kubisy i dr hab. Mikołaja Lewickiego. Zależało nam, żeby zrobił je ktoś z zewnątrz, bo chcieliśmy mieć możliwie najpełniejszy i najbardziej zobiektywizowany obraz sytuacji. Prace nad badaniem dopiero co się zakończyły.

I co pokazało badanie?

Nie chcę na razie zdradzać szczegółów, z pewnością będziemy prowadzić wokół opublikowanego raportu szerszy dialog publiczny. Pojawiły się w nim na pewno kwestie niepokojące i trudna wiedza o tym, co wymaga zmiany, ale muszę przyznać, że po zapoznaniu się z nim odczułam pewną ulgę.

Jak to?

Po prostu nie jest aż tak źle, jak się obawiałam. Dla mnie najważniejsza jest wysoka akceptacja dla procesu zmian i gotowość do dalszej pracy – na poziomie 75 proc. zarówno wśród studiujących, jak i wykładających. To wielki kapitał!

Przede wszystkim chodzi o przemocową komunikację, brak merytorycznego feedbacku, czytelnych kryteriów oceny i reguł zaliczania przedmiotów i egzaminów. Dla studiujących problemem jest także poczucie niestabilnych relacji – dowolne, jednostronne skracanie dystansu przez osoby wykładające i równie uznaniowe odwoływanie się do hierarchii. Raport  pokazuje, że praca, którą włożyliśmy w zmianę systemu, już przynosi efekty. Co nie znaczy, że nie ma obaw ze strony wykładowców co do tego, że zmiany te będą ingerować w sedno procesu nauczania, że pozbawią naszych absolwentów pewnych kompetencji.

Ingerować w sedno procesu nauczania?

Wiedza teoretyczna na temat tego, jak uczy się w Polsce aktorstwa czy reżyserii, jest nikła. Funkcjonuje system mistrzowski, w którym profesor, czyli mistrz, jest nienaruszalny. Teraz, gdy pytamy o bezpieczeństwo, ingerencja w to, jak się uczy, jest czymś nieuniknionym, co jednocześnie budzi lęk i opór. Jednocześnie nie chcemy niszczyć tego tradycyjnego modelu nauczania, ważnego dla wielu osób studiujących.

Wciąż chcą widzieć w swoich wykładowcach mistrzów.

Tak. Po części wynika to z paternalistycznego charakteru całego naszego systemu edukacji. Także z tego, że oni po prostu nie znają innego modelu. Nie wyobrażają sobie, że te relacje mogłyby być partnerskie i przez to wcale nie musiałyby być mniej rozwojowe.

Współpracujemy intensywnie z zagranicznymi uczelniami w Amsterdamie, Giessen czy w Glasgow – współtworzymy między innymi projekt "Change now" – i doskonale widzimy, jakie są różnice między naszym podejściem do nauczania a różnymi modelami praktykowanymi w uczelniach europejskich.

Raport pokazuje, że praca, którą włożyliśmy w zmianę systemu, już przynosi efekty (Fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Jakie?

Tam system nauczania opiera się przede wszystkim na relacjach partnerskich – doświadczeni artyści spotykają się z młodymi artystami. W Polsce osoby studiujące to nie są artyści, to co najwyżej osoby ubiegające się o taki status. Jednym z haseł szkoły w Glasgow jest: "We treat you as a professional from the very first day" [z ang. od pierwszego dnia traktujemy cię jak profesjonalistę – przyp. aut.]. Myślę, że w Polsce to hasło można by dokładnie odwrócić – aż do ostatniego dnia nie traktujemy cię jak profesjonalisty.

Czy gdy została pani rzeczniczką, zaczęły do pani docierać głosy studentów cierpiących z powodu przemocy na uczelni?

Nie od razu. Nie wystarczy stworzyć kodeks etyki i funkcję rzecznika, żeby zapewnić poczucie bezpieczeństwa i zaufanie. Pandemia też nie pomogła – odkąd zaczęłam sprawować tę funkcję, nie minął rok i wybuchł COVID-19, co uniemożliwiło pracę w normalnym trybie. Na początku zgłaszano do mnie przede wszystkim problemy w relacjach między osobami studiującymi  – zapewne mniej ryzykowne i łatwiejsze było dla studentów mówienie o sobie nawzajem niż o wykładowcach. Prawda jest taka, że jak system jest przemocowy, to obejmuje on wszystkie relacje.

Pod koniec pierwszego roku sprawowania funkcji przyszły do mnie całą grupą studentki ówczesnego czwartego roku aktorstwa dramatycznego. Wysłuchałam ich i powiedziałam: "Cały rok na was czekałam!".

O co chodziło?

Opowiedziały mi, że jako kobiety praktycznie przez całe studia doświadczają dyskryminacji ze względu na płeć – raport zresztą potwierdził ten problem. Mają o wiele mniej do grania niż mężczyźni, dostają mniej ciekawych ról, nie pracowały ani razu na tekście napisanym przez kobietę, a na zajęciach teoretycznych nie omawiały żadnych postaci kobiecych z historii teatru. Przez lata taką sytuację uważano za normalną w teatrze, wynikającą po prostu ze specyfiki kanonu dramatycznego, klasyki. One jasno powiedziały: nie chcemy się na to dłużej zgadzać, tym bardziej że w planowanych dyplomach znów miały zagrać przede wszystkim role towarzyszące.

