
Proszę powiedzieć krótko i w prostych słowach, czym się pan zajmuje.
W moim przypadku powiedzieć, czym się zajmuję, to łatwe: popularyzacją nauki. Jestem dziennikarzem radiowym i telewizyjnym, z wykształcenia fizykiem, wykładam na Politechnice Warszawskiej, biorę udział w festiwalach i piknikach naukowych, piszę książki, broszurki i artykuły do czasopism. Prowadzę swój kanał CiekaWizja i publikuję na Facebooku. W 1984 roku związałem się z Telewizją Polską, gdzie zrealizowałem kilkaset programów popularnonaukowych, w tym oczywiście "Laboratorium".
Ale ja sam tym pytaniem – czym pani/pan się zajmuje? – męczyłem wielu naukowców: fizyków jądrowych, chemików, biologów, profesorów, adiunktów i inżynierów. Podsuwałem im mikrofon, chcąc, by swoje skomplikowane, trwające często całe dekady badania opisali odbiorcom w kilku prostych słowach.
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Jak to się stało, że oni panu w ten krótki i prosty sposób odpowiadali?
Kolega po fachu złapał mnie kiedyś w korytarzu na Woronicza i zadał takie samo pytanie. Usłyszał: był to pot, krew i łzy, a dokonałem tego ogniem i mieczem.
Zależało mi na tym, by pokazywać ciekawych, świetnie wyglądających i mówiących uczonych. Przecież sam jestem fizykiem i zanim poszedłem do radia, byłem doktorantem w Instytucie Chemii Organicznej PAN. Dobrze wiedziałem, że w dziesiątkach, w setkach rodzimych laboratoriów, centrów badawczych, instytutów naukowych pracują mądrzy ludzie o ogromnej wiedzy, tylko społeczeństwo o tym nie wie. Brakuje połączenia między światem naukowym i światem laików. Profesorowie są przyzwyczajeni do wygłaszania referatów i wystąpień na kongresach, a nie do lekkich rozmów przed kamerą. A proszę mi wierzyć, kamera jest bezlitosna. Stając przed nią, trzeba zawsze być bardziej – bardziej wyprostowanym, szerzej uśmiechniętym, bardziej elokwentnym. Musimy przedstawić skondensowaną wersję siebie. To nie jest proste i wymaga treningu. Teraz są szkolenia medialne, sam takie prowadzę, ale kiedyś nikt o czymś takim nie myślał.
I co się działo?
Proszę sobie wyobrazić: realizuję program "Laboratorium", rozmawiam z pracownikami instytutu, oglądam urządzenia, przyglądam się eksperymentom – wszystko idzie świetnie. Ale później ktoś powinien mi to skomentować do kamery. Zapala się światło, a rozmówcę ogarnia paraliż. Albo myli się, mówi dziwne rzeczy. Powtarzamy nagranie, podpowiadam coś, zapisujemy tekst. Wygląda na to, że teraz pójdzie już super. Ale gdy zapala się lampka kamery, paraliż wraca.
Pewnego naukowca z dużej uczelni technicznej nagrywaliśmy sześć godzin. Sześć godzin, żeby powiedział cztery zdania. W tym czasie ekipa zdążyła zjeść obiad, ktoś przyniósł z cukierni ciastka, kawę, a nagrania jak nie było, tak nie było.
Odpuścił pan?
Nie. Napisaliśmy całą czterozdaniową wypowiedź i doktor nauczył się jej na pamięć. Ale to wciąż było za trudne, więc podzieliliśmy ją na dwie części i nagrywaliśmy po dwa zdania. I wreszcie, po sześciu godzinach i 20 minutach, mieliśmy materiał.
Często zdarzały się takie problemy?
Trudno było je przewidzieć. Kiedyś jeden z młodych naukowców zaczął swoją wypowiedź: "Dzięki naszemu urządzeniowi pomiarowujemy...". Przerwałem. "Przepraszam, ale to nie jest po polsku". Nagrywamy zatem drugą wersję: "Dzięki naszemu urządzeniowi...". "Stop, jeszcze raz". Po kilku próbach naukowiec zaczął mnie przekonywać, że on po prostu mówi gwarą kurpiowską.
