
"Będziemy walczyć do końca (…), będziemy walczyć na plażach, na lotniskach, na polach, na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy (…)" – mówił niedawno w brytyjskim parlamencie, cytując Winstona Churchilla, prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Co pani sobie pomyślała?
Pomyślałam sobie, że jest spore podobieństwo między postawą Churchilla w czasie II wojny światowej a prezydentem Zełenskim dziś. Churchill co prawda nie był aktorem, ale był świetnym oratorem. Umiał znakomicie dostosowywać ton i słowa, mówiąc do rozmaitych grup społecznych. Brytyjczycy, słuchając w radiu Churchilla, mieli wrażenie, że mówił do każdego z osobna.
Churchill potrafił zafascynować swoimi mowami nawet posłów opozycji, najzacieklejszych oponentów. Gdy przez kilka lat był ministrem finansów, musiał przedstawiać w Izbie Gmin budżet – coś z natury rzeczy niezwykle nudnego. Ale nawet wówczas, przemawiając trzy i pół godziny, powodował, że posłowie siedzieli zasłuchani. To naprawdę niezwykła umiejętność.
Prezydent Zełenski jest aktorem, w związku z tym doskonale wie, jak mówić do publiczności, i robi to świetnie. Zarówno wtedy, gdy zmęczony i nieogolony zwraca się do obywateli, jak i wtedy, gdy przemawia za pomocą łączy w brytyjskim parlamencie, wywołując owację na stojąco.
Cytując – jakże celnie – ikoniczną mowę Churchilla.
Edward Murray, korespondent amerykańskiego radia podczas II wojny światowej, powiedział, że "Churchill zmobilizował słowa i rzucił je do walki". To samo robi teraz – ze wspaniałymi efektami – prezydent Zełeński, mobilizując słowami i własny naród, i społeczność międzynarodową.
Ów cytat z Churchilla nie jest jedynym w służbie współczesnych politycznych mów. Ileż to razy słyszeliśmy polityków, którzy obiecywali – znów za Churchillem – "krew, znój, łzy i pot". Skąd ta niesłabnąca siła Churchillowskich wystąpień?
On miał niesłychaną wyobraźnię słowa i w sposób wręcz imponujący tę wyobraźnię potrafił stosować w życiu. Oprócz tego miał znakomity refleks w ripostach. W młodości, kiedy zaczynał posłowanie, bardzo lubił z rówieśnikami harcować słownie w parlamencie. Trzeba było w końcu jakoś zaistnieć w tylnych ławach.
Kiedy już jako premier gościł na początku 1942 roku w Białym Domu, do jego pokoju bez pukania wjechał na wózku prezydent Franklin Delano Roosevelt, bo chciał mu pokazać wymyślony przez siebie statut przyszłej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Traf chciał, że Churchill był świeżo po porannej kąpieli i stał zupełnie nagi. Sytuacja dość niekomfortowa, ale jak się okazuje, i z niej Churchill błyskotliwie wybrnął, mówiąc do Roosevelta: "Jak widać, premier Wielkiej Brytanii nie ma niczego do ukrycia przed prezydentem Stanów Zjednoczonych".
Churchill nie tylko znakomicie przemawiał, ale także równie znakomicie pisał. Był samorodnym talentem?
Wzorem dla Winstona Churchilla był ojciec, lord Randolph Churchill, bardzo znany poseł Partii Konserwatywnej. Syn był w ojca bardzo zapatrzony i chciał być jak on. Problem polegał na tym, że Winston nie uczył się najlepiej i ojciec uznał, że nie ma co marnować na niego pieniędzy. Nie wysłał go więc do Oxfordu, posłał tam drugiego syna. Winston natomiast skończył Królewską Akademię Wojskową, zazdroszcząc bratu uniwersyteckiej edukacji. Kiedy później, jako dwudziestokilkulatek, wyjechał do Indii – perły w koronie Imperium Brytyjskiego – nadrabiał intensywnie intelektualne zaległości, prosząc matkę o wysyłanie kolejnych książek o tematyce społecznej, politycznej czy historycznej.
Wracając więc do pańskiego pytania: tak, Churchill był samorodnym talentem retorycznym i pisarskim.
A przemawiał i pisał dość intensywnie. Jak znajdował czas na pisanie książek?
Pisał głównie wtedy, gdy nie pełnił funkcji rządowych, gdy był – jak sam mówił – "zwykłym posłem z tylnych ław". Wtedy też malował, co szczególnie lubili jego bliscy, bo było to jedyne zajęcie, przy którym Churchill nic nie mówił.
Ale jeśli chodzi o pisanie, trzeba powiedzieć, że Churchill nie robił tego sam, bo zorganizował sobie małą fabrykę pisarstwa. Zatrudnił sekretarki, które notowały to, co dyktował, oraz grono młodych historyków, którzy zajmowali się sprawdzaniem faktów, kwerendami w archiwach i wizytami w bibliotekach. Nie było to więc pisanie w samotności.