I co pani zrobiła?

Zaczęłyśmy się regularnie spotykać i rozmawiać na ten i inne tematy, również dotyczące nadużyć. Okazało się, że wszystkie punkty, które zawarliśmy w kodeksie etyki, zostały wobec nich naruszone.

Na przykład?

Naruszanie nietykalności cielesnej – w formie komentowania wyglądu, cech charakteru, wywierania presji na wykonywanie zadań ingerujących w intymność. Aktorka gra sobą, angażuje swoje ciało i emocje – to oczywiste. Ale właśnie dlatego pewne kwestie muszą być przedmiotem dyskusji i każda ze stron musi się na nie świadomie zgodzić.

Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl)

Jaki był efekt tych rozmów?

Studentki na moją prośbę zgodziły się zebrać swoje doświadczenia i stworzyć dokument, który nazwałyśmy "diagnoza". Posłużył nam jako materiał do przygotowania warsztatów antydyskryminacyjnych. Ale ich prawdziwym celem było zrealizowanie projektu artystycznego, który do pewnego stopnia miałby wyrównać dysproporcje między studentami i studentkami. Powstał głośny spektakl "Klub" wyreżyserowany przez Weronikę Szczawińską, który udało się wyprodukować wspólnie z TR Warszawa. Zdobył wielki rozgłos, pokazywany był też między innymi na Festiwalu Boska Komedia, gdzie został nagrodzony.

Opowie pani jeszcze o jakimś przypadku interwencji?

Wolałabym nie. Zależy nam na tym, żeby prowadzić ten proces zmian tak, aby konkretni ludzie nie byli piętnowani, bo problemem jest cały system. Mogę jednak zapewnić, że sprawy nie dotyczyły naruszeń tak drastycznych jak te, o których opowiedziała Anna Paliga.

A jakich?

Między innymi wywierania dużej presji na studentów i studentki przez wykładowców, zmuszania do wykonywania zadań, na które studiujący nie mieli w sobie zgody, co skutkowało ogromnymi kosztami psychicznymi, jakie ponosili. Często potem zmuszeni byli szukać pomocy na terapiach. W kilku przypadkach Akademia wsparła finansowo takie procesy terapeutyczne. W Akademii działamy inaczej niż na przykład łódzka filmówka, która zdecydowała się na publikację wszystkich rekomendacji komisji antymobbingowej. U nas procedura zakłada poufność.

W takich warunkach łatwiej chronić osoby przemocowe. A jeśli doszło do przestępstwa?

Ja mówiłam wyłącznie o sprawach, które nie są z kategorii tych naruszających prawo. Jest ich zdecydowanie więcej i to skupienie się na nich daje szansę na rzeczywistą transformację. Jeśli doszłoby do poważnego nadużycia, rektor ma obowiązek zgłoszenia sprawy organom ścigania i wszczęcia postępowania dyscyplinarnego.

Niestety, procedura dyscyplinarna określona w Prawie o szkolnictwie wyższym i nauce jest bardzo długotrwała i trudna, zwłaszcza dla osoby zgłaszającej nadużycie. Jest szeroko krytykowana w środowisku rzeczników akademickich.

Dlaczego?

To bardzo złożona procedura parakarna. Zakłada, że osoba oskarżona ma prawo występować ze swoim pełnomocnikiem prawnym, osoba wnosząca skargę już takiego prawa nie ma. Do komisji, która bierze udział w postępowaniu, są ponadto rekrutowani wyłącznie nauczyciele akademiccy z uczelni, na której doszło do nadużycia. W przypadku dużego uniwersytetu procedury dyscyplinarne obsługiwane są przez wydziały prawa, ale w przypadku uczelni artystycznych zarówno rzecznik dyscyplinarny, jak i członkowie komisji to nie są prawnicy, tylko wykładowcy aktorstwa czy reżyserii. Okazuje się, że jedyną w pełni profesjonalną osobą jest w takiej sytuacji obrońca-pełnomocnik oskarżonego. W tej chwili prawo nie daje nam tu dobrych narzędzi, dlatego tak ważne jest tworzenie przez uczelnie własnych procedur. Podkreślał to także Rzecznik Praw Obywatelskich w wydanym w 2018 raporcie "Doświadczenia molestowania wśród studentek i studentów".

Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich w 2018 roku (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl)

Dużo takich postępowań dyscyplinarnych było wszczętych w historii Akademii?

W ostatnich latach kilka. Niektóre ciągną się do tej pory. Sprawa Andrzeja Pawłowskiego nie została jeszcze prawomocnie zakończona, bo profesor odwołał się do wyższej instancji – komisji przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego.

Przed wyrokiem rozstał się jednak z uczelnią. Najpierw był przesunięty do zajęć niezwiązanych z dydaktyką, potem – za porozumieniem stron – opuścił uczelnię.

Po tym, co przeczytałam na temat praktyk i przemocy stosowanej przez Włodzimierza Staniewskiego, założyciela Gardzienic - grupy teatralnej powstałej w 1977 roku, aż trudno uwierzyć, że śledztwo zostało umorzone przez prokuraturę. Staniewski miał molestować seksualnie aktorki. Poniżać, gnębić aktorki, aktorów i współpracowników. Jedną z członkiń grupy miał pobić i zamknąć na kilka dni w swoim pokoju.

Mamy taki, a nie inny system prawny – śledztwo zostało umorzone, bo sprawy się przedawniły. Wdałam się w związku z tą sprawą w gorącą dyskusję w środowisku akademickim na temat przemocy w Gardzienicach, ponieważ badacze teatru zostali bezpośrednio oskarżeni o niereagowanie na to, co się tam działo, a wręcz o legitymizowanie tych praktyk. W komentarzu, który napisałam dla Dwutygodnika, mówiłam o tym, że sprawa Gardzienic to wielkie wyzwanie dla całego środowiska teatralnego, że potrzebna jest głęboka dyskusja na temat etyki prowadzenia badań teatralnych. Odpowiedź środowiska tzw. badaczy Gardzienic była zdumiewająca.

Zobacz wideo Najwięksi aktorzy Złotej Ery Hollywood

To znaczy?

Nikt nie tylko nie poczuwał się do odpowiedzialności, ale także nie był gotowy do rozmowy na temat etyki badań. Cały czas padało sformułowanie "prokuratura zajmie się sprawą, wymiar sprawiedliwości powie, czy był winny czy nie". Ręce opadają! Bo przecież od razu było jasne, że wszystkie sprawy, o których opowiedziały dawne współpracowniczki i współpracownicy Staniewskiego, były już przedawnione. Tylko że sytuacja, w której osoby doświadczające przemocy są gotowe, żeby o niej opowiedzieć dopiero po wielu latach, nie jest niczym niezwykłym. Wynika z dynamiki traumy. Więc to, że Włodzimierzowi Staniewskiemu w świetle prawa nie dowiedziono winy, nie oznacza, że nie dopuścił się naruszeń i że nie powinniśmy debatować na ten temat. Zasada domniemania niewinności jest fundamentalnym osiągnięciem prawnym i nigdy nie może być podważana. Ale nie może zarazem stawać się narzędziem absolutnej cenzury debaty publicznej – oczywiście takiej, która nie narusza prawa.

O sprawie Pawła Passiniego, oskarżonego o poważne przekroczenia wobec studentek aktorstwa, też nieustannie słyszę, że powinniśmy milczeć, ponieważ nie ma jeszcze wyroku sądu. Uważam wręcz przeciwnie. Sprawa ma wymiar prawny, ale także etyczny i instytucjonalny.

Istnieje ryzyko, że ktoś stanie się ofiarą linczu bezpodstawnie.

Oczywiście, więc kiedy mówię o poważnej debacie, nie mam na myśli medialnego linczu. Nieraz byłam świadkiem nieetycznego zachowania różnych agresywnie działających mediów czy influencerów kosztem znanej osoby chcących podbić sobie widzialność i klikalność.

Jednocześnie w sytuacji, kiedy ludzie mają poczucie, że przekroczone zostały ich granice i doświadczyli przemocy, i mówią o tym publicznie, to także publicznie musimy podjąć temat.

Fakt, że są to sprawy trudne, nie powinno blokować dyskusji. Zwłaszcza w środowisku, którego temat dotyczy bezpośrednio. My, jako badacze i badaczki teatru, też wiele ryzykujemy.

Jak to?

Napięcie w środowisku jest bardzo silne. Kiedy bada się takie sprawy, można zostać pozwanym o naruszenie dóbr osobistych. Zdarzają się też personalne ataki. Niedawno zostałam publicznie nazwana "komisarką ludową, która by najchętniej rozstrzelała wszystkich myślących inaczej", mimo że nieustannie staram się otwierać pole debaty.

Przejmowała się tym pani?

Potraktowałam to jako rodzaj reakcji obronnej. Zmiany powodują opór, czasem bunt. I dobrze, bo jak nie ma oporu, to znaczy, że nie ma prawdziwej zmiany. Mam też ogromne wsparcie ze strony władz uczelni. Niedawno powiedziałam rektorowi Malajkatowi, śmiejąc się, że po raz pierwszy w swojej pracy mam tak, że stoję obok białego mężczyzny po pięćdziesiątce, który ma ogromną władzę, i czuję, że chodzi nam dokładnie o to samo!

Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. W mediach od 2011 roku. Słuchanie ludzi to, obok tańczenia, jej ulubiona aktywność. Wierzy, że każda historia jest wyjątkowa. To, co jednak w każdej opowieści najcenniejsze, to jej walor uniwersalny. Takie historie chce opowiadać.