Innym razem trafiłem z ekipą do pewnego wyjątkowo nowoczesnego jak na tamte czasy laboratorium. Wokoło stały sprzęty kupione za grube pieniądze, wszystko ładne, schludne i niczym nieodbiegające od standardów zachodnich. Nagraliśmy materiał i przyszedł czas, żeby porozmawiać z szefem laboratorium. Posadziliśmy go na krześle na tle ściany pełnej instrumentów naukowych i włączyliśmy kamerę. Zadałem profesorowi pytanie, ale zauważyłem, że nasz bohater jakoś krzywo siedzi, bokiem do kamery, i mówi, patrząc przez ramię. Zwróciłem uwagę, że jednak lepiej byłoby patrzeć prosto w kamerę, na co uczony odpowiedział, że w kamerę nie będzie patrzył, bo wtedy jego koledzy po fachu uznają, że to reklamiarstwo. A jak tak bokiem będzie mówił, to pomyślą, że został do wywiadu zmuszony. Zatrzymałem nagranie i zapytałem, czy udzielając wywiadów amerykańskiej telewizji, również siadał bokiem. "Nie – odparł uczony – tam siadałem przodem, ale po jednym występie dostałem grant na milion dolarów".
Teraz naukowcy są wręcz zobligowani do mówienia o swojej pracy. Każdy projekt musi mieć wymiar edukacyjny i społeczny.
A kiedyś bywało i tak, że naukowiec na propozycję nagrania odpowiadał: "A nie może pan iść do kogoś innego?". Dziś zdarza się to niesłychanie rzadko. Uczeni rozumieją, że muszą upowszechniać wyniki swoich badań. Przecież prowadzą je za nasze, podatników, pieniądze.
Zdarza się też odwrotnie, że to dziennikarze nie potrafią rozmawiać z naukowcami.
Większość znanych mi dziennikarzy popularnonaukowych i – szerzej – popularyzatorów nauki umie. Często są prawdziwymi fachowcami w swoich dziedzinach. Na ogół wiedzą dużo albo nawet bardzo dużo. Ja też musiałem być rzetelnie przygotowany do programu. To kwestia profesjonalizmu. Konsultowałem z naukowcami każde zagadnienie i to przede wszystkim im starałem się oddawać głos w programach, a nie promować siebie. Jednak zdaję sobie sprawę, że nie każdy tak na to patrzy.
Kiedyś znajoma dała mi kasetę z nagraniem programu jakiejś lokalnej telewizji. W pewnej chwili dziennikarka rozmawiająca z gościem powiedziała: "Mamy jeszcze pięć minut, może opowie pan coś ciekawego?".
Ale co opowie? O swojej pracy, rodzinie, dowcip opowie?
Nie mam pojęcia, pewnie cokolwiek. Ta historia po dziś dzień potrafi mi się przyśnić. Trudno mi sobie wyobrazić, by dziennikarz nie wiedział, o co chce zapytać rozmówcę. Dziennikarz musi wiedzieć, z kim, o czym i dlaczego rozmawia.
Naukowiec też.
Pamiętam taką sytuację z radia, z audycji "Studio kosmos". Po locie orbitalnym Mirosława Hermaszewskiego, który zresztą relacjonowałem na żywo na antenie, tematy kosmiczne stały się bardzo modne, co sprawiało mi wielką radość, bo do dziś lubię tę tematykę. Po kilkunastu minutach programu przypomniałem słuchaczom, że mamy w studiu, w rozgłośni poza Warszawą, specjalnego gościa. Poprosiłem profesora o komentarz do badań prowadzonych na pokładzie stacji orbitalnej. Ekspert mówił już dwie minuty, czyli dość długo jak na radiowe standardy, więc dopowiedziałem: "Bowiem w kosmosie, w stanie nieważkości ogromną rolę odgrywają siły…". Sądziłem, że uczony podejmie temat, ale odpowiedział mi tylko jęk i cisza. Usiłowałem jakoś wybrnąć z sytuacji, mówiąc: "Zapewne miał pan na myśli zjawisko napięcia powierzchniowego". Znowu jęk i cisza. Wystraszyłem się nie na żarty. Czyżby zawał? Sprawa wyjaśniła się po zakończeniu programu. Okazało się, że profesor przyszedł do studia z kilkunastostronicowym referatem i poproszony o wypowiedź po prostu czytał swój tekst z kartki. Moich uwag nie słyszał i w pewnej chwili nie wiedział już, czy czytać dalej, czy mówić coś od siebie.