W tym intensywnym pisaniu był, jak rozumiem, jeszcze jeden cel – danie ludziom własnej narracji o wydarzeniach, w których brało się udział.
Churchill był przekonany, że historia będzie o nim dobrze mówiła. A najlepiej zadbać o to, pisząc tę historię własnoręcznie.
Czy z perspektywy 2022 roku można powiedzieć, że plan się powiódł?
Tak, choć dzisiejsze czasy, kompletna zmiana obyczajowości i polityczna poprawność powodują, że i Churchillowi jest coraz trudniej. Dzisiaj wielu zwraca uwagę nie na to, na co Churchill by chciał, a on był przecież dzieckiem swojej epoki – czy to w kwestiach rasizmu, czy feminizmu. Należy oczywiście do wszystkiego podchodzić krytycznie, ale uczciwie. Bezrefleksyjne zrzucanie rozmaitych postaci z cokołów tylko dlatego, że żyły według obyczajów czasów, w których żyły, jest bezsensowne i ahistoryczne. Nie można wyciągnąć Churchilla z czasów, w których żył.
Churchill przetrwa cancel culture?
Myślę, że przetrwa, bo był bez wątpienia wielkim mężem stanu, który jest z nami nieustannie obecny, na co dowodem jest choćby wystąpienie prezydenta Zełenskiego, od którego zaczęliśmy.
Czy Churchill był skazany na politykę?
Pewnie tak, biorąc pod uwagę to, jak bardzo chciał spełnić oczekiwania ojca i jak bardzo lubił zmienność. Winston Churchill był przecież, o czym mało kto wie, świetnym żołnierzem, w dodatku sprawdzonym na polu bitwy, ale żołnierka go nudziła. Sam mówił, że na wojnie może umrzeć tylko raz, a w polityce można umierać kilka razy.
Kojarzymy Churchilla z Partią Konserwatywną, ale przez 20 lat był w Partii Liberalnej. Był więc konserwatystą czy nie?
Myślę, że on się nigdy nie wyrzekł liberalnych – w anglosaskim rozumieniu tego słowa – poglądów i takie postulaty, jak zasiłki dla bezrobotnych, ulgi podatkowe, ubezpieczenia zdrowotne czy minimalna płaca, były dla niego oczywistością. Mówił, że nie chodzi o to, by banki były zadowolone, tylko żeby społeczeństwo było zadowolone. Dlatego tak bardzo się martwił brakami w dostawach podczas wojny. Jego powrót po tylu latach do torysów związany był po prostu ze słabością liberałów, a celem polityka jest być w parlamencie i w rządzie. Powiedziałabym, że Churchill miał takie poglądy jak jego ojciec, czyli liberalno-konserwatywne, i pozostał im właściwie wierny do końca.
Do końca był też postacią, która – jak to się mówi – na język nie chorowała.
Doprowadzał do szału wszystkich królów po kolei. Kiedy był ministrem, premier powierzył mu pisanie sprawozdań z posiedzeń parlamentu i Winston Churchill robił to oczywiście w swoim stylu, co oburzało monarchów, bo nie byli do czegoś takiego przyzwyczajeni. Potrzebowali trochę czasu, by się do Churchilla przekonać. Polubił go w końcu i Jerzy VI, i jego córka Elżbieta II. Oboje uważali, że jest idealnym premierem na niełatwe dla imperium czasy.
Imperium bowiem się rozpadało, co musiało człowieka wychowanego pod panowaniem królowej Wiktorii boleć.
To prawda, rozpad Imperium Brytyjskiego był dla niego bolesny, ale z drugiej strony trzeba powiedzieć, że to nie kto inny, tylko właśnie Churchill był za daniem Irlandii czy Indiom samorządności. Problem polegał na tym, że wówczas samorządność już nie wystarczała, żądano niepodległości, czego Churchill nie mógł zrozumieć. Nie rozumiał, jak można nie chcieć być częścią Imperium Brytyjskiego. Nie rozumiał też Gandhiego i jego polityki biernego oporu. Bierny opór dla Churchilla, człowieka czynu, był antynomią, rzeczą niepojętą.
Winston Churchill nieraz się mylił, ale chyba częściej oceniał sytuację trafnie. Tak było, gdy widząc rosnącą potęgę Niemiec, bezskutecznie namawiał Brytanię w latach 30. XX wieku do zbrojenia się. Tak było, gdy ostrzegał Zachód, szczególnie USA, przed bolszewikami, stając jednoznacznie po polskiej stronie.
Polska była dla niego zadrą, miał problem z tym, jak sprawa polska została po II wojnie rozwiązana. Churchill zawsze wspierał nasz kraj. I w latach 20. XX wieku, gdy wysyłał broń dla Polski walczącej z bolszewikami, których nienawidził, i w czasie II wojny światowej, i po niej, gdy ważyły się losy Europy Środkowo-Wschodniej. Był w tym niestety osamotniony, bo Roosevelt, którego Polska nie obchodziła wcale, łasił się nieustannie do Stalina i był nieraz podczas spotkań tej trójki bardzo nieprzyjemny dla Churchilla.