Dziś naukowcy są uczeni występowania przed kamerami, rozmów z dziennikarzami. Organizowane są specjalne szkolenia medialne, działają firmy PR pomagające naukowcom w dotarciu do odbiorców. Choć jakkolwiek by na to patrzeć, ci ze Stanów są w tym wciąż najlepsi.
Kiedy byłem w Berkeley i chciałem porozmawiać z kimś przed kamerą, padały wcześniej dwa krótkie pytania: dla kogo i jak długo. To wystarczyło, by naukowiec dostosował narrację do potrzeb danego medium czy danej publikacji. Tamtejsi specjaliści stale doskonalą umiejętność wypowiadania się do laików. Piękny wykład popularnonaukowy zrobił specjalnie dla mojej żony pewien profesor pracujący przy pierwszej wersji słynnego dziś detektora fal grawitacyjnych LIGO.
Żona często towarzyszyła mi w podróżach. Była zawodowym muzykiem, prowadziła chóry i czasami żartowaliśmy, że jest jedynym muzykiem na świecie, który widział tak wiele akceleratorów. W laboratorium CERN pod Genewą była ze mną nawet kilka razy.
Ale wróćmy do LIGO i Caltechu. Gdy ja nagrywałem dokumentację filmową, profesor bardzo spokojnie, prosto, rzeczowo i obrazowo opowiadał mojej żonie, na czym polega wykrywanie fal grawitacyjnych. Po wszystkim stwierdził, że to było bardzo pouczające, bo miał szansę dowiedzieć się, jakim językiem mówić do ludzi bez wykształcenia ścisłego. I poczuł się już przygotowany do spotkania z senatorem lub gubernatorem stanu, którzy też nie są fizykami.
Bycie żoną lub mężem dziennikarza nie jest prostą sprawą, trzeba lubić samotność.
Jeszcze trudniej być dzieckiem dziennikarza. Kiedyś, gdy moje najstarsze dziecko było jeszcze małe, a ja spędzałem wiele czasu w radiu, zdarzyła mi się wolna sobota – wówczas to była zupełna nowość. Umówiliśmy się, że będziemy kleili modele. Siedzimy przy stole, kleimy, z radia leci spokojna muzyka. W tym momencie zaczęły się wiadomości, a w nich informacja, że na stacji Warszawa Główna Towarowa skradziono z pociągu trzy kilogramy cyjanku potasu. Przecież tym można otruć połowę mieszkańców Warszawy! Narzuciłem kurtkę, wziąłem ciężki magnetofon i pognałem na stację. Rozmawiałem z kolejarzami i sokistami. Usłyszałem mnóstwo opowieści o kradzieżach futer, elektroniki i innych cennych przedmiotów. Zrobiłem naprawdę dobry materiał, ale do dziś pamiętam rozczarowaną minę mojego dziecka.
Udało się panu złapać równowagę między życiem a pracą?
Starałem się wciągać rodzinę w to, czym się zajmowałem. Gdy wracałem do domu o jakiejś normalnej porze, opowiadałem przy stole, co robiłem, gdzie byłem i kogo widziałem. Jak już wspominałem, moja żona często ze mną wyjeżdżała, więc znała mój świat. Natomiast synowie byli moimi partnerami, gdy nagrywaliśmy program dla dzieci "Kuchnia".
Ale nie będę kłamał, że prowadziłem przykładne życie domowe. Praca dziennikarza wymaga bycia poza domem, czasem jedzie się wiele godzin, by zarejestrować minutę materiału. Później trzeba zmontować program i raczej nie wychodzi się z pracy o 17. Ale ja to kochałem. Biegłem do radia, a potem do telewizji jak na skrzydłach. Dla programu, dla tego, co teraz może się wydarzyć, co zrobię, kogo poznam. No i dla ludzi, z którymi pracowałem, bo dziennikarstwo to zawód zespołowy.
Teraz pracuje pan sam.
Kiedy zaczynałem pracę w telewizji, na zdjęcia jechała grupa sześcioosobowa. Był kierowca, dźwiękowiec, oświetleniowiec, operator kamery, producent, dziennikarz i samochód wyładowany ciężkim sprzętem. Sam statyw ważył kilkanaście kilogramów, kamera – 11, a razem z bateriami itp. – ponad 20. A jeszcze lampy, kable, mikrofony.
Później uznano, że kierowca jest zbędny, w końcu może prowadzić dźwiękowiec. Niepotrzebny okazał się też producent, wreszcie oświetleniowiec, bo przecież jego pracę może wykonać dźwiękowiec. I tak redukowano ekipę. Aż wreszcie został sam dziennikarz. Sam wymyśla program, sam go nagrywa, sam zadaje pytania i sam montuje całość. Czasem jedzie także dźwiękowiec lub operator, który nagrywa dziennikarza.
Pozwala to znacznie obniżyć koszty. Dzisiaj wystarczy mi mała kamera, lekki statyw, mikrofon i lampy, które mogę zmieścić w kieszeni, ale jakaś część tej zespołowej pracy bezpowrotnie umarła. Pozostała ciekawość świata, pasja i piękne wspomnienia. Zgromadziłem sporo historyjek i anegdot. Czasem dzielę się nimi na Facebooku.
Likwiduje pan studio nagraniowe.
Tak, nie stać mnie na utrzymanie lokalu w Śródmieściu Warszawy. Stały tam kamery, oświetlenie, komputery i masa innych urządzeń niezbędnych, by zrealizować program telewizyjny. Wszystko połączone dziesiątkami kabli. Zwijałem te kable przez kilka dni, układałem, przewoziłem sprzęty, zabrałem, co się dało, do domu, resztę przekazałem innym. To w tym studiu montowaliśmy między innymi "Laboratorium".
"Laboratorium" jest kultowym programem, na którym wychowały się całe pokolenia. Dlaczego zniknął z anteny?
To była decyzja TVP. Na początku 2010 roku poinformowano mnie, że program nie jest wystarczająco nowoczesny. I że Telewizja pracuje nad nową formułą programów popularnonaukowych. Nie pomogły protesty. TVP otrzymało kilkanaście tysięcy maili od widzów proszących o powrót "Laboratorium". Ujęli się za mną naukowcy, ówczesny minister edukacji i nauki, niektórzy politycy, ale to niczego nie przyniosło. Dzięki pieniądzom z MEN udało się zrealizować kilka ostatnich odcinków, zostały wyemitowane jesienią 2010 roku. I na tym koniec.
Nie żal panu studia? To w końcu wspomnienia.
Żal mi niektórych rzeczy. Miałem tu własne laboratorium chemiczne, z różnymi probówkami, menzurkami, pipetami – ogółem cała masa szkła. Wszystko złożyłem do skrzynek i zawiozłem na Politechnikę Warszawską. Jednak gdy zaparkowałem samochód przed gmachem uczelni, to ogarnął mnie wewnętrzny smutek. Przykro mi też, gdy oddaję książki, i to nawet jeśli wiem, że oddaję je w dobre ręce. A miałem wiele tysięcy pozycji. I to nie beletrystyki, tej był nikły procent. Miałem książki z wielu różnych dziedzin wiedzy: z chemii, z fizyki, astronomii, kosmologii, geologii i chyba każdej możliwej dziedziny, z jaką się zetknąłem, wymyślając i tworząc przez ponad 35 lat programy opowiadające o nauce.
Przeczytał pan je wszystkie?
W pewnych książkach nie chodzi o to, by je przeczytać od deski do deski, lecz by móc po nie sięgnąć, gdy są potrzebne. I sięgałem, przygotowując się do programów, do rozmów z mądrymi ludźmi. Musiałem wiedzieć więcej, niż mogłem wykorzystać w danej chwili. W programie na żywo czy w trakcie nagrania nie może zapaść cisza, bo dziennikarz nie wie, co należy powiedzieć. A jeśli mój rozmówca będzie mówił w sposób niezrozumiały dla widzów lub słuchaczy? Muszę wtedy zareagować, podpowiadając kilka słów lub pomagając w wyjaśnieniu. Nie mógłbym tego zrobić, nie znając tematu, przychodząc nieprzygotowany. Więc czytałem. Czytałem książki, gazety, przeszukiwałem archiwa radia, a później telewizji, by dowiedzieć się jak najwięcej.
Archiwa?
Mieliśmy w radiu archiwum dokumentacji prasowej, które gromadziło wycinki na każdy temat, od spraw społecznych, politycznych, kulturowych po szeroko rozumianą naukę. Chciałem się czegoś dowiedzieć o piorunach? Proszę bardzo, jest teczka z napisem "pioruny". Interesował mnie Madagaskar? Była i teczka z wycinkami o Madagaskarze. W stosach opisanych teczek znajdowała się najświeższa i najszersza wiedza dostępna wówczas ludziom. Proszę pamiętać, że mówię o czasach sprzed internetu i Google’a. Później sam zacząłem prowadzić takie archiwum. Wraz z żoną wycinaliśmy z gazet wszystkie ciekawostki, każdy interesujący artykuł i wpinaliśmy je do właściwej teczki. Miałem ich pełną szafę.
Już pan nie ma?
Za dużo miejsca zajmowały. A dziś jest internet. Niestety, wiele redakcji żąda opłat za dostęp do swoich archiwów. Czyli jest narzędzie, ale zbiory zamknięto, ponieważ najważniejsze są pieniądze. Jak w starej anegdocie: mamy wrzątek, ale zimny.
Nie mam już też notatek z programów. Do każdego wydania "Laboratorium" czy "Kuchni" była teczka, a w niej pomysły do programu, inspiracje, numery telefonów rozmówców, scenariusz, słowem: cała historia odcinka od chwili, gdy jego temat przyszedł mi do głowy, po moment, gdy złożony program czekał na emisję. Trzeba było trzech kursów wypakowanego po brzegi samochodu kombi, by wywieźć to wszystko do zniszczenia.
A co z książkami?
Cztery pełne pudła, metr długości każde, pojechały do pewnego zakładu karnego, cztery kolejne do zakładu opiekuńczego. Dużo książek oddałem. Bliskim, przyjaciołom, dzieciom. Gdy tak je pakowałem, przypomniałem sobie dawną historię. Kiedyś mój syn dostał w szkole uwagę, iż jest nieaktywny czytelniczo. Zaciekawiło mnie, co może oznaczać ta nieaktywność, bo przecież często widziałem syna z książką. Okazało się, że problemem było niewypożyczanie książek ze szkolnej biblioteki. Syn ponoć tłumaczył, że nie musi, bo ma w domu wszystkie potrzebne książki, ale wychowawczyni mu nie wierzyła. Nam, rodzicom, też nie uwierzyła. Ale któregoś dnia zdecydowała się nas odwiedzić. Weszła z pytaniem: gdzie są te książki? W tamtych czasach mieliśmy w przedpokoju ogromną przesuwną szafę, trzy metry wysokości. Odsuwam więc drzwi tej szafy i mówię: no, choćby tutaj. Wychowawczyni zamarła na chwilę, po czym szybko zmieniła ton. Mówimy: niech pani wejdzie, w innych pokojach jest tego więcej. Ale nie chciała już niczego oglądać, tylko pożegnała się szybko. Nigdy już nie słyszeliśmy o tym, że syn jest nieaktywny czytelniczo.
Uporał się pan już z wyprowadzką ze studia?
Zostały setki kaset z nagraniami. Tylko na stole do montażu mam 45 TB pamięci dyskowej. A resztę w szufladach. Muszę panować nad tym skarbem. Dzięki niemu mogę nieco lepiej opowiadać o nauce.
Wiktor Niedzicki. Fizyk, wykładowca Politechniki Warszawskiej, dziennikarz radiowy i telewizyjny, twórca cenionych programów popularnonaukowych, m.in. "Laboratorium", "Kuchnia", "Klinika chorych maszyn", "Nobel dla Polaka" i wielu innych. Autor popularnych książek mówiących zarówno o nauce, jak i o sztuce prezentacji nauki. Książka "Z kamerą wśród naukowców" jest zbiorem anegdot z bogatego życia zawodowego autora. Dochód z jej sprzedaży wspiera Fundację Ronalda McDonalda. Wiktor Niedzicki zdradził nam, że pracuje nad drugą częścią książki.
Ewelina Zambrzycka-Kościelnicka. Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką popularnonaukową. Pisząca dla Weekend.Gazeta.pl od powstania magazynu, związana ponadto m.in. z Focusem i z Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk. Współautorka książek Człowiek istota kosmiczna oraz Kosmiczne wyzwania.