W polskiej świadomości istnieje nadal triada: Churchill-Jałta-zdrada, a to jest raczej niesprawiedliwe i niezupełnie prawdziwe. Według mnie trudno obwiniać Churchilla o zdradę sprawy polskiej, bo on naprawdę się starał. Polskę w Jałcie zdradził Roosevelt. I nie zapominajmy, że Churchill był przede wszystkim premierem Wielkiej Brytanii, a nie Polski i musiał dbać o interesy swojego kraju.
Churchill był rzeczywiście jedynym Anglikiem, którego bał się Hitler?
Wygląda na to, że tak. To są zresztą słowa jednego z niemieckich generałów do brytyjskiego dyplomaty, jeszcze sprzed wojny. "Jeśli chcecie odstraszyć Hitlera, to Churchill powinien zostać premierem" – mówił ów generał. Hitler nie poważał zupełnie premiera Neville’a Chamberlaina i uważał, że jeśli rządem brytyjskim będzie kierował Churchill, to wtedy wojna Niemców z Wielką Brytanią jest nieunikniona. A Hitler wojny z Wielką Brytanią nie chciał.
Zaraz po zakończeniu wojny konserwatyści przegrywają wybory i Churchill traci stanowisko premiera. Szok?
Szok dla Churchilla i Partii Konserwatywnej, która zlekceważyła przygotowanie do wyborów w Partii Pracy. Laburzyści mieli opracowany kompleksowy powojenny program, który okazał się bardzo atrakcyjny dla wyborców. Oferowali nacjonalizację, gwarantowaną płacę, powszechną służbę zdrowia i generalnie opiekę od narodzin do śmierci. W dodatku kolportowali ulotki z tym programem wśród jeszcze walczących żołnierzy, by ci wiedzieli, o co walczą. Tymczasem konserwatyści oferowali żołnierzom walkę o imperium, które i tak już trzeszczało w szwach. Wybór był zatem prosty.
Konserwatyści zlekceważyli też wielkie zmiany społeczne, które przynosi każda duża wojna, w tym wymieszanie się żyjących dotychczas oddzielnie społecznych klas, rozluźnienie obyczajów czy emancypacja kobiet. Powojenna Brytania nie przypominała tej przedwojennej. I w końcu trzeci czynnik to błędne utożsamienie popularności, wręcz uwielbienia dla Winstona Churchilla z popularnością partii. Wszystko to złożyło się na przegraną Partii Konserwatywnej, a w rezultacie utratę przez Churchilla stanowiska premiera.
W 1953 roku Churchill dostał literackiego Nobla – w uzasadnieniu doceniono jego przemowy. Nie był zadowolony?
Nie, bo uważał, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, z czym trudno się nie zgodzić. Literackiego Nobla przyjął więc bez entuzjazmu, choć była to przecież forma pewnego rodzaju hołdu, który chcieli mu złożyć Szwedzi.
Ale nie była to jeszcze emerytura, bo Churchill wrócił na Downing Street 10 w 1951 roku i rządził Wielką Brytanią przez kolejne cztery lata. Gdy opuszczał siedzibę premiera, miał 80 lat!
On uważał, że musi, bo nie ma nikogo, kto pokierowałby rządem torysów tak jak on, choć z pewnością sam czuł, że czas oddać stery młodszym. Czuli to również konserwatyści i opozycja, której Churchill pokazywał w Izbie Gmin z braku argumentów język. To już nie był ten człowiek, który zachwycał umysłem, refleksem i wizją, choć dla wielu był nadal naturalnym przywódcą Wielkiej Brytanii i całego świata zachodniego w starciu ze stalinowskim Związkiem Radzieckim. Tak też myślał o sobie do samego końca.
Nina Smolar. Doktor biochemii, szefowa Wydawnictwa Aneks. W lutym 1970 r. wyemigrowała do Szwecji. Na Uniwersytecie Uppsalskim obroniła doktorat z biochemii, jednocześnie angażując się w założenie kwartalnika "Aneks". Od 1975 r. mieszkała w Wielkiej Brytanii, gdzie w latach 1976–1982 pracowała naukowo w Imperial Cancer Research Fund w Londynie i King’s College Uniwersytetu Londyńskiego. Od 1982 do 1999 r. kierowała książkowym Wydawnictwem Aneks. W 1995 r. wróciła do Polski. W 2011 r. za pomoc opozycji demokratycznej została odznaczona przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Niedawno nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się jej książka "Churchill. Opowieść o przegranym zwycięzcy".
Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu Gazeta.pl, polskiej edycji Vogue, gdzie prowadzi także swój queerowy podcast Open Mike oraz felietonistą poznańskiej Gazety Wyborczej. Pracował w Polskim Radiu, pisał m.in. do Wysokich Obcasów, Przekroju, Exklusiva, Notatnika Teatralnego, Beethoven Magazine czy portalu e-teatr.